Monika Neumann: Na dnie studziōnki
Czas jest jak ziarno, które chwytamy w dłoń, a one spływa nam pomiędzy palcami na ziemię, ziarnko po ziarnku, aż nie zostaje nam nic.
Starszy człowiek siedzi i opowiada. Naprzeciwko niego siedzą dzieci, mają zarumienione, pucołowate policzki i duże niebieskie oczy, które przy każdym słowie jaśnieją. To w tych źrenicach starszy człowiek dostrzega odbicie wydarzeń z czasów, które dawno minęły. Chwyta ziarno, które mu zostało i wsypuje w dłonie dziecka.
Dziecko dorasta, okrągła twarz i szeroko otwarte oczy odchodzą w przestrzeń czasu, dziecko nabiera wyraźniejszych rysów, które są echem przeszłości. Dziecko zaciska pięść, chwyta ziarno, nim jest w stanie mu zupełnie uciec i rzuca je na jasną glebę białej kartki papieru.
-Opa, opa, a kaj my idziymy? – pytają dwie dziewczynki, gdy krok po kroku tapsają za swoim dziadkiem przez las. Ścieżka jest wyjątkowo piaszczysta, przez co małe stopy przy każdym kroku zanurzają się w podłożu. Dzieci jednak nie widzą w tym problemu, za każdym krokiem podnoszą nóżkę wysoko w górę, wykopując przy tym słuszną ilość piasku w powietrze.
–Do studziōnki– odpowiada starszy człowiek i z rozbawieniem spogląda na swoje dwie wnuczki, które starając się dorównać mu kroku stwierdziły, że przejdą w marsz. Ich ruchy są jednak zbyt nieskoordynowane i choć dziarskości dziewczynkom nie brakuje, ich wysiłki tylko w niewielkim stopniu przypominają żołnierski krok.
–A co tam baje w tej studziōnce, opa?- pyta młodsza, przyglądając się uważnie żukowi napotkanemu po drodze.
–Zobejrzis, jak bes na miejscu- odpowiada i uśmiecha się jeszcze raz w kierunku dziewcząt-Ôstŏw sam tego borŏka, w kabzi na sicher mu sie nie be widziało, sam mu jes lepiej- szybko dodaje.
Dziewczyny niechętnie, ale słuchają, odkładają żuka znów na stertę suchych liści i biegną dalej ścieżką, która prowadzi je pomiędzy wysokimi drzewami, których korony wydają się być dzieciom już w samym niebie. W pewnym momencie dostrzegają, że drzewa się jakby przerzedzają i docierają do nich słowa ludzi, znajdujących się u ich celu.
–Wziōnłaś flaśka, co wejźniymy sie ździebko do dōm?- pyta starsza kobieta.
-Ja, oma. Ôstatnio, jak cie gowa bolała, toś cołko woda wysmarowała.
-Ale potyn mie przestoło boleć!- dodaje kobieta.
Dziewczynki nieśmiało stają za dziadkiem i patrzą na kapliczkę. Budowla przypomina im wieżę, trochę jak z bajki o roszpunce, tylko nie taką wysoką. Spoglądają wzwyż, w okienko, gdzie figurka Matki Boskiej odwzajemnia ich wzrok. Ich spojrzenie opada i po chwili dostrzegają coś na wzór kranu i ośmielone skinięciem dziadka, podchodzą do niego i próbują nalać wody do własnych butelek, które z sobą zabrały.
Starsza dziewczynka chwyta do ręki dźwignię i próbuje ją pchnąć przed siebie. Gdy to się jej udaje, ciągnie ją znowu w swoją stronę, wkładając w ten ruch cały swój wysiłek. Gdy widzi, że z kranu zaczyna lecieć woda i młodsza siostra łapie ją w butelkę, jej twarz promienieje.
–Opa, opa! Ôbejrz, jŏ sie samŏ poradziōła, opa! Widzioł zejś to?
-Przeca, ze zych widzioł. Pōdźcie sam na ławka usiōńś, piyrw porzykōmy za oma, a potyn wōm ôpowia historia tego miejsca.
Dziewczynki usłużnie siadają obok dziadka, gdy ten rozpoczyna modlitwę, zapadają w głęboką zadumę, powtarzając słowa modlitwy i spoglądając na kapliczkę. Nie zauważają, gdy kobiety, które uprzednio krzątały się wokoło, zabierają swoje rowery i odjeżdżają. Wiatr delikatnie kołysze liśćmi, które dzieci widzą nad sobą, szum miarowo niesie się ponad nimi, wzmagając się i opadając wraz z natężeniem wiatru, jakby to ludzie siedzieli pomiędzy zielonym listowiem i szeptali o tych, którzy pozostali jeszcze na ziemi.
–Dŏwno tymu pewiyn chop mioł tukej łōnka, przichodziōło lato i chcioł ja ôkosić, wiync wziōn kosa i posoł porobić, co trza. Zmōgła go jednak robota, chop mioł problemy z sercym i musioł usiōńś, tak słabo mu sie zrobiōło. Sam jak studziōnka dzisiej stoi, bōło źrōdło wody. Napiōł sie wody na tyn gorōnc i wrŏs ôzdrowioł, wiyncej go serce nie mancōło. Kiej ludzie sie ô tym dowiedzieli, to zarŏs sie poschodzili, a wody sie chcieli napić, a wiysali sam jakeś krziżiki abo rōżańce.
Tyn chop nazywoł sie Szymon Soppa i chcioł sam postawić kaplicka, co by podziynkować za ôzdrowiynie. Ale leśnicy abo inksy jaki feśter sie zgodzić na to nie chcioł, bo nie wierzōł w to, ze ta woda ôzdrawioł. Ale przisło mu tak, ze ôn sōm wzrok straciōł. Soppa poradziōł mu, co by co dziyń ślypia smarowoł wodōm z źrōdełka. Tyn go usuchnōł i woda jego tes wylecōła. Feśter wrŏs zdanie zmiyniōł, pozwolōł wybudować kaplicka i tak my dzisiej tukej siedzimy i woda z studziōnki pijymy.
Dziewczynki spoglądają na trzymaną w ręku butelkę wody.
-Opa, to to jes ta woda co ich wylecōła?
-Opa, to ta woda z wsziskiego wylecy?– pytają jedna przez drugą.
-Jak w to uwierzis, to na pewno.
Dziewczynki spoglądają jedna na drugą, pewna myśl przeskakuje między nimi, szybko wstają i biegną w kierunku kranu. Nim mężczyzna jest w stanie się zorientować, co te małe znów wymyśliły, one wracają, trzymając w ręku kubek z wodą. Wiatr znów porusza liśćmi drzew, a te zaczynają szmerać, opowiadać, wspominać, ich szum się podnosi, jakby próbowały sobie przypomnieć Szymona, leśniczego i źródełko, wodę, którą one przecież też piją.
–Mŏs opa, napij sie– mówią dwie dziewczynki z taką powagą w głosie, na jaką tylko stać dzieci w ich wieku. Ich głos przedziera się przez szum liści, nim kartka papieru obraca się na drugą stronę i wraz z szelestem przewracanej strony księgi, wszystko inne nie milknie.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.