Monika Neumann: Złote Gody i czego nie odebrał nam jeszcze czas
-Życzymy, życzymy…- śpiewał mężczyzna w białej koszuli i krawacie w kolorowe prążki, a jego głos, zebrany i zmieniony przez mikrofon, echem roznosił się po całej sali. Duże, czarne głośniki wprawiały powietrze w ruch, wytwarzały fale, które napierały na twarze uśmiechniętych gości i zbierały z sobą ich głośny i nie do końca czysty śpiew. Roześmiane dzieci biegały i skakały w środku kółka. Dziewczynka w dwóch kucykach z olbrzymimi różowymi kokardami radośnie i nieco nieporadnie skakała i klaskała, rozradowana odkryciem, że potrafi jedno i drugie wykonywać jednocześnie. Jej obszerna falbaniasta sukienka trzęsła się razem z nią, falowała to w jedną, to w drugą stronę, aż przy jednym skoku zaplątała się gdzieś pod małe stópki i dziecko jak długie poleciało na twardy drewniany parkiet.
–Życzymy, życzymy…- odpowiedzieli goście– I zdrowiam i szczyńścia i błogosławiyństwa bez serce Maryi- śpiewała sala, a dziewczynka zaczęła głośno płakać. Żałosny jęk próbował konkurować z głośnikiem, jednak mimo szczerych chęci, nie był w stanie przygłuszyć oklasków, wiwatów i śpiewania. Oczka napełniły się łzami, twarz poczerwieniała, rączki już nie klaskały, tylko machały zaczerwienione w powietrzu. Zanim zdążyła złapać ją matka, która próbowała przecisnąć się przez dwa kręgi gości, machające czerwone rączki poczuły czyjś ciepły dotyk.
Starsza kobieta, która wraz z mężem stała pośrodku tych dwóch niekształtnych kręgów, wzięła dziecko za rękę i zaprowadziła do środka, podniosła je i uśmiechając się wesoło, sprawiła, że i twarz dziecka znów rozpromieniała, a czerwone rączki zaczęły znów radośnie klaskać.
-A terŏski nasŏ modŏ para pokŏze, jak piyrwej wyglōndoł kusik, ale tak do porzōndku- rozniósł się znów echem głos mężczyzny w prążkowanym krawacie, a drugi mężczyzna w prążkowanym kapeluszu zagrał wstawkę na gitarze.
Ktoś z tłumu zawołał gorzko i pozostali goście podłapując hasło, zaczęli roznosić je po całej sali. Kobieta odłożyła dziecko i przekornie spojrzała na męża.
–Albert, to dŏs mie sam tego kusika, abo mōm cekać bez nastympne fufzich jary?
-Tego mogymy jus nie dozyć, bestōs lepiej sie uwijać- odpowiedział i odwzajemnił przekorny uśmiech. Jeszcze przed chwilą malował podobieństwa między wnuczką, a żoną, widział uśmiech i błysk w oku, które ta dziewczynka odziedziczyła po kobiecie. Spoglądał na jej rysy twarzy, teraz już trochę rozmazane przez czas, na wysokie kości policzkowe i matową, pomarszczoną skórę opinającą ją. Widział promień bijący z jej oczu i zmęczone powieki opadające na nie. Dostrzegł złote kosmyki włosów pokryte bielą. Przypominały mu welon, który wtedy je zakrywał, a gdy falbaniasta sukienka wnuczki przykryła na moment spódnicę kobiety, przypomniał sobie, jak wyglądała w sukni ślubnej pięćdziesiąt lat temu.
W głowie odnotował obawę, czy jego żona nie snuje niekorzystnych porównań między młodym i jak miał nadzieję przystojnym mężczyzną, który stał przed nią pół wieku temu, a zruściałym opōm, jakim był dzisiaj. Ale coś w sposobie, w jakim jej oczy migotały, mówiło mu, że ona widzi go dzisiaj tak, jak on ją, że czas na moment się załamał, otworzył im furtkę do przeszłości i spoglądając na twarze dzieci i wnucząt, widzieli swoje marzenia sprzed wielu, wielu lat. Objął kobietę, którą postanowił poślubić, nieposkromioną, upartą, piękną i życzliwą i odpowiedział na żądanie tłumu wołającego gorzko.
Świat wokoło nich zawirował i choć minęła zaledwie sekunda, oni trwali jakby zawieszeni w czasoprzestrzeni i od nowa przeżywali wszystko to, co łączyło i dzieliło ich w życiu. Kłócili się, godzili, byli głodni, przestraszeni, rodzili, śmiali się, byli zmęczeni i rozradowani, pracowali do późna, słońce paliło ich w skronie, obsiewali pola i zbierali owoce swojej pracy, dzieci dorastały, synowie przerastali go, a córki wyjmowały narzędzia z rąk matki i sadzały ją w fotelu. Zmieniali się, ich głosy traciły dźwięczność, ruchy witalność, czas poskromił ich młodość, oddali wszystko co mieli i zachowali już tylko siebie nawzajem, ale w tej jednej chwili żyli, istnieli, kochali i nic poza tym nie miało znaczenia
Wyrwało ich wołanie dziewczynki, która stała pod ich stopami i ciągnęła to za nogawkę mężczyzny, to za rok kobiety.
-Omaa… Opaa… – marudziła i sprawiła, że ta chwila minęła bezpowrotnie. Znów byli w teraźniejszości i spoglądali na te dziecko. Na prośbę maleńkiej dziewczynki pochylili się, a ta z uśmiechem powtórzyła nieporadnie gozko i umieściła całusa na policzku każdego z nich. Sala wybuchła śmiechem, matce w końcu udało się wziąć córkę na ręce, a serca starszych ludzi przepełniły się miłością.
Gdy muzyka już zamilkła, a para wróciła do swojego cichego i spokojnego domu i rozmieściła wszystkie ramki i prezenty w stołowym, oboje zapadli w dziwną ciszę. Włączyli na moment telewizor, w którym kobieta, która skalpelem walczyła z czasem, opowiadała rzeczy nieistotne i błahe. Mężczyzna po chwili wyłączył aparat i zmrużył oczy, w ciszy pomieszczenia tykanie zegara nabierało rozmachu, tłoczyło się po całym pomieszczeniu i z każdym ruchem wskazówki odbierało tym ludziom malutką cząstkę ich jestestwa. Zegar zabił i mężczyzna otworzył oczy.
-Niyskoro jus jes, pōdź oma- po czym uśmiechnął się i biorąc kobietę za rękę zanucił- O Ana Ana Ana, joł cie sowieso dostanam.
-Tyś to je pierun i gupielŏk jakiego drugiygo zym bez cołkie życie nie spotkała- zaśmiała się kobieta i oboje śmiejąc się, każdy na swój sposób, poszli do ślafśtuby.
Tykanie zegara docierało także tutaj, przez pięćdziesiąt lat odmierzało ich wspólny czas, kładło ich spać i budziło, wytyczało rytm ich życia. Nie wiedzieli, jak długo będą mogli słuchać tego tykania wspólnie, ile jeszcze czas im podaruje, a ile i kiedy ma zamiar odebrać, ale całe ich doświadczenie życiowe mówiło, że tak naprawdę nie wiedział tego nikt. W swoim życiu żegnali już wiele osób i nie raz się dziwili, jak frywolnie czas dobiera sobie swoich towarzyszy. Nie patrząc na to, ile im dał, odbierał.
Całym sobą czuli, że wszystkie te lata spędzili prawdziwie, że żyli mocniej, bardziej i szczerzej, niż wiele osób, których dzisiaj mijali, że czas czerpali garściami i każda sekunda warta była swojego trwania. Dzielili ten czas na tak wiele części, a wciąż otrzymywali go więcej, niż ci młodzi, którzy mieli go tak wiele, a gubili go litrami gdzieś po kątach.
Z tą świadomością położyli się do snu. Tykanie zegara nie docierało już do ich umysłów, bo te przeniosły się do przestrzeni niedostępnej dla czasu, w której młodości nie odebrał im jeszcze nikt. W pomieszczeniu, do którego przez firanki sączył się mdły blask księżyca, uśmiechnięci, zadowoleni i spełnieni, zasnęli.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.