Monika Neumann: Historia jednego domu
Stare schody skrzypią, gdy ktoś stawia na nich krok. Drewno jest zużyte i zmęczone, wygina się pod ciężarem i jęczy, ale nie poddaje się, prawdziwy borŏcek, któremu już nikt nie pomoże, ale na widok którego każdy się uśmiechnie. Tysiące razy ktoś zbiegał po nich w dół i wdrapywał się na górę, schody słyszały srogie haje, śmiech, śpiew i trzaskanie drzwiami. Słyszały krzyki niemowląt, które haustem nabierały powietrza w maleńkie płuca i słyszały cichy i słaby oddech osób, które zamykały swoje oczy już na zawsze. Ulewy i wiatry toczyły się i rozbijały o solidnie murowane ściany, ale schody drewnianą konstrukcją trzymały dom chroniąc familia. Słyszały marsz i kule, słyszały strach tak głośny, że tynk się kruszył. Słyszały ulgę i radość, ale z czasem słyszały coraz mniej, a skrzypiały coraz głośniej, aż przestały słyszeć cokolwiek.
Pewnego dnia ktoś ostatni raz obudził się w tym domu, wyszedł jakby nigdy nic. Zamknął drzwi i zabrał ze sobą życie. Na stare schody opadał kurz, stawały się samotne, stary metalowy piec za ścianą, który przestał wypiekać chleb powszedni, po cichu biadolił, a napis unser tägliches Brot gib uns heute blaknął na metalowych drzwiczkach, które kiedyś wielokrotnie rodziły nadzieję i poczucie bezpieczeństwa, gdy wydawały na świat chleb, ale stare schody upominały, by nie mańkolicyć, bo to przecież na nic. Jeśli świat nie potrzebuje już nadziei, to musi poczekać, aż znów kiedyś ktoś o nią poprosi i otworzy stare metalowe dźwiyrza i wznieci w nim ogień. Taki ich los, ziarenka zboża wciskały się w mur, ale stare schody stały i nie narzekały.
Okna zakończone łukiem wychodziły na ulicę. Stara lipa rzucała na nie swój cień, a poprzez szarość nagich ścian zieleń toczyła się z zewnątrz razem z słońcem i ciepłem do jasnego pomieszczenia i malowała stare nieużywane meble, narzędzia i wspomnienia na złoto i odchodziła, gdy księżyc przeganiał z nieba błękit i nadzieję. Kiedyś czyjeś pomarszczone dłonie zbierały jej liście, suszyły, zalewając wrzątkiem tworzyły lekarstwo i przepędzały tym przeziębienia. Dzisiaj plątała się między kablami i elektryczne impulsy raz po raz wyrywały ją ze snu. Cofała się wtedy przez okna i znów nieruchomo stawała przy ulicy przed starym domem, w którym nikt już nie mieszkał.
Gdy drzwi się otworzyły i kroki truchtem, mimo zakazów i przestróg, że tam do góry miyskŏ bebŏk, podążyły do góry, stare schody znów zaskrzypiały, jakby dziwnie poruszone. Ciekawskie oczy chłonęły, ciekawskie dłonie dotykały i szukały tego życia, które kiedyś tym schodom nadano i po odbyciu całego cyklu znów odebrano.
-Niyskoro przichodzis, sam jes maras i ćma, sam niy ma nic. Sam niy ma co sukać, sam ôstoł yno kurz. Rostomajtni ludzie tukej byli, lŏtali tam i nazŏd, nanosili piŏchu i marasu, a my to zbiyrali, bo co nōm inksego ôstało. Sam wiater wioł i prziniōs liście lipy, sam desc padoł i nakapoł, sam cas mijoł i my powoli umierali. Ftojś ty jes, bo ônych jus niy ma, ani sam ani nikaj.
Stare schody opowiadały i biadoliły, ciemność zakurzonego strychu przedzierały pojedyncze promienie słońca, które padały szachownicą przez dach na podłogę i malowały ją w świetliste prążki. Sam nic niy ma uparcie powtarzały schody, gdy dłonie zanurzyły się w szparę, która odsłaniała przestrzeń między drewnianymi schodami a podłogą i wyciągnęły lekko wgniecioną metalową tabliczkę. Imię, nazwisko, miejscowość, wgnieciony kawałek metalu, nic więcej. A jednak dziwnie puste poczuły się schody, gdy ręce zabrały z sobą tabliczkę i postawiły na półce w innym domu, jakby ktoś, kto kiedyś szukał tam schronienia, zniknął.
Stare schody skrzypiały jeszcze przez wiele lat, skrzypiały na wiatr i starą lipę, na dach i stary piec, skrzypiały, gdy człowiek stawiał na nich kroki i wbiegał w ciemność, szukając tam przeszłości i tej starej nadziei. Stare schody nie rozpadały się, trwały, trzymały cały dom i niewzruszenie stawiały opór upływającemu czasu. Stare schody stały, jak malowane w baśni, pozbawione imiennej tabliczki osoby, która je wybudowała.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.