Gryt, Jerzy Gryt – Historia, której nie pokazano w kinach
W cieniu familoków katowickiego Załęża, gdzie dzieci grały w szkloki, a powietrze pachniało węglem i ciężką pracą, dorastał chłopak, którego los miał związać nie z hutą ani z kopalnią, lecz z tajnym światem, gdzie prawda miesza się z dezinformacją, a każda decyzja może kosztować życie. Nazywał się Jerzy Gryt.
Cisza i cień
Po wojnie Polska była krajem rozdartym. Na Śląsku ścierały się wpływy, języki i lojalności. Jerzy, znający doskonale język niemiecki i realia pogranicza, szybko stał się cennym nabytkiem dla służb specjalnych. Miał analityczny umysł, stalowe nerwy i niewzruszoną lojalność wobec ludzi, nie wobec systemów. W strukturach państwowych zyskał zaufanie, ale działał na granicy oficjalności – był cichym bohaterem epoki, której twarze najczęściej pozostają zakryte.
Misje zagraniczne – więcej niż paszport i kamera

W latach 50., 60. i 70. Jerzy Gryt był wysyłany tam, gdzie działy się sprawy kluczowe dla bloku wschodniego: do Niemiec Zachodnich, Francji, Egiptu, Libanu, a nawet Ameryki Południowej i Azji. Łączył dyplomację z rozpoznaniem, wymianą informacji i działaniami kontrwywiadowczymi. Oficjalnie: pracownik przedstawicielstw handlowych, dyplomata, tłumacz. Nieoficjalnie: człowiek, który „czytał między wierszami” i rozbrajał konflikty zanim wybuchły. Był kurierem wożącym tajne dokumenty wagi światowej oraz twardą walutę – dolary. Uratował więcej niż jedno życie – nigdy się tym nie chwalił. Miał to co wielu w tej branży uważało za wadę, było to ludzkie podejście do drugiej osoby.
Bez filmowych gadżetów
W odróżnieniu od agenta Jej Królewskiej Mości, Gryt nie miał zegarka z wyrzutnią rakiet. Jego bronią był rozum, znajomość języków, umiejętność przewidywania intencji przeciwnika i błyskawiczne podejmowanie decyzji. Pracował z agentami z całego świata, znał kulisy gier dyplomatycznych i znał ich stawkę. Poznawał historię, których nie ma w podręcznikach. Zdarzało się, że znikał na kilka miesięcy – i wracał tak, jakby nic się nie wydarzyło. Rodzina w Załężu wiedziała tylko, że „jest gdzieś na świecie w delegacji”.
Widział śmierć kolegów, zawsze wychodził cało
Gryt widział śmierć swoich towarzyszy – ludzi, którzy zginęli na służbie. Sam zawsze wychodził obronną ręką, jak bohater kina akcji. Mimo wszystko potrafił w domu, czasem w formie żartu, opowiadać o przygodach. Jego żona nie znosiła tych opowieści. Uważała, że „znowu ubarwia im życie niewiarygodnymi historiami”, które „nic nie wnoszą do ogniska domowego” i zapewne nie są prawdziwe. A może były?

Anegdota z generałem de Gaulle’em
Syn Jerzego, Michał Gryt, wspomina pewne niezwykłe wydarzenie. Przed oficjalną wizytą generała Charles’a de Gaulle’a na Śląsku, Jerzy Gryt – wówczas już ważny człowiek w strukturach państwowych – uczestniczył wraz z rodziną w prywatnym obiedzie z generałem. Miało to miejsce w restauracji Polonia przy ulicy Kochanowskiego w Katowicach, którą prowadził Tadeusz Kwolek – znany restaurator, specjalizujący się w kuchni koszernej. Według wspomnień Michała, de Gaulle miał na górze pokój dla siebie. Mały Michał Gryt siedział też na kolanach wielkiego Francuza.
Dzień później, w jego szkole – Szkole Podstawowej nr 35 – dzieci zostały poinformowane, że mają witać jakiegoś generała z Francji, de Gaulle’a. Michał powiedział wówczas z prostotą: „Ale ja z nim jadłem wczoraj obiad”. Na co nauczycielka miała zareagować: „Gryt, ty zawsze coś dziwnego wymyślasz…”.
W Polonii często stołował się też Jerzy Ziętek. Jest wysoce prawdopodobne, że i on uczestniczył w tym niezwykłym spotkaniu.

Misja bez zakończenia
Jego misją była obrona ówczesnych interesów Polski, ale też ochrona ludzi – tych, którzy mu ufali bardziej niż jakiejkolwiek instytucji. Gryt działał w imię honoru, nie ideologii. Po 1989 roku nie zabiegał o uznanie – przeciwnie, odsunął się. Zmarł w milczeniu, a jego akta pozostały zamknięte. Ale ci, którzy go znali, wiedzieli: to był człowiek, na którego można było liczyć.
Śląsk miał swojego Bonda. Lepszego.
Jerzy Gryt nie miał scenarzysty. Nie potrzebował kamery. Miał życie – prawdziwe, brutalne, ale pełne sensu.
A może należy powiedzieć, że to Bond ma się czego uczyć od naszego Gryta?
Choć Jerzy był moim wujkiem, tylko raz spotkałem go na ulicy w Ligocie, z moim tatą. Dzięki pasji i chęci zapamiętania szczegółów z historii powojennego i przedwojennego świata, jego syn Michał zebrał tę opowieść i opublikował w książce pt. Śląski James Bond.
Maciej Mischok