Koniec lata
Tego dnia niebo znów wyglądało jak prześcieradło, które ktoś zapomniał zdjąć ze sznura. Kiedyś błękitne, karmione zachodnim wiatrem, teraz wypłowiałe, bez koloru.
Dawniej, kiedyś. I teraz.
Gdy Jorg wracał wieczorem z cmentarza, niełatwo było zorientować się, że z prawą nogą coś jest nie tak. Nie musiał się starać, noga mimo bólu była na tyle ruchoma, że chód był płynny i dość szybki. Cztery tygodnie temu potrącił go samochód, który zaraz potem uderzył w drzewo. Kierowca zasłabł za kierownicą i trafił do szpitala. Noga na szczęścia była tylko mocno stłuczona.
Minął pole Nawrotów albo raczej to, co było tak nazywane, odkąd pamiętał. Teraz buszowały tam jakieś małe ptaki, wydziobując resztki zboża, które osypało się z kłosów już w czerwcu. Przeszedł przez rzekę, z której została płytka, cuchnąca strużka. Na brzegu leżało kilka martwych kaczek. Odór był znacznie gorszy niż dwa dni wcześniej, gdy szedł tędy z przystanku.
Powietrze było gęste, ciężkie i przesiąknięte jakimś brudem, który wchodził wszędzie – pod ubranie, do oczu i ust. Właściwie nie wiedział, po co dzisiaj poszedł na cmentarz. Przecież jego bliskich – Marty, mamy i papy i tak tam nie było. Nigdy nie miał poczucia, że tam są. Dopełniał tylko obowiązku dbania o ludzkie mogiły. Zaniósł kilka gałązek cisa i położył je na grobach, żeby była tam jakaś zieleń. Ale i to było przecież oszukiwaniem samego siebie. Zimą, gdy jaskrawy plastik sztucznych kwiatów tworzył wraz z brudnym śniegiem dziwaczną inscenizację, Jorg nie chodził na cmentarz – przerażał go ten widok jak z jarmarku albo surrealistycznego snu. Teraz sceneria była równie przerażająca. Na grobach nie było roślin, na niektórych zostały jakieś brązowożółte strzępy. Trawy wokół też już nie było, a naga górka wyglądała jak sierść wyliniałego, chorego zwierzęcia. Wszystko na dodatek pokryte było żółtym pyłem, który wiatr naniósł z pól. Znienacka i bez ostrzeżeń nastała nowa, nieoswojona pora roku, inna i niepokojąca. Lepiej było nie próbować nawet jej nazywać.
Koło TBS-u bawiło się troje dzieci. Zwykle bywało tu gwarnie, dzieci skakały i biegały wokół domu. Teraz siedziały i rysowały w piasku jakieś kształty. Po chwili jeden z chłopców wyrwał dziewczynce skurczone jabłko i zaczął uciekać. Pozostała dwójka dopadła go jednak szybko i przewróciła tak gwałtownie, że tuman kurzu pokrył całą trójkę. Jabłko potoczyło się prosto pod nogi Jorga.
Tego lata nic nie było takie jak kiedyś. Z kościoła dochodziły śpiewy, ale było tam co najwyżej kilkanaście osób. Byli tacy, którzy teraz zaczęli na powrót chodzić do kościoła i modlić się, inni za to przestali. Ogromne drzewa wokół kościoła, niegdyś prawie zakrywające przysadzistą budowlę gęstym płaszczem, wyglądały teraz jak zgarbione staruszki. W kościele modlono się o deszcz, ale też o ukaranie winnych polityków poprzedniej kadencji, którzy mieli zaniedbać gospodarkę wodną. Ci, którzy modlili się po cichu, prosili o to, by jakaś iskra nie spowodowała pożaru. Nie byłoby czym gasić.
Na rogu koło przedszkola stała duża grupa ludzi w oczekiwaniu na wodowóz. Większość miała tylko jedno wiadro, niektórzy dwa. Pięć litrów dwa razy dziennie na osobę. Tylko tyle było wolno wziąć i było to odhaczane przez woziwodę na specjalnej legitymacji, która zawierała dane rodziny i pieczątkę urzędu. Wodowóz od ponad miesiąca przyjeżdżał tu teraz dwa razy dziennie. Zatrzymywał się w kilku punktach miasteczka. Wydawanie wody szło wolno, bo woziwoda był sam, nie miał nikogo do pomocy, a legitymacje sprawdzał dokładnie. Zdarzyły się już dwie próby wyłudzeń. Nawet w tym ciężkim czasie ludzka przebiegłość nie ginie tak szybko – pomyślał wtedy Jorg.
Na początku ludzie oczekujący na wóz buntowali się, złorzeczyli, warczeli na siebie wzajemnie, przepychali się. Teraz nikt nie miał już sił. Panowało milczenie i rezygnacja. Oczekujący byli tak samo szarożółci jak cmentarny pył. Ich włosy były suche i nastroszone. Wyglądali jak naprędce zorganizowane oddziały o przypadkowym i źle dobranym składzie. Wszyscy byli w luźnych spodniach i koszulach, kobiety i mężczyźni. To brudziło się najmniej. Od dawna nikt nie prał odzieży. Na sznurach i stojakach przez domami tylko się ją wietrzyło.
Od strony domostw wiatr niósł mieszankę dziwnych, natrętnych zapachów. Nie można było płukać toalet, ludzie zaczęli więc zakopywać nieczystości w dołach. Jednocześnie niektórzy rozpylali coś wokół domów, chcąc ukryć przykre zapachy.
Tak było, odkąd skończyła się woda. W kranie, w studniach, w stawie. Ostatni deszcz spadł siedemnastego marca i był to niewielki deszcz. Jorg to pamiętał, bo był to dzień świętego Józefa i sąsiad wyprawiał głośne imieniny. Potem właściwie całymi dniami było ciepło i słonecznie, często upalnie. Na początku wszyscy się cieszyli, jaka to piękna wiosna nastała i jak wcześnie wszystko zakwitło. W połowie maja piwonie kwitły już razem z różami i trzeba było codziennie podlewać ogrody. Na początku czerwca tego zabroniono. Drzewa i krzewy zaczęły opadać z liści, a dwa tygodnie później zabrakło wody. Ludzie znienawidzili słońce. Jorg potajemnie, choć groziła za to wysoka grzywna, podlewał jeszcze młode drzewko moreli, które tego roku po raz pierwszy zawiązało owoce. Spulchniał ziemię wokół drzewka, wybierał płytki dołek wokół pnia i tam powoli wlewał strużkę wody, która była przeznaczona do mycia. Co drugi dzień. Dziewięć owoców moreli, ocienionej nieco wysoką sosną, dojrzewało.
Jorg wszedł do domu. Wypił resztkę agrestowego kompotu z rana. Został jeszcze jeden słoiczek sprzed paru lat. Matka mówiła na tę odmianę grüne Flasche. Stary krzak, podłużne zielone owoce. Zbierał z niego co roku kilka wiaderek wieprzków i bardziej z rozpędu i obowiązku niż z ochoty robił kompot w półlitrowych słoiczkach. Ten kompot mu smakował, ale też, jak wszystko inne wokół przypominał czas, gdy jeszcze wszyscy żyli.
Wciąż nie przywykł, że nie może po prostu umyć rąk ani twarzy. Czasem robiło mu się całkiem słabo, ale dziś udało mu się kupić mleko, było więc i tak znacznie lepiej. To spacer na cmentarz go zmęczył, choć było tylko 29 stopni. Jorgowi kręciło się w głowie. Gdy był tak wyczerpany, siadał przy kuchennym stole, podpierał głowę rękami, a pod zamkniętymi powiekami przepływały mu obrazy z czasów, gdy w kuchni rozlegał się śmiech matki, potem też śmiech Marty. Trwał tak, zastygły w półśnie, nie chciał opuszczać tego przedstawienia, które było teraz jego jedyną ucieczką. Czasem też w tej ciemności, pod zasłoną dłoni ukazywały mu się sceny z książek, które dawnej czytał jak opowieści z innych światów. Z książek o apokalipsie. Czy to już? Czy ktoś przewidział, że ona nastanie? Który rozdział której książki właśnie się ziszcza?
Był już tak długo sam, ale jego wyimaginowane rozmowy z Martą jeszcze kilka miesięcy temu niosły mu jakąś ulgę. W samotności, w ciszy domu, w braku jej dłoni, twarzy, gestów i zapachu. Teraz te rozmowy rozpadały się na kawałki – tak jak rozpadł się świat. Najpierw po jej śmierci, a teraz drugi raz – rozpadło się wszystko, w czym razem żyli i w czym choć po części Marta żyła dla niego dalej. Kwiaty w ogrodzie. Zwierzęta, które zabrano. Książki, które razem czytali na ławce w ogrodzie i które teraz, gdy próbował wracać do nich, zdawały się być napisane w obcym, niezrozumiałym języku. Czasem myślał, że lepiej byłoby być już po drugiej stronie, przy Marcie. Potem znów, że wtedy nie czułby żadnej ulgi, bo nie byłoby go wcale.
Gdy zasypiał wieczorami i budził się rano, przez moment nie wiedział, czy to co się działo było marą czy jawą, czy może tamten świat sprzed roku był snem i nigdy nie istniał. Czy może on, Jorg, umarł i znalazł się w świecie swoich snów?
Wyszedł do ogrodu, z przyzwyczajenia – zawsze rano i wieczorem robił obchód. Dalie, które teraz kwitłyby przy żywopłocie, wyrosły tylko na kilkanaście centymetrów i zwiędły. Białe, różowe i czerwone. Wiśnia z wiotkimi, a teraz całkiem zwiędłymi gałęziami. Dobrze, że tego, boroczko, niy widzisz, pomyślał Jorg. Marta kochała dalie.
Pod sosną postawił rano pojemnik, stary żeliwny pojemnik z wodą. Dla wiewiórki, która osiedliła się zimą w ogrodzie, znajdując resztki laskowych orzechów. Rozweselała go swoją zwinnością i beztroską. Pojemnik był pusty. Morela, choć nadwątlona, wciąż żyła. W cieniu pod płotem spod liści wyglądało kilka gynsipympków, które jakoś tu przeżyły. Usiadł pod sosną, potem położył się w resztkach suchej trawy. Zasnął. Obudziły go krzyki. Spojrzał na zegarek Było parę minut przed dwudziestą. Wstał, przeszedł przed ogród i podszedł do żywopłotu. Zobaczył coś, co wyglądało jak pantomimiczna inscenizacja. Ludzie stali na ulicy, wszyscy w napięciu i z zadartymi głowami wpatrywali się w niebo. Dopiero teraz poczuł podmuchy i zobaczył, że od południowego zachodu niebo było sinoczarne. Po chwili rozległ się grzmot, potem drugi. Nic tego wcześniej nie zapowiadało, także w telewizji nie wspomniano o możliwości burz. Na ulicy przybywało ludzi. Po chwili spadło kilka kropel, potem trochę więcej, jednak nie tyle dużo, by z ziemi zaczął unosić się charakterystyczny zapach kurzu, rozpalonego asfaltu i roślin dotkniętych deszczem. Ludzie zaczęli krzyczeć i piszczeć z radości, jakby ktoś nagle obudził w nich nowe siły. Nie udawało im się jednak złapać zbyt wiele wody, która na ich ciałach i na ulicy nieomal natychmiast wysychała. Po kilku minutach niebo pojaśniało i deszcz przestał padać. Mężczyźni, kobiety i dzieci – wszyscy ze spuszczonymi głowami zaczęli powoli wracać do domów.
Jorg wszedł do kuchni i włączył telewizor. Wieczorem przynajmniej zawsze jeszcze był prąd. Dwa programy nadal nadawały wiadomości. Mówiono coś o ruchach wojsk i o wodociągu z Niemiec. Jakiś człowiek podniesionym głosem powtarzał, że dawno ostrzegał i że były takie znaki. Drugi program nadawał mszę polową. Słowa biskupa o karze za winy zliberalizowanego świata były ostatnimi, jakie usłyszał, zanim wyłączył odbiornik. Zadzwonił telefon. Janek. W norweskiej telewizji mówili o katastrofie w Polsce i pomocy humanitarnej. Nie mógł przylecieć, samoloty nie kursowały. W gruncie rzeczy Jorg czuł spokój, że Janek jest tam bezpieczniejszy.
Jorg wszedł po schodach. W malutkim pokoju panowała ciemność. Trzeba wpuścić powietrze, pomyślał. Rozsunął zasłony i otworzył okno. Gdzieś z daleka dochodziła rytmiczna muzyka. Powietrze było inne niż kilka godzin temu. Lekki, bezszelestny wiatr poruszał gałęziami drzew. Był w nim ślad tego, co przeszło nad miasteczkiem pół godziny temu. Wcześniej nigdy by nie wyczuł tej subtelnej wilgoci. Ale teraz, gdy prawie zapomniał, jak wygląda deszcz, poczuł te nieznaczną zmianę. Znów wyświetliły mu się w głębi obrazy z przeszłości, która dotąd zdawała się być tylko fatamorganą, ale nagle nabrała życia. Słońce już zaszło. Coś kazało mu nadal stać przy oknie i patrzeć w dal. Nad ogrodem z piskiem krążyły jaskółki, o których myślał, że już dawno zginęły. Wiatr zaczął się wzmagać. Niebo było jasnoszare, ale daleko, znad zachodniego horyzontu szybko zbliżał się wielki, ciemnosiny kształt. Nie był groźny, przeciwnie, był samym życiem. Chmura – teraz Jorg przypomniał sobie to słowo, którego tak dawno nie wypowiadał, że już prawie go nie pamiętał. Otworzył okno szerzej i nabrał powietrza w płuca.
Jeszcze żyja, Marta, jeszcze żyja – wyszeptał.
Gabriela Szewiola, Ślązaczka, germanistka, ukończyła studia na uniwersytecie w Lipsku, od wielu lat pracuje jako wykładowca języka niemieckiego na Politechnice Śląskiej. Współpracuje jako edukator z Goethe-Institut, kieruje Ogólnopolską Olimpiadą Języka Niemieckiego dla studentów uczelni technicznych. Naucza z pasją. Wciąż doskonali swój warsztat wykładowcy, stosując nowatorskie i autorskie metody dydaktyczne. Uczestniczy w konferencjach i publikuje swoje artykuły.
Prywatnie mama dwójki dorosłych dzieci. W wolnym czasie obcuje z przyrodą, wędrując i uprawiając ogród, czyta, pisze i próbuje doskonalić swoją znajomość języków obcych.