Piotr Zdanowicz: Po śladach marcowych poetów
Dawno, dawno temu, w krainie zwanej Górnym Śląskiem, w sąsiednich niemal osadach żyli sobie dwaj poeci. Obaj byli szlacheckiego rodu, ale los nie szczędził im wszelakich udręk. Obydwaj też dokonali swego żywota półtora wieku temu i teraz, po latach, jeden jest sławny i ceniony, a drugiego nie znają nawet mieszkańcy wioski, w której spoczął na zawsze…
Nieco archaiczny styl, w którym wybrzmiał wstęp do artykułu miał zasygnalizować wszem i wobec, że tym razem będzie o poetach. Ściślej rzecz biorąc – o dwóch poetach i pewnym „powszechnie nieznanym” miejscu z owymi poetami związanym. Najpierw jednak spróbujemy rozwikłać pewną kwestię związaną z postrzeganiem jednego z zaanonsowanych wcześniej wieszczów.
TYPOWO ŚLĄSKIE KŁOPOTY Z TOŻSAMOŚCIĄ
Otóż od pewnego czasu obserwujemy renesans zainteresowania twórczością oraz osobą Josefa von Eichendorffa. Można wręcz mówić o „modzie na Eichendorffa”, bo o ile przez kilkadziesiąt lat panowała w tym względzie planowa amnezja, tak teraz poeta z Łubowic staje się persona grata, nawet dla tych, którzy nie tak dawno zwalczali na Śląsku wszelkie przejawy kultury innej niż „odwiecznie polska”. Na marginesie fascynacji osobą Eichendorffa toczy się też nieustająca polemika dotycząca tego, czy był on poetą „waszym” czy „naszym”.
Z jednej strony mamy osąd, iż poeta z Łubowic był twórcą niemieckim. Zwolennicy tej tezy, ucinając wszelką dyskusję, wskazują na niemieckie korzenie, nazwisko rodowe i język, którym posługiwał się poeta. No cóż, argumentacja logiczna, ale… nie praktyczna. Oto bowiem, mamy dziś pokaźną grupę Niemców, którzy pochodzą z Polski, mają nazwiska typu Nowak lub Wojciechowski, a niemieckim władają często tak samo „dobrze” jak Eichendorff literackim językiem polskim.
Zatem przyszła mi do głowy taka oto „górnolotna myśl”, iż od wpisu w dowodzie osobistym, ważniejsze jest chyba to, co zapisane mamy w sercu… Nie zaglądałem w serce poety z Łubowic, ale jakże nazwać go Niemcem, skoro swą nostalgiczną tęsknotę za górnośląską ziemią wyartykułował tak wyraziście i emocjonalnie jak chyba żaden z rdzennych górnośląskich artystów. Jak nazwać Niemcem człowieka, o którym, raczej nie podejrzewany o śląski „separatyzm”, abp Alfons Nossol pisał jako o „górnośląskim poecie, zapewne największym i najbardziej godnym miłości synu ziemi śląskiej”.[1]
Bardzo sugestywne jest również wyznanie tłumacza poezji Eichendorffa – pochodzącego z Pszowa ks. prof. Jerzego Szymika: „(…) W ostatnich latach tłumaczyłem kilkanaście wierszy Josepha von Eichendorffa. Zobaczyłem w tych wierszach las z okolic Syryni i Lubomi. I zrozumiałem, co mi doskwierało: matecznik z „Pana Tadeusza” to nie jest mój las… Jestem pełen podziwu dla geniuszu Mickiewicza, ale smaku poetyckiego uczono mnie na wierszach człowieka, który żył jednak tysiąc albo tysiąc pięćset kilometrów od Pszowa. A tutaj, dwadzieścia kilometrów stąd, urodził się poeta, który choć nie pisał w moim ojczystym języku, pisał o moim lesie.”[2]
Dalej jednak, niejako puentując swą wcześniejszą wypowiedź, Jerzy Szymik stwierdza: „Eichendorff to Europejczyk. Jego twórczość jest przesycona kulturą niemiecką, polską, a także wzbogacona kulturą morawską. Jest idealnym patronem pojednania.”[3]… I z tym stwierdzeniem, a zwłaszcza jednym z jego wątków, mimo szacunku dla wiedzy oraz osoby księdza Szymika, nie za bardzo mogę się zgodzić.
Oczywiście Eichendorff doskonale nadaje się na patrona pojednania, ale twórczość przesycona kulturą polską?!… Ja wiem, że jeszcze niedawno dla przeciętnego Polaka „serbskość” czy „chorwackość” to była niczym nie różniąca się kultura Jugosławii, a ugrofińscy Estończycy i romańscy Mołdawianie byli po prostu „Ruskimi” Jednak jeżeli mówiąc o wielokulturowości, w której wyrastał Eichendorff, nie potrafimy dostrzec różnicy pomiędzy śląską i polską – kulturą, historią i tożsamością… to coś po prostu nie gra.
Tymczasem właśnie poeta z Łubowic, w bardzo prosty sposób nam tę różnicę pokazuje. Ten człowiek, rzucony przez los na obczyznę, tęsknił za Śląskiem – Łubowicami, Pogrzebieniem, Brzeźnicą, Radoszowami, Raciborzem, Opolem, Wrocławiem i do głowy by mu nie przyszło, że ziemia ta może mieć cokolwiek wspólnego z zupełnie mu obcą, polską Warszawą czy Krakowem. Dlatego moim zdaniem szukanie śladów kultury polskiej w twórczości Eichendorffa, jest równie zasadne jak szukanie ich w twórczości grenlandzkich Eskimosów.
Napisałem „na obczyźnie”… a przecież za swymi Łubowicami i ziemią śląską tęsknił Eichendorff przebywając w Wiedniu, Berlinie czy Dreźnie, gdzie wyjechał za pracą po utracie rodowego majątku (za sprawą nieudanych biznesów ojca). Zresztą w wierszu „Pożegnanie” pisał: „(…) Lecz wnet opuszczę ciebie i obcy pójdę w dal, o obcym gorzkim chlebie na scenie życia, żal (…)”[4] Zatem jakiż to Niemiec, który w stolicy pruskiego imperium, Berlinie, w cesarskim Wiedniu czy przepięknym Dreźnie, czuje się obco i tęskni za szumem lasów i zapachem pól w zaściankowej dla Niemców, nadodrzańskiej krainie.
Czyim więc poetą był Eichendorff? Czy w ogóle, można z całą stanowczością napisać, że był on twórcą niemieckim lub śląskim?… Owszem, w porządku rozumu czuł się zapewne obywatelem Niemiec, bo dawał wiele dowodów wierności pruskiemu państwu, ale w porządku serca był synem ziemi śląskiej. Jeżeli zatem pochodzenie i mowa nie pozwalają nam nazwać Eichendorffa Ślązakiem czy nawet poetą śląskim, to z czystym sumieniem możemy go zwać „poetą – piewcą Śląska” i być może ten zwrot najlepiej oddaje związek Eichendorffa ze śląskością.
JOSEF I GEORG – RÓŻNICE I PODOBIEŃSTWA
Tak się składa, że w marcu – podobnie jak Josef von Eichendorff – urodził się też inny literat z Górnego Śląska, Georg Spiller von Hauenschild, tworzący jako Max Waldau (Eichendorff urodził się 10 marca, a Max Waldau 25 marca). Czy oprócz miesiąca, w którym się urodzili, coś jeszcze łączy tych pisarzy? Na pozór niewiele, bo przecież poeta z Łubowic zyskuje coraz większą sławę, a Max Waldau wciąż pozostaje postacią anonimową.
Na pewno nie łączyła ich twórczość, bo pisarstwo Eichendorffa – pełne romantycznej nostalgii, a jednocześnie przesycone „pragmatyczną” nadzieją i ufnością w Bożą opatrzność – jest inne od dynamicznej twórczości zbuntowanego przedstawiciela Młodych Niemiec – poetyckiego rewolucjonisty, który nie godzi się z zastanym porządkiem świata.
Różne były też życiorysy pisarzy, bo choć obydwóm los nie szczędził przeżyć trudnych czy wręcz tragicznych, to jednak Eichendorff dożył niemal 70. lat, a Waldau zmarł w wieku lat trzydziestu (O ciekawostkach z życia Maxa Waldau pisaliśmy tutaj: https://wachtyrz.eu/zapomniany-literat-z-gornego-slaska/
Okazuje się jednak, że są też podobieństwa. – Obydwaj żyli w tej samej epoce, a ich rodowe górnośląskie majątki: Łubowice i Szczyty (Tscheit) oddalone są o zaledwie 12 km. Właśnie to geograficzne „pokrewieństwo” spowodowało, że jest jeszcze jeden punkt wspólny – niewielka wieś Radoszowy, we współczesnym powiecie kędzierzyńsko-kozielskim.
W tej sennej osadzie był niegdyś dworek, zwany też pałacem lub zōmkiem i w tymże zōmku w latach 1785-1798, mieszkała Johanna von Eichendorff z domu Salisch, czyli babka (ze strony ojca) młodego wówczas Josefa Eichendorffa. Jednak ojciec poety, Adolf von Eichendorff, zakupił radoszowski majątek od swoich teściów, baronostwa von Kloch, a zatem nieco wcześniej – w latach 1769-1785, mieszkali w Radoszowach także dziadkowie Eichendorffa ze strony matki: Eleonora oraz Kurt Wentzel von Klochowie.
Zakupili oni Radoszowy w 1769 r. od niejakiego Josefa von Brixa, ten odkupił majątek w 1765 r. od hrabiego Gesslera, a graf Gessler, nabył go, zaledwie rok wcześniej, od Josefa Matthäusa von Lippy. Rodzina von Lippa pozostawała w posiadaniu Radoszów przez 125 lat (od 1639 lub 1640 do 1764 r.), zasiadając także na odległym o 4 km majątku Szczyty.
Jedną z właścicielek Szczytów (wraz z siostrą), w początku XIX w., była Francisca von Lippa (wnuczka Josefa Matthäusa) – przyszła żona Adolfa Spillera von Hauenschilda, z którego to małżeństwa przyszedł na świat Georg Spiller von Hauneschild, czyli pisarz Max Waldau.
Zatem puenta tej dość skomplikowanej sekwencji tekstu jest taka, że w Radoszowach pomieszkiwali w różnych okresach, lecz w tym samym dworku: babka ze strony ojca i dziadkowie ze strony matki, Josefa Eichendorffa, ale także pradziadkowie Maxa Waldau.
Waldau nie odwiedzał pradziadków w Radoszowach, bo pisarza ze Szczytów nie było jeszcze wówczas na świecie (bywał tam nieco później). Natomiast Josef Eichendorff bywał jako dziecko u swojej babki Joahnny. Młody Freiherr Zefel wrażenia z pobytu notował w pamiętniku, pisał też wówczas swoje pierwsze wiersze.
Mało tego, było na obrzeżach Radoszów miejsce, gdzie pośród starych dębów i głazów, które przed wiekami wieków przywlekł tu lodowiec, mieli w różnym czasie bywać obydwaj poeci: Eichendorff i Max Waldau. To właśnie tam, ci tak różni pisarze, odkrywali jak obcowanie z naturą uczy wrażliwości, wznieca potrzebę refleksji i uzdalnia do odnajdywania prawdziwego piękna.
W latach 30-tych XX w., nadano radoszowskim leśnym zakątkom nazwę Dichterhaim (Gaj poetów), a pięciu najbardziej sędziwym dębom – status pomników przyrody oraz nazwy, między innymi: dąb Eichendorff i dąb Max Waldau (o szczegółach związanych z Gajem Poetów oraz innych radoszowskich ciekawostkach i legendach napiszę w osobnym artykule).
Dlaczego właśnie Radoszowy wzmogły w poetach z Łubowic i Szczytów wrażliwość na piękno przyrody ?… Cóż, radoszowskie pejzaże różnią się nieco od tych, które towarzyszą wielu innym pobliskim osadom. Są tu – jak wszędzie – pola, łąki, strumienie, ale są też spore kępy lasów, co jest już widokiem dość rzadkim na wylesionym Płaskowyżu Głubczyckim.
Leśne enklawy porastają strome zbocza i doliny zwietrzałych już, a niegdyś dużo wyższych pagórków, którą to rzeźbę terenu zawdzięczamy niegdysiejszej obecności lodowca. Lasy zachowały się właśnie tutaj, bo zagospodarowanie stromych skarp było niemożliwe, a każdy rolnik, przy pierwszej próbie zmiany tej sytuacji, byłby zagrożony „saltem w pozycji kucznej”, które wykonałby niechybnie wraz z pługiem oraz przypiętym doń zwierzakiem.
RACHUNEK ZYSKÓW I STRAT
Położone z dala od uczęszczanych szlaków Radoszowy nie straciły wiele ze swego rustykalnego uroku, ale nie ma już powszechnej wiedzy o poetach ani o uroczysku Dichterhain, a dąb Eichendorff został ścięty w 1983 roku.
Również pamiątki materialne związane z obydwoma pisarzami – dawny dwór w Radoszowach oraz rodowe rezydencje poetów: Łubowice i Szczyty, są dzisiaj w opłakanym stanie. Zwłaszcza majątek w Szczytach został odarty, nie tylko ze swej urody, ale też z wszelkiej pamięci po Georgu Hauneschildzie, a dwór w Radoszowach jest w stanie szczątkowej ruiny i już dawno został definitywnie spisany na straty.
IDYMY NA SZPACYR
Jednak, aby kolejna opowieść związana z górnośląską historią i krajoznawstwem nie zakończyła się opłakiwaniem „raju utraconego”, zamiast frustrującej puenty proponuję na koniec krótki spacerek po urokliwych radoszowskich zakątkach. Być może da on choć częściową odpowiedź na pytanie, dlaczego dla poetów z Łubowic i Szczytów było to jedno z ulubionych miejsc.
Tōż idymy, ale nojprzōd wlezymy sie na turm, coby z wiyrchu wejzdrzeć na radoszowske landszafty.
Kej my sie ôbejzdrzeli kōnsek landu, to terŏski bierymy sie drap za wandrowanie i cestōma bez pola pierymy prōmp do lasa…
Radoszowske lasy niy sōm za moc sroge, ale majōm take couny, kaj je ôsobliwŏ launa podano do jakijś festelnyj puszcze.
Wele Radoszōw je tyż taki końdek lasa, co piyrwyj mioł miano Szwarcwald. Tam tyż je czornŏ studnia i swiōnzanŏ s niōm powiarka ô czornyj babie (snŏci trzeciŏ po jankowickij i murckowskij)… Wjjzdrzijcie sie same, eli tyn las niy je na isto czorny…
A dyć. kej żech tak wandrowoł po tym czornym lesie, to postrzōd czornych strōmōw „widziałem… kruka cień” i wtymczŏs błozna były fertich, a jŏ żech chycił takõ launã, iże na zicher ze zadku jakigo hojŏka richtich wylejzie ôkropicznŏ czorno baba i mie pierōna wciepnie do tyj czornyj studnie, a ludziska zajś na sto rokōw bydōm mieć tymat na ôzprŏwki do dzieckōw…
Nō, ale chnet czorny las zrobiył sie ôćby jasnŏ dziedzina, a wszyjsko skuli „suprajsowi” ôd karlusōw ze pyłōma, kerzi wytli we tyj tajli lasa bezma jake połowã wszyjskich strōmōw. Tyn landszaft bōł dō mie tak ôszydny, co już możno lepij było trefić ta pierōńsko czorno motyka, bo śniōm chociaby, możno szło by jako pertraktować…
Krōm tygo co my ôboczyli, pomału wykludzōmy sie z lasa, nale po drōdze bliknymy na tych nojmyńszych naszych bracikōw, kerzi sam ôstanōm…
…I zajś idymy sztrekōm bez pola
Przenoszymy sie tyż barzij do wsi, a kej mōmy takõ przileżytość, to zasik wlezymy na wiyrszek kympy, coby sie jeszcze rŏz wejzdrzeć na szykowne radoszowske dziedziny.
… A tak po prŏwdzie i bez błoznōw, rŏd rzech je kej mōm przileżytość wandrowaniŏ zadnimi cestōma i niy strachōm sie czornych babōw i inkszych bebokōw, bo porzōnd do Pōnbōcka rzykōm. Miarkujã tyż, co baji w postrzodku dambiny, abo wele blank lichego zŏwsiŏ idzie sie trefić ze fest zŏcnym dichtrym… aże ino we fantazyji, to już je inkszŏ sprawa…
Przypisy:
[1] Nossol A: Harmonia serca i myśli, czyli proprium silesiacum; w: Dwanaście wierszy. Joseph von Eichendorff w przekładzie ks. Jerzego Szymika; Katowice 2007
[2] W: Gazeta Wyborcza (https://katowice.wyborcza.pl/katowice/1,35063,3292167.html)
[3] Tamże
[4] W: Dwanaście wierszy. Joseph von Eichendorff w przekładzie ks. Jerzego Szymika. Katowice 2007
Piotr Zdanowicz – pasjonat oraz badacz historii, kultury i przyrody Górnego Śląska. Dziennikarz, autor lub współautor książek i reportaży, a także kilkunastu prelekcji, kilkudziesięciu artykułów prasowych oraz kilkuset tysięcy fotografii o tematyce śląskiej. Pomysłodawca rowerowych i pieszych szlaków krajoznawczych na terenie Katowic, Mysłowic i Tychów oraz powiatu kędzierzyńsko-kozielskiego. Poeta, muzyk i plastyk-amator. Z zawodu elektronik, budowlaniec oraz magister teologii.
Super relacja i Opis.Przepiekne Zdjecia sam bym nigdy to piekno nie zobaczyl chociarz pochodze z okolic.Warto by bylo wspomniec o ruinach Folwarcznych na drodze do Wronina ,znajduja sie po prawej strone drogi do Wronina przed Mostkiem tam my mieli kiedys beszongi na siano.Co to kiedys bylo chcialbym sie dowiedziec.Jak zech jeszcze maly bajtel byl byly jeszcze tam do zobaczenia ruiny (na przeciw mostka z bany)
Ciekawe gdzie się to podźieli ći wszyscy wykształceni iśći po studiach co nam mieli nieść kaganek oświaty.Czyżby ich zazdrość pożarła że Pan Piotr potrafi a oni co najwyżej są od krytyki.Ciekawe ilu ten artykuł przeczytało i czy wogóle warto pisac dla takich ludźi którym tylko mamona w głowie a potem mają pretensje że ich Polska nie szanuje i byle czym zbywa kiedy o swoje sprawy zadbac nie potrafią.
lepszych czasów.