Legenda o zapadłym kościele na Buczu i dwóch śmiałkach
Setki lat temu, kiedy Bucze było jeszcze dzikim, gęsto zalesionym wzgórzem, a tylko nieliczne ścieżki przecinały morze traw i krzaków, wydarzyła się rzecz niezwykła.
Pewnego letniego dnia, podczas sianokosów, młoda niewiasta wyszła kosić trawę u podnóża Bucza.
Kosząc z zapałem, w pewnej chwili poczuła, jak kosa zatrzymała się na czymś twardym.
Schyliła się — i spod zielonej darni wyciągnęła złoty łańcuszek, cienki i połyskujący w słońcu.
Ciągnęła ostrożnie, ale gdy łańcuszek naprężył się, ziemia pod jej nogami zadrżała, a z głębi wzgórza doleciał stłumiony, groźny dźwięk, jakby jęk.
Przerażona dziewczyna puściła łańcuszek i uciekła, a historia szybko rozeszła się po całej wsi.
Jeszcze tego samego wieczoru w gospodzie Góreckiej nie mówiono o niczym innym.
Starzy ludzie przypomnieli sobie dawne legendy o kościele, który przed wiekami zapadł się w Buczu za grzechy zgromadzonego tam ludu.
W gospodzie siedziało też dwóch młodych śmiałków.
Oczarowani opowieściami o skarbach i złotych kielichach, spojrzeli na siebie.
— Skarb czeka na odważnych — rzekł pierwszy.
— A noc świętojańska już blisko — dodał drugi.
I tak postanowili ruszyć na Bucze.
Gdy nadeszła noc świętojańska, ta jedna jedyna w roku, kiedy świat ludzi, duchów i zjaw styka się cienką granicą, młodzieńcy wzięli ze sobą latarnie i po cichu wymknęli się ze wsi.
Kiedy Bucze tonęło w srebrnym świetle księżyca, a nocne ptaki śpiewały swoje pieśni, stanęli tam, gdzie młoda niewiasta znalazła złoty łańcuszek.
Ziemia zdawała się cicho oddychać, a w powietrzu wisiał dziwny zapach wilgoci i starego kadzidła.
Naraz, tuż przed nimi, ziemia zadrżała i otwarła się cichutko, jakby uchylała drzwi do innego świata.
Oczom młodzieńców ukazała się wąska szczelina prowadząca w dół — w mrok, którego żadne światło nie mogło przeniknąć.
Bez słowa spojrzeli na siebie.
Pierwszy, starszy z nich, zapalił latarnię i odważnie postawił stopę na kamiennych schodach.
Schodzili długo, a mrok gęstniał wokół nich jak ciężka zasłona.
Aż w końcu dotarli do dna.
Przed nimi rozciągała się wielka, podziemna świątynia — cały kościół, jakby czas zatrzymał go w chwili zguby.
Kamienne ławy, ołtarz, chrzcielnica, wszystko stało na swoim miejscu, tylko powietrze było ciężkie i zimne, a ciszę przeszywał ledwie słyszalny szept tysięcy zapomnianych modlitw.
Na ołtarzu lśniły złote kielichy, krzyże i szkatuły pełne kosztowności, jakich nie widzieli nigdy w życiu.
Młodzieńcy rzucili się do przodu, zachłanni, by zagarnąć jak najwięcej.
Ich ręce drżały z podniecenia, gdy wpychali skarby do worków.
Wtem latarnia w ich rękach zamigotała.
W półmroku zobaczyli, że w ławkach siedzą cienie ludzi — zakapturzone, martwe postacie, które wpatrywały się w nich pustymi oczodołami.
Na ołtarzu, w miejscu księdza, stał duchowny o twarzy wyschniętej na kość, w szatach liturgicznych, wznoszący ręce do błogosławieństwa, lecz bez życia w oczach.
Z ciemności rozległy się szepty:
„Zostańcie… z nami…” —
„Zostańcie… z nami…” —
„Zostańcie z nami…”
— odezwał się chór głosów, powtarzając te słowa po wielokroć, aż ściany drżały od echa.

I wtedy stało się coś jeszcze straszniejszego.
Organy kościelne zaczęły grać same —
melodię starą, smutną i pełną grozy.
Cały kościół oświetlił się całą mocą,
świece płonęły na świecznikach jasnym, złowieszczym ogniem,
a zapach kadzidła wypełnił całą świątynię, ciężki, duszący, paraliżujący.
Młodzieńcy rzucili się do ucieczki.
Biegli po krętych schodach, ślizgając się i przewracając, podczas gdy za nimi coraz głośniej rozlegały się kroki i jęki.
Ledwo zdążyli wydostać się na powierzchnię, gdy ziemia zatrzęsła się raz jeszcze, a szczelina z hukiem się zamknęła, grzebiąc pod sobą wszystko, co tam widzieli.
Gdy wrócili do wsi, nikt ich nie poznał.
Obaj byli osowiali, osłupiali, siwi jak gołębie, a w ich oczach tkwił niewysłowiony strach.
Od tej nocy nie wyrzekli już ani słowa — stali się niemymi starcami, choć jeszcze dzień wcześniej byli młodymi chłopcami pełnymi siły i życia.
Wieść o ich losie rozeszła się po całym Śląsku, a ludzie z pokorą zaczęli unikać Bucza, zwłaszcza w noc świętojańską.
A jednak, czasem jeszcze, gdy noc świętojańska zbliża się do zenitu, słychać z głębi wzgórza bicie starego, zatopionego dzwonu — dźwięk cichy, żałosny, niesiony przez mgły, jakby duchy zapadłego kościoła wciąż wzywały dusze zagubione na ziemi.
Maciej MiSchok