Monika Neumann: Ślepak
Stare budynki, prawie jak ludzie, posiadają swoje tajemnice. Słowa wryte w czerwone, kruszone przez czas cegły, szeptane przy powiewach wiatru niesionych w pokoje przez nieszczelne okna. Chłoną wszystko, co je za życia otacza, jak mur za dnia chłonie ciepło słońca i oddają je, gdy złota tarcza zaczyna się mienić srebrem, tonąc w ciemnym atramencie nieba.
-Mein Sohn! Mein Sohn! So hilf mir doch jemand! Ftokolwiek! Bitte!- kobieta wbiega przez korytarz do pomieszczenia –Bitte! Schnell… So helfen sie mir doch[1].
-Muter, kaj go wniyjś?
Za nią deptało dwóch braci, w ich dłoniach był mniejszy chłopiec, bledszy od ściany za nim. Jego twarz lśniła od potu, oczy były wielkie i zemdlone bólem.
Siostra momentalnie wstała i wskazała na stół. Podwinęła rękawy, założyła na nos okulary i z opanowanym, upartym spokojem spojrzała na chodzące nieszczęście, kulące się na ramionach braci. Nie położyli małego na stole. Usiadł sam na jego rogu. Nie musiała pytać o powód. Na wysokości lewej łopatki koszula kleiła się czerwienią do chudych pleców chłopaka, a poprzez dziurę w koszuli widać było kawałek drewna wbity pionowo w ciało chłopca.
–Beruhigen sie sich. Das kriegen wir schon hin. Der Junge wird überleben. Zuerst sagt er mir aber, wie das passiert ist. [2]
-Gŏdej! Gŏdej siostrze jakiś ty mōndry! Gŏdej jak sie mutry nie słuchało…. Co za nieszczyńście…- kobieta łkała, nie wiadomo, czy do siebie, do dziecka, czy do siostry zakonnej.
-Beruhigen Sie sich, oder gehen Sie raus. In der Ruge liegt die Kraft und ich bekomme den Jungen schon hin, es bleibt nur eine hässliche Narbe[3].
-Gut. Ja. Gut.
-Mama, pōdź. Spokojnie. Panny pomogōm Francikowi.
-Die Jungen haben Recht. Bleiben sie ruhig. Und du[4]… A Ty… padej sam wartko, jak to sie stało- mówi niby surowym głosem, a jednak gdy się odwraca, uśmiecha się do chłopców i puszcza im oczko.
-Ich wollte doch nur spielen[5]. Jŏ na prŏwdy nie chcioł…
Siostra spogląda w oczy dziecka, słucha i widzi w jego spojrzeniu szczerą prawdę.
Nieopodal stodoły bawią się dzieci. Biegały po lasach, jak to takie bajtle mają w zwyczaju. Obok lasu stał czołg. Jakieś ptaki zrobiły sobie na nim gniazdo. Z wszystkich drzew wybrały zapomniany czołg. Dzieci szybko obadały otoczenie, były obok, pod i w czołgu i zaczęły wynosić na zewnątrz wszystko, co się dało. Każde dziecko lubi zabawki, a to były zabawki ich czasów. W czołgu wciąż tkwił żołnierz. Dzieci mogły policzyć każdą jego kość, białą nagość skrywał już tylko szary mundur. Ale dzieci przestały się tego bać. Widziały ich wielu, w domach, na ulicy, na łąkach. Nie mogły się wiecznie bać swojej codzienności. Musiały żyć, rosnąć, dojrzewać i jeśli czas był trudny, by to osiągnąć, musiały się do niego dopasować.
Kobieta widzi w spojrzeniu dziecka, jak zabiera jakąś smarownice. Elkana. Bierze ją i biegnie do domu. Staje za stodołą, tak, by matka go nie widziała i bawi się nią. Muter nie pozwalŏ znosić tego pierōństwa do dōm. Tak padŏ. Co znojdōm, to sie w nocy zaś traci. Jak fater wrōci nazŏd, to spiere im za to rzicie tak, ze panny banōm musiały je syć. Rycy, ale potyn biere i ściskŏ je blank fest. A potyn sam, kaj muter przicisła swoja twarz, ôn mŏ mokrŏ kosula. Bo fatra niy ma i nie wiy, cy kiedykolwiek zaś bandzie. Posoł w takim mundurze, jak ôny zoldat z cołga. W dōma nic niy ma. Muter i braciki i ôn robiōm za śtyrech. Niy ma co jejś. Ale takie żelastwo. Casym to pomagŏ, casym jes coś pozytecnego. Ale muter wsyjsko wyciepuje. Muter sie boi.
Siostra słyszy, jak matka woła chłopca. Jak ten szybko rzuca smarownicę za siebie, jak biegnie przed siebie. Po chwili w powietrzu słychać potężny wybuch, chłopak upada, piszczy mu w uszach, bok rozdziera mu przeraźliwy ból, słychać krzyk i po chwili są oboje tu. Ona wyciąga jakąś butelkę, każe mu coś pić, polewa ranę środkiem dezynfekującym i wyciąga z szklanej gablotki swoje narzędzia.
–Das wird jetzt weh tun… Sag… Wieso hörst du auf deine Mutter nicht, wieso bist du da hingegangen?[6]
-Wsyjscy tam chodzōm…
-Aber hier sehe ich nur dich.[7]
Po chwili znów będzie słychać stukanie szklanej szyby, nim wszystkie dźwięki pochłonie czas i zamknie je w starym ceglanym murze klasztoru. Mur dotrzymał tajemnicy. Milczenie leży w jego naturze o wiele głębiej, niż w tej człowieka. A tajemnica, raz wypowiedziana, przestaje nią być. Ale przy odrobinie szczęścia, staje się legendą.
. . .
Gdy po wojnie nie było lekarzy, za to głód, bieda i ich najlepsza przyjaciółka, choroba, nękali ludzi, mieszkańcy Brynicy tylko u sióstr zakonnych, u Służebniczek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej, mogli szukać pomocy w nagłych wypadkach. Sprowadzone 15 listopada 1928 r. przez proboszcza Waltera Jaesche, zamieszkały w wybudowanym w latach trzydziestych klasztorze i służyły pomocą mieszkańcom.
[1] Mój syn! Pomóż mi ktoś! Ktokolwiek! Proszę! Proszę! Szybko! Proszę mi pomóc!
[2] Niech się pani uspokoi. Poradzimy sobie z tym. Chłopak przeżyje. Najpierw jednak powie mi, jak to się stało.
[3] Proszę się uspokoić, albo opuścić pomieszczenie. W spokoju leży siła. Poradzę sobie z chłopcem, zostanie mu tylko brzydka blizna.
[4] Chłopcy mają rację. Niech się pani uspokoi. A ty…
[5] Ja chciałem się tylko pobawić…
[6]To teraz zaboli… Powiedz, dlaczego nie słuchasz swojej matki, dlaczego tam poszedłeś?
[7] Ale tu widzę tylko ciebie.