Monika Neumann: Wszystko
Cztery świece płoną na zielonym wieńcu. Wskazówka zegara zatacza więc pełne koło, zagarniając w przeszłość całą tarczę, zamieniając każdy oddech w wspomnienie. Cztery płomienie wznoszą się ku górze, wosk spływa po świecy, dotyka w końcu zielonych igieł i opada na stół. Twój wzrok leniwie śledzi ten ruch. W powietrzu unosi się korzenny zapach, aromat kawy, tykanie zegara i twój własny oddech.
Nagle kropla wosku podnosi się z stołu i pnie się wzwyż po opadających zielonych igłach, nie pozostawiając za sobą żadnego śladu. Kropla wosku biegnie wzwyż po świeczce i gubi się gdzieś w jasnym płomieniu.
Przecierasz oczy, patrzysz jeszcze raz, ale wosk, kropla po kropli, biegnie do góry. Zegar jakby inaczej tyka, więc odwracasz się za siebie i spoglądasz na dużą, okrągłą tarczę. I co widzisz? Wskazówka sunie wstecz, oddając wszystkie minione wspomnienia teraźniejszości. Spoglądasz przez okno, ale zamiast ciemności długich nocy, widzisz ośnieżony las i promienie słońca skrzące się na białej powłoce.
Kiej sło ku Wigilie, fater broł kōnia i zaprzōngoł sanki. Muter sykowała pŏra gelnikōw chleba i ciōngli my śnim do lasa. Bōł srogi mrōz, ale fto by tam mankolicōł, kiej sie jechało po choinka.
Widzisz dziecięce oczy, jak spoglądają wzwyż ku niebu. Wypatrują błękitu pomiędzy osrebrzoną zielenią i skrzącym białym puchem. Ich śmiech roznosi się echem i przegania sarnę z swojej kryjówki. Ta, spłoszona, biegnie i porusza uśpione poszycie leśne. Sanie suną za koniem, którego potężne, silne nogi śmiało zawłaszczają sobie leśną ścieżkę.
-Papa, ôbejrz sam, mozno ta?
-Cekej, jak bandziymy w nasym lesie to zobejrzis taki srebrny świyrk.
Widzisz mężczyznę, który wyciąga piłkę i zaczyna ścinać drzewko. Widzisz dzieci, które niecierpliwie próbują wciągnąć drzewko na sanie. Każde chwyta za jedną gałąź i ciągnie w swoim kierunku. Mężczyzna śmieje się i lekko nogą popycha pień. Drzewko rusza, a bajtle aż piszczą z radości.
Fater potyn połlōł ôgnisko. Nazbierali my byle chabozia i poukołdali. Fater wyciōng sztrachecle i wrŏz soł ôgiyń i ciepło sie robiōło. Brali my gelniki, co je muter nasykowała i na jakiś gałanziach nabite smazyli na ôgniu. Nierŏs muter ździebko sera dała, jaki wuszt… Wiys jak to wrolzōło? W tym lejsie, w tym mrozie, takŏ grzōnka z ôgniska, a na saniach choinka, pod szczewikōma śniyg…
Widzisz za oknem konia, który z lasu do domu ciągnie choinkę na saniach. Widzisz dzieci skaczące wokoło. Widzisz, nie, czujesz ich radość. Coś wewnątrz Ciebie rośnie. Obracasz swój wzrok. Spoglądasz znów na czwarty płomień i spostrzegasz, że wosk począł znów kapać swoim właściwym rytmem. Wskazówka zwyczajnie tyka. Tylko jakby jakoś inaczej oddychasz. Nieco płycej. Nieco szybciej. Nieco bardziej jak dziecko. Może to nie oddech, może to inne bicie serca.
Przywozili my las do dōm, a tyn zajmowoł poła chałpy. Muter wyciōngała z szranku szklane kule. Ździebko lameta, pŏra świycek… Ôcy mieli my srogie choby kartofle.
Już pamiętasz? W każdym wspomnieniu w Twoim sercu coś się budziło. Powracało do Ciebie i dobijało się do Twojej świadomości. Miłość rosła, spowijała każdą gałązkę, każdy płomień, unosiła się w powietrzu, gdy roztaczały się aromaty znane Ci dobrze z dzieciństwa.
Niedługo Twój dom znów spowije zapach lasu. W powietrzu poczujesz zapach gotowanego w mleku i miodzie maku, smażonej ryby, grzybów, wielu słodkich ciast i innych dań warzōnych w ten jeden dzień. Noc zapuka w Twoje okno, ale światła nie pozwolą wejść jej do środka. Właśnie wtedy pozwól tej miłości powrócić do Twojego serca i podziel się nią z tymi, których będziesz mieć obok siebie. Niczego innego nie życzę Ci teraz, gdy cztery płomienie zwiastują rychłe nadejście Bożej Dzieciny. Życzę Ci wszechogarniającej, wybaczającej, leczącej, nieprzemijającej i obalającej granice czasu miłości. Gdy będziesz ją mieć w swoim sercu, będziesz mieć wszystko.