Czytanie Dawnego Śląska: Jak mody lipski reporter Rudolf Cronau nawiydzoł kōnno ślōnskich Indianerōw
Czytanie Dawnego Śląska: Jak mody lipski reporter Rudolf Cronau nawiydzoł kōnno ślōnskich Indianerōw. Z byzuchym u Wasserpolŏkōw na pōłnocnym postrzodkowym Ślōnsku.
PRZEDSŁOWIE
O Rudolfie Danielu Ludwiku Cronau (2), malarzu, ilustratorze, reporterze, od 1881 roku korespondencie lipskiego „Gartenlaube” na Nowym Świecie, następnie naturalizowanym Amerykaninie i wielkim przyjacielu Indian napisano niejeden artykuł, chociaż nie pojawiła się do tej pory jego pełna biografia. Ponad pełną wątpliwość bez jego reportaży dla niezwykle popularnej w Rzeszy gazety powstanie i recepcja najpopularniejszych dzieł Karola Maya w Niemczech i krajach niemieckojęzycznych byłaby raczej utrudniona, jeśli nie mierna. Cofnijmy się o niecałe półtora roku od momentu gdy po raz pierwszy przemierzy Atlantyk na wymownie nazywającym się statku „Oder”, do roku 1879. 24-letni reporter udaje się na śląskie kresy wielkiej Rzeszy Niemieckiej. Wymowę tekstu i ówczesne poglądy dziennikarza pozostawiam bez komentarza.
Gartenlaube, Heft 19, 1879, Leipzig.
Kraj i ludzie.
Nr 41. U Wasserpolaków.
“Niech będzie pochwalony Jesus Christus!” – tak pozdrowił nas woźnica, który czekał na nas na stacji kolejowej i tak pozdrawiali nas chłopi, którzy podążali gromadami na rynek. Odpowiadaliśmy “Na wieki, Amen!”, wciskając się do małego powozu zaprzężonego w dwa, ale za to masywnie zbudowane konie i poturkotaliśmy pustą prostą drogą prowadzącą do miasta Polnisch Wartenberg (3) (Sycowa) , którego biało lśniące wieże i czerwone dachy pomachiwały nam zapraszająco w promieniach słońca ostatniego wrześniowego dnia.
W mieście odbywał się targ i panował ruch i zgiełk, który Czytelnik mógłby sobie z wielkim trudem wyimaginować. Nawet powietrze na ulicach było inne niż poza bramami miasta, co było łatwe do wytłumaczenia obserwując przepływający tłum pijanych wieśniaków wiozących masę trzody chlewnej i prowadzących całe stada rogacizny na targ. Polski targ – nie do opisania w swej cudaczności, jest szczególnie dla nas, mieszkańców zachodu, niezwykle atrakcyjnym widowiskiem. Słowiańskie elementy są wszędzie – uczciwe niemieckie cechy zastępują fizjonomie chytre, głupawe i uległe rasy słowiańskiej, z szerokimi szczękami i wydatnymi kośćmi policzkowymi oraz wąskimi, jeszcze bardziej zwężonymi lub przypominającymi szczeliny oczami, słabym zarostem i prostymi włosami opadającymi na ramiona. Niektóre z nich wyglądające bardzo podejrzanie. Tak jak obszerna, niekrępująca ruchy niemiecka kurtka ustępuje ciemnej sukmanie długiej aż do kostek lub kubrakowi, a kapelusz obszernej okrągłej płóciennej czapce z daszkiem lub czapie z barana, tak i nasz język zastępuje ich własny, dla nas obcy.
Jesteśmy na językowym pograniczu niemiecko – polskim, w regionie gdzie dwa tak różne języki stykają się z sobą, i jak zawsze na takich obszarach przygranicznych ludzie przystosowali je w miszmasz niezrozumiały dla rodowitych Polaków jak i Niemców a egzystuje on pod szeroko znanym, acz niesławnym określeniem „wasserpolski”.
Słowiańska jest większość tego żargonu, słowiańskie są też korzenie tej ludności. O ślady pierwotnych plemion germańskich, które przyszły tu wcześniej trudniej niż o ułomki selenu, zalegającego w skorupie ziemskiej. Zaraz po potopie mongolskim książęta śląscy ponownie poczęli zasiedlać w swych krainach element niemiecki by szybko odbudować populację i życie potwornie zniszczonych księstw. Książęta ci wprowadzili niemieckie prawo i obyczaj, przychylnym okiem patrzyli na coraz to większe wpływy niemieckie i żenili się nawet głównie z niemieckimi księżniczkami.
Z wyjątkiem najbardziej wysuniętych na wschód kresów Śląska, byli właściciele kraju są obecnie głównie w podległych relacjach z Niemcami. Jeśli, jako służący lub pracujący, nie znajdą zarobku na chleb w majątkach niemieckich, parają się pracą dorywczą jako robotnicy lub słudzy dniówkowi, albo wiodą nędzne życie szmuglerów lub prowadzą miejscowy nielegalny handel. Ze względu na mętny i sprawiający kłopoty charakter tej nacji Niemiec nie jest w stanie wpłynąć znacząco na jej duchową edukację a mocno zakorzeniony w niej element słowiański nie pozwala jej na to, aby sama zyskała więcej z dostępu do kultury.
Wielka bieda, gorzka bieda wyłania się z cech tego ludu, ale to on sam jest jej przyczyną. Nigdzie indziej jak na polskim Śląsku nie ma tak zatłoczonych karczm; mężczyźni i kobiety piją na borg, wódki destylowane z owoców są tu spożywane w nieprawdopodobnych ilościach, a obraz pijanych w niedziele i święta jest szczególnie odrażający gdy widzi się po wysłuchanej mszy chwiejących i zataczających się chłopów, trzymających w jednej ręce książeczkę do nabożeństwa i butelczynę w drugiej. Temu rozpijaczeniu towarzyszą lenistwo w prowadzeniu gospodarstwa i głupota wiary w przeznaczenie, które na dokładkę rujnują polskiego chłopa. Wiedza i oświata są uporczywie przez niego odrzucane, natomiast kłania się on w pas ponurej mocy zabobonu.
W harmidrze targowym widzimy też inne charakterystyczne postaci. Któż ich nie zna, te blade, o ostrych rysach, prawie typowe twarze, na których wypisany jest dziwny ascetyczny entuzjazm i wykalkulowana chciwość. Kto ich nie zna, tych o ponurej minie i na czarno odzianych Żydów ze wschodniego Śląska, Poznańskiego i Polski; zalewają co roku miasta i wsie Niemiec jako domokrążcy lub drobni złodziejaszkowie, korzystając z gościnności swoich współplemieńców.
O ile kultywowane przez Żydów dziedziny działalności w Niemczech zostały praktycznie wchłonięte przez nowoczesne społeczeństwo i ich udziałem jest praca we wszystkich profesjach, przy polskiej granicy i w Europie Wschodniej żyją oni w swoich zamkniętych specyficznych enklawach narodowych zajmując się głównie, odmiennie jak w miastach niemieckich, handlem koni, drobnym kupiectwem i handlem na targach oraz wyszynkiem. Dodatkowo na Polskim Śląsku pełnią oni rolę pośredników pomiędzy Niemcami i Polakami, pomiędzy panami a wieśniakami. Kupczenie pieniądzem i papierami wartościowymi jest tu ich tradycyjną profesją jak i wszędzie.
Jest niedziela. Pójdźmy śladem strumienia chłopów, podążającego na mszę. Wielkie drzewa ocieniają plac przedkościelny, ma którym tłoczą się wierni w oczekiwaniu na porę otwarcia drzwi do przybytku. Z wyjątkiem kilku wspaniałych renesansowych płyt nagrobnych dawnych szlachciców, ukrytych za poprawnym artystycznie ołtarzem w stylu Zopf, późnogotycki sycowski kościół wyznania katolickiego (pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła – przyp. PK) nie oferuje zwiedzającemu niczego nadzwyczajnego.
Jak wszędzie na ziemiach katolickich, stare, wyblakłe czerwono – zielone flagi kościelne wiszą we wnętrzu, niebieskoszare obłoki dymu kadzidlanego kłębią się wokół głów na złoto ubranych świętych z ołtarza głównego. Co jest odmiennego to widok znieruchomiałych wiejskich bab, leżących pokornie przez bez mała pół godziny pokotem jak długie w głównym przejściu przed ołtarzem na posadzce.
Główne święto religijne w tej okolicy to powszechnie znany odpust i pielgrzymka na oddalone o pół godziny marszu od Sycowa wzgórze Świętego Marka (Marcusberge), tradycyjnie odbywające się w pierwszą sobotę po 25 kwietnia.
Dorośli i dzieci podążają tłumnie do prastarego szarawego kościółka. Wokół niego rozstawiane są wszędzie stragany, gdzie różańce, święte obrazki i relikty służą za strawę duchową, zaś dla zaspokojenia cielesnych potrzeb oferuje się kiełbaski, piwo i sznapsy.
Gdy już oglądnęliśmy wybudowany w latach pięćdziesiątych pałac kurlandzkich książąt von Biron
oraz dość rozległy park służący przechadzkom w popołudniowym słońcu wyższych sfer miasta,
możemy odwrócić naszą uwagę od jego charakterystycznych osobliwości i wybrać się na prowincję.
Przez długi czas widzimy jedynie równinę, miejscami przechodzącą w teren pofałdowany z niskimi acz szerokimi grzbietami pagórków; pani jesień przybrała właśnie swe najbardziej żywe kolory. Dookoła unosi się w powietrzu cudowna woń rozsiewana przez żółte grona łubinów; wybujałe łodygi kukurydzy i maki przesłaniają pokryte gliną ściany mijanych chat, nad którymi klony i kasztanowce rozpościerają swoje gałęzie pełne złotożółtych liści. Nigdy jeszcze jesień nie wydawała mi się tak przepyszna; nigdy nie sadziłem że może być przystrojona tak pięknymi barwami. Soczyście brązowe i aksamitne warstwy mchu rozrastają się obficie na starych, zapadniętych dachach krytych strzechą; czerwono-złote dynie lśnią na ziemi, a na dawniej białych ścianach wiją się na pędy dzikich winorośli w krwistoczerwonym blasku – tak dobroduszna Matka Natura sama chce upiększyć nędzę tych chat.
Po chwili teren zaczyna się wznosić; ilość zabudowań, których poprzednio było niewiele, zaczyna ponownie się zwiększać. Zbliżamy się do większej wioski, Kozy Wielkiej (Gross-Kosel). To, że jest prawie całkowicie zamieszkana przez polskich chłopów widać na pierwszy rzut oka: niskie parterowe chałupy z niskimi i zapadłymi dachami otoczone małymi i źle utrzymanymi ogródkami, oddzielonymi od pełnej kurzu drogi płotami zbitymi z desek. Jedynie kilka domów jest kamiennych, a te należą bogatszych gospodarzy w wiosce.
Stary, drewniany kościół, pokryty mchem i porostami, postawiony na wzgórzu zaraz na początku wioski dobrze komponuje się z otaczającym go, zapuszczonym wiejskim cmentarzem z bezimiennymi grobami, odgrodzonym od pól naruszonym zębem czasu i aurą drewnianym płotem. Opodal kościoła wzbija się ku niebu krzyż podparty zgrubnie ociosanymi zabarwionymi na czarno i krwistoczerwono belkami jodłowymi.
Na krzyżu wisi figura Chrystusa wycięta ze stalowej blachy ale kolory są tak wyblakłe, że postać Syna Bożego nie jest już rozpoznawalna. Mały kościółek, zbudowany z nieodżywiczonego drewna przetrwał wiele stuleci, wiele pokoleń zaznaczyło swój udział w jego wystroju. Ściany i ławy ozdobione prymitywnymi malowidłami i płaskorzeźbami bez większej wartości artystycznej*, wskazują na epokę renesansu. W małych oknach pobrzękują stare krążki szkła ołowiowego, których patyna powoduje że oświetlają wnętrze wszystkimi kolorami tęczy.
Kontynuujemy podróż główną drogą; z oddali widać już pobielone, okazałe wiejskie domy. Miechów (Mechau) jest zamieszkany przez bogatych chłopów. Ich domy są często masywne, tak jak pewne są ich odziedziczone niemieckie nawyki i cechy. Na skraju wsi rozlokowane są budynki obszaru dworskiego należącego do księcia Birona, który jest, zgrubnie szacując, panem na 65 000 akrach (26 000 ha – przyp. tłum PK) ziemi w sąsiedztwie Sycowa (Wartenbergu). Na wjeździe na szeroki otoczony stajniami podwórzec zaskoczył nas malowniczy widok wzbijającego tumany kurzu tabunu ścigających się w dzikim pędzie po wielkim dziedzińcu wspaniałych koni, wielkiego stada bydla prowadzonego do wodopoju oraz cielaków i jałówek groteskowo ćwiczących swe pokraczne podskoki.
Przyjechaliśmy w dobrą porę. Służący i służące, świątecznie wystrojeni na niedzielę, stali po jednej stronie dziedzińca i pełni oczekiwania kierowali wzrok na przypominający willę budynek, który znajdował się na lewo od wejścia pośrodku starannie utrzymanego ogrodu kwiatowego. Nie powinniśmy zbyt długo ukrywać przed Czytelnikami tego, co ujrzeliśmy; zarządca majątku bardzo miło zaopiekował się nami, wyjaśnił nam, że dziś są dożynki i uprzejmie zaprosił do udziału w nich. Weszliśmy za nim do pokrytego winoroślą budynku i wzmocniliśmy się filiżanką znakomicie zaparzonej kawy, którą wręczyła nam jego sympatyczna, ładna żona. Rozmawialiśmy więc o tym i owym, kiedy nagle głośny, wysoki sygnał wyrwał nas z naszej przyjemnej pogawędki. Pełni oczekiwania wyszliśmy na zewnątrz, gdzie w parach szli ku nam chłopi, prowadzeni przez przepasanego jaskrawoczerwoną szarfą jako oznaką godności, wójta, który następnie, zgodnie ze starodawnym obyczajem, zapytał czy pan zarządca raczy przyjąć ludzi. Po przyjacielskim powitaniu i wzmocnieniu się orszak przeniósł się na werandę domu, prowadzony przez kilku muzyków, którzy wydobyli ze swoich instrumentów najbardziej cięte dźwięki. Dwie postawne żniwiarki, odświętnie ustrojone w stroje o jaskrawych barwach, zaniosły wieńce żniwne najpierw do Panocka (Herrn), potem do Pani (Herrin). Z pierwszego wieńca wyfrunęło kilka przepięknych śnieżnobiałych gołębi ozdobionych czerwonymi wstążkami. My też dostaliśmy wieńce, a śliczna Kasia (Kaischa ) podarowała mi wieniec w kształcie korony z bukszpanu i wrzosu, gęsto obwieszony kolorowymi paskami papieru i rudymi piernikami, pośrodku której widniało potężne serce z napisem. “Przyjmij ten dowód wdzięczności ze szczerego serca!” Po zakończeniu uroczystego przyjęcia darów ludzie zebrali się i zaśpiewali chorał „Nun danket Alle Gott!”** („Oto Bogu dajcie dziękczynienie”) przy akompaniamencie muzyki na nie wiem ile instrumentów – nie chcę już tego zgłębiać. Pobożna pieśń ledwie ucichła, gdy zaczął się taniec; Panocek poprosił do tańca najstarszą ze służby, Pani najstarszego parobka, Frelka (Fräulein) najstarszego służącego, ja zaś objąłem śliczną Kasię, a kiedy to się skończyło, dawaliśmy zwyczajowe napiwki, a zgromadzeni dopingowali nas wszystkich aby były hojne. Cała grupa przeniosła się przy dźwiękach trąbki do „hotelu” (gospody ) na wsi, aby oddać się dalszej przyjemności tańcowania. Około szóstej również tam poszliśmy; przywitał nas gęsty kurz już na schodach, a nie mniejszy w głównej sali! Wszędzie pełno hałaśliwych mężczyzn i kobiet, którzy tańczyli, pili i śpiewali. Gdy tylko kompania nas zobaczyła, wszystko ucichło; jeden z parobków, pełniący rolę wodzireja podszedł do Pani; moja Kasia uszczęśliwiła mnie tańcem, wnet wszystko wirowało w kolorowym tanecznym tłumie. Jeśli któryś ze służących odważył się zakończyć taniec ze swoją piękną partnerką, był zawracany okrzykami: „Solum! Solum! ” Takie okrzyki zabrzmiały z ochrypłych gardeł i nie pozwalano nam przestać tańczyć, dopóki muzyka nie ucichnie. Po polce służba zamówiła piwo dla naszych pań, ale kiedy odmówiły, bardzo chętnie je sama wypiła. Przetrwaliśmy tak przez całą godzinę, po czym cicho odeszliśmy, aby nasza obecność nie zepsuła tym ludziom radowania się ich pełnią szczęścia, w której kontynuowali swoją zabawną kotłowaninę do następnego ranka.
Takie dni to rzadkie przebłyski pogodnego światła w życiu tych przeważnie bardzo biednych ludzi, których ponurą, przygnębioną naturę zaczyna się rozumieć tylko wtedy, gdy ujrzy się ich domostwo i warunki panujące w ich chatach. Sam odwiedziłem izbę, w której mieszkały cztery rodziny liczące łącznie dziewiętnaście osób: to jak cztery salony i sypialnie, cztery kuchnie i piwnice, cztery jadalnie i tyle samo garderób. Kiedy wchodzimy do takiego pomieszczenia, otacza nas zagmatwany bałagan – chaos łóżek, szafek, kufrów, skrzyń, sprzętów domowych i rolniczych. Tam stos drewna lub węgiel drzewny migocze na niskim palenisku i „przytłacza” dymem cały ten obraz ciemnych, skulonych, żywych grup niczym niebieską otuliną; widok który aż prosi się o pędzel malarza . Wszędzie widzimy obrazy rodzajowe w stylu Teniersa i Ostade’go***; brakuje im tylko tej szczęśliwej pogody ducha i spokoju, który niczym złoty woal spowija dzieła dawnych holenderskich mistrzów. To bezgraniczna nędza, ucisk, które przykucnęły obok nich i odpędzają każdą radosną myśl z twarzy ubogich. Nigdy nie zapomnę widoku chorego dziecka, które patrzyło na mnie tak nieskończenie zasmuconymi i pytającymi oczami. Nietrudno ocenić, jaki wpływ ma to zatłoczone życie rodzinne na rozwój moralny jednostki. A jednak warunki panujące w książęcych posiadłościach (1) nadal należy nazywać złotymi w porównaniu z innymi regionami dalej na wschód. Przyglądając się takim warunkom bytowania, często przychodziło mi do głowy – i wyrażam to tutaj otwarcie – czy nie lepiej wydać we własnym kraju kolosalne sumy, które co roku trafiają z Rzeszy do dalekich krajów w celach misjonarskich?**** Można by tu uzyskać piękniejsze owoce niż na odległych od nas obcych lądach.
Następnego ranka, nasze konie już stały w pogotowiu przy studni z żurawiem , który wyciągał swe długie ramię w czyste jesienne powietrze; miały nas tego dnia zawieźć aż pod granicę z Rosją.
Odjechaliśmy po pożegnaniu z naszymi sympatycznymi gospodarzami. Charakter terenu pozostał prawie taki sam: rozległe, żyzne pola i łąki przeplatane lasami iglastymi z domieszką brzóz, olch, dębów i buków.
Tylko tu i ówdzie spotkaliśmy człowieka, mocno objuczonego, Żyda domokrążcę, „wioskowego wędrowcę ” (Dorfgeher), jak go nazywają. Nagle, daleko w oddali, zaczęła unosić się nad ziemią chmura kurzu i wirując w kierunku nieba, zbliżać się do nas z szalonym pędem. Odległość stawała się coraz to mniejsza. Coraz wyraźniej słyszeliśmy odgłosy łoskotu i tłuczenia się naczyń, aż nagle ujrzeliśmy rozpędzone konie i dało się słyszeć tętent ich kopyt, a po chwili – pędzących w przewiewnym, chybocącym się pojeździe, bezdomnych Cyganów z kraju Madziarów. Zauroczeni malowniczym widokiem zatrzymaliśmy konie, przepuściliśmy pędzący wóz i odpowiedzieliśmy na pozdrowienia ciemnoskórych mężczyzn. Wnętrze tego rydwanu odkryło się ; tu i ówdzie połatane, opalone deszczem płótno unosiło się i wyłaniały się spoza niego oliwkowe twarze otoczone czarnymi, kręconymi włosami – przeleciały koło nas jak wiatr, a my zapamiętaliśmy tylko blask ognia w ciemnych, błyszczących oczach.
Wioska, w której zatrzymaliśmy się nad ranem, była pełna dzikiego rejwachu. Kobiety i mężczyźni, ci ostatni z białymi chustami na ramionach i kolorowymi bukietami na czapkach, stali przed zamkniętymi drzwiami okazałego wiejskiego domu i żałosnym głosem błagali o wstęp do niego. Zaskoczony, zwróciłem pytające spojrzenie do mojego towarzysza, który ze śmiechem wyjaśnił mi, że to ślub.
„To jest ślub?” – pozwoliłem sobie spytać się z powątpiewaniem; “A gdzie mamy pannę młodą?”
„Cóż, jest w środku” – odpowiedziano mi , a teraz mój towarzysz szybko objaśnił mi tutejszy obyczaj, zgodnie z którym gdy pan młody, otoczony dziewczynami i druhnami, chce przyjść po swoją żonę, zastaje drzwi frontowe zatrzaśnięte mocno jak to możliwe. W międzyczasie już otworzono drzwi od wewnątrz, przy których pan młody, druhny i druhna coraz to pilniej błagali o przyjęcie, teraz pijany tłum wlewał się do środka z głośnymi wiwatami na cześć ojca panny młodej, starszego mężczyzny, który następnie udał się do izby panny młodej i głośno poprosił ją, żeby ją opuściła. Na to panna młoda, której nie wolno widywać nikogo przez cały dzień, a także nie wolno jej wychodzić z pokoju, odmówiła mu głośnymi okrzykami lamentu zgodnie z tradycyjnym zwyczajem. Starzec ponownie powtórzył swoją prośbę, a gdy znów się nie powiodła, za trzecim razem do izby wbiegły jakieś staruszki i wyciągnęły opierającą się. Teraz nastała wielka radość; stół przesunięto na środek i zapełniono ciastami, kiełbasą i sznapsem. Wszyscy ze śmiechem rozprawiali o tym, co zostało podane, zwłaszcza o spirytualiach. W międzyczasie zagrano pieśń weselną, wszyscy śpiewali ją jak kto najlepiej potrafił; potem zagrano jakieś taneczne melodie, poczym wszyscy pospieszyli do czekających wozów, które miały zawieźć pannę młodą i gości do kościoła. Muzycy i niektórzy goście weselni siadają w pierwszym wozie, a ich zadaniem jest zwrócenie uwagi na zbliżający się orszak weselny głośnymi wiwatami. W drugim wozie siedziała panna młoda, która przez całą podróż musiała patrzeć przed siebie z udawaną markotną miną, a także pan młody, rodzice panny młodej i starszy drużba (Brautführer) w swoich jaskrawych chustach i przybraniu z kwiatów. Druhny sadowiły się na kolejnych wozach, każda z bukietem w ręku dla swojego „chopka”, to znaczy weselnego sąsiada i tancerza, o którego miały odpowiednio dbać przy weselnym stole . Weselny orszak jechał do ślubu głośno i z piskiem. Po ceremonii zaślubin orszak wraca, ale w każdej karczmie po drodze robi sobie przystanek na taniec, tak że czasami pary weselne docierają do domu panny młodej dopiero późnym popołudniem, gdzie uroczystość kontynuowana jest przy weselnym stole. Podczas posiłku kobieta przygotowująca posiłek obchodzi gości z talerzem i zbiera nań datki weselne; każdy gość musi zapłacić za swój posiłek, co jest zwyczajem powszechnym wśród narodów niemieckich *****. Po powstaniu od stołu w domu weselnym (lub w karczmie) tańczą i tam również o północy zdejmuje się pannie młodej wieniec i zakłada na nią potężny czepiec (machtige Haube). Odtąd nie wolno jej już przesiadywać z dziewczętami. Gwar w domu weselnym trwa dwa dni; jeśli starzy ludzie są zmęczeni, to idą spać na sianie a młodzież nadal tańczy dzień i noc; ta wielkie świętowanie kończy się dopiero wieczorem drugiego dnia.
Po południu zatrzymaliśmy się na „rynku” (miejskim placu handlowym) w żydowskim mieście Kępnie (Kempen), pośród sporego tłumu Żydów, którzy reprezentowali całą hierarchię estetyki, od najbardziej ohydnej brzydoty po doskonałe plastyczne piękno.
Osobliwością jest widok całej populacji miasta, której mężczyźni prezentują charakterystyczny wygląd polskiego Żyda, który tylko sporadycznie widzi się w zachodnich Niemczech: mocno żydowską fizjonomię – „Peies” (pejsy), długie pasma włosów wyrastających ze skroni po obu stronach twarzy, opadające aż do ramion, a także „Schibbeze” – długa szata kaftanowa i długie buty.
Nasza droga wiodła obok cmentarza żydowskiego, który leży poza miastem na wzgórzu. Tak jak życie Hebrajczyków jest zamknięte w pewnych przepisanych tradycją formach, tak też płyty nagrobne mają wszędzie ten sam stały kształt, podobny do tablicy, tylko mniej lub bardziej ozdobiony prostymi arabeskami i ornamentami. W gęsto upakowanych rzędach, jak łodygi na polu, stały setki nagrobków jeden za drugim, otoczone ostami i gałęziami sosenek, przez których mroczną zieleń tajemniczo spoglądały na nas rozmazane napisy z Palestyny. Na wielu tablicach umieszczono symbole plemienia, do którego za życia należeli zmarli, którzy pod nimi odpoczywali. Dwie wyprostowane ręce oznaczają Aaronitów, kielich plemię Lewiego itd.
Właśnie opuszczaliśmy cmentarz i już mieliśmy wychodzić, gdy zobaczyliśmy idącą ścieżką procesję pogrzebową. To byli dostojni mężczyźni, ich blade twarze otaczały ciemne, czarne brody – Żydzi, którzy nieśli jednego ze swoich zmarłych. Otoczeni ciekawskimi ludźmi, mamrocząc swoje specyficzne modlitwy, szli na „dobre miejsce”, do „domu życia”, aby tam złożyć biedną martwą ziemską ludzką powłokę. Przez chwilę podążaliśmy wzrokiem za ciemnymi postaciami, aż zniknęły w wirującym, przesiąkniętym słońcem kurzu.
Stacja graniczna, na której Prosna oddziela Niemcy od Rosji, po niemieckiej stronie nazywa się Podzamcze ******* (dziś lewobrzeżna dzielnica Wieruszowa – przyp. PK); biedna wioska, do której dojechaliśmy wieczorem.
Daleko na horyzoncie po jego zachodniej stronie mieniła się szeroka, złota smuga światła, a na wschodniej, gdzie rozciągały się rozległe przestrzenie Imperium Rosyjskiego, robiło się coraz ciemniej – tam wydawało się, że całe życie umarło w ciemnościach – z prawego brzegu Prosny dobiegały jedynie dziwnie miękkie, przeciągłe dźwięki fujarki pasterskiej.
Rudolf Cronau
POSŁOWIE
„Na konferencji Wielkiej Trójki w Jałcie (II 1945 r.) zaplanowano zarówno wysiedlenie Niemców z ziem polskich, jak i przesiedlenie Polaków z Kresów Wschodnich zagarniętych przez Rosjan. Dla przeprowadzenia tego zadania powołano Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR). Sycowski Oddział PUR powstał 24 V 1945 r. Na ziemię sycowską zaczęła napływać ludność określana mianem migrantów lub przesiedleńców. Migrantami nazywano przybyszów z ziem leżących między Prosną i Wartą a Bugiem, czyli z centralnej Polski. Natomiast przesiedleńcami byli Polacy z przedwojennych ziem kresowych – zza Buga. Nie wszyscy, którzy przybyli do Sycowa zatrzymywali się tu stałe ze względu na duże zniszczenia ziemi sycowskiej i fatalny stan bezpieczeństwa. Poważne problemy pojawiły się w kontaktach nowej władzy z autochtonami. Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa traktował ich jak Niemców. Tutejsi czuli się Polakami, toteż 11 VIII 1945 r. 120 osób złożyło podanie o przyznanie obywatelstwa polskiego. Starosta Niekrasz wykazywał wiele dobrej woli wobec autochtonów wiedząc, że wśród zakwalifikowanej do Niemców ludności żyło ok. 2000 miejscowych Polaków. Aby zachęcić ich do pozostania, wydał zarządzenie zakazująca osiedlania osadników w gospodarstwach osób starających się o polskie obywatelstwo. Niestety miejscowy PUR, jak i osadnicy zabierali ludności rodzimej dobrze utrzymane gospodarstwa. Oblicza się, że w obawie przed prześladowaniami ok. 700 autochtonów w 1945 r. opuściło powiat sycowski. Kolejne poważne konflikty pojawiły się gdy zaczęli powracać Niemcy. Na dzień 1 XII 1945 r. liczba Polaków w powiecie wyniosła 11 655 a Niemców 7 948.95 Uchwałą konferencji w Poczdamie z 2 VIII 1945 r. państwa Wielkiej Trójki zadecydowały o przeprowadzeniu przesiedlenia ludności niemieckiej z Polski, Czechosłowacji i Węgier.
W Polsce stroną techniczną przesiedleń zajmował się PUR. W powiecie sycowskim planowano wywieźć ok. 5000 ludzi. Pierwszy transport z Sycowa odprawiono 21 X 1946 r. Przesiedlany miał prawo do zabrania 40 kg. bagażu osobistego (nadwyżki konfiskowano). Transporty z wysiedleńcami kierowano do rosyjskiej strefy okupacyjnej. W pierwszym transporcie 21 X 1946 r. wyjechało 1949 osób, następnego dnia 1584 osoby, a w ostatnim z 23 października 1747 osób ( w tym ksiądz Kurt Nowak i najprawdopodobniej księżna Francoise Biron von Kurland******). W sumie w trzech transportach powiat sycowski opuściło 5280 osób, w tym z samego Sycowa 161. Do końca 1946 r. zorganizowano jeszcze trzy transporty, w których wyjechało 1356 osób. Wśród wysiedlanych z Polski było ponad 600 autochtonów. Ostania faza wysiedlania Niemców z powiatu sycowskiego wypadła w maju i wrześniu 1947 r.. Wyjechało wówczas 458 osób. Z obliczeń dokonanych 31 XII 1948 r. wynika, że w powiecie zamieszkanym przez 17 343 osób pozostało 8 Niemców oraz 446 pozytywnie zweryfikowanych autochtonów. Najwięcej z nich – 99 osób – mieszkało w Sycowie. Po migracjach powojennych nastąpiła całkowita wymiana ludności. Ukształtowało się w powiecie sycowskim nowe społeczeństwo, którego 86 % stanowili Polacy z czterech województw: łódzkiego (40%), poznańskiego (35 %), kieleckiego (8 %) i krakowskiego (3 %). Przesiedleńcy z kolei, pochodzący z przedwojennych województw: lwowskiego, tarnopolskiego i wołyńskiego, tworzyli w nim 11 %, a wśród pozostałych 3 % ludności uwzględnić należy nie tylko autochtonów, lecz również repatriantów z Niemiec i Francji.”
Zbigniew Filipiak „Historia Sycowa” – http://www.publikacje.edu.pl/pdf/7903.pdf
1) „Mężczyzna zarabia od 80 do 100 fenigów dziennie, a kobieta 60 fenigów. W folwarku, w którym ludzie są zatrudnieni przez cały rok, oprócz bezpłatnego zakwaterowania, od 60 do 80 fenigów, kobiety od 30 do 40 fenigów, dzieci 25 fenigów. Majster ma roczny dochód od 16 do 18 talarów, plus bezpłatne zakwaterowanie, drewno i dodatek składający się z 6 garnców pszenicy, 12 buszli zboża, 3 buszli jęczmienia, 2 buszli grochu, 1 buszel kukurydzy, ziemniaków z 7 grządek, kapusty z 1 grządki, 186 litrów mleka, 6 litrów masła, 10 litrów soli i 3 srebrne grosze na mięso i piwo na każde większe święto.” (przyp. – Rudolf Cronau)
„Im Jahr 1825 emigrierten viele Weber nach Kongresspolen in die Städte Kalisz und Zgierz.” Podobnie jak wcześniej w trakcie wojny trzydziestoletniej protestanccy emigranci z Góry Śląskiej, w znacznej części tkacze – do Leszna i dalej czy tkacze śląscy z założonego na pniu Rawicza do Żyrardowa i Łodzi. Wielki rozwój tkactwa i włókiennictwa na ziemiach polskich to w znakomitej części kontynuacja wielkich tradycji śląskich. Kto nie wie ten … nie wie i tyle. Podobnie jak z zakładaniem miast i zasadzaniem wsi.
2) http://commonplace.online/article/the-german-love-affair-with-american-indians/
3) „1610 – Zur Unterscheidung von Deutsch Wartenberg (Otyń) im Kreis Grünberg nennt man sie ab ab diesem Zeitpunkt Polnisch-Wartenberg.” W 1610 dla odróżnienia od niemieckiej nazwy Otynia (Deutsch Wartenberg) w powiacie zielonogórskim, miasteczku przydano określenie Polnisch. Nazwa uległa ponownej zmianie za Kulturkampfu na Groß Wartenberg w 1888. Po polsku ówcześnie mówiono Sycowo.
*Chór muzyczny do niedawna zdobiły gotyckie płaskorzeźby ze skrzydeł tryptyku z przedstawieniem św. Weroniki, św. Zofii, św. Piotra, św. Bartłomieja, św. Jana Ewangelisty oraz św. Jakuba Starszego. XV-wieczne arcydzieła przeniesione zostały do Muzeum Archidiecezjalnego w Poznaniu.
** Około połowa ludności polskojęzycznej (mówiąca w etnolekcie śląskim gwarami sycowską / międzyborską / twardogórską / dziadokłodzką / ligocką a zbliżonych do bralińskiej czy kępińskiej) jak i znakomita większość dawniej lub później przybyłej niemieckojęzycznej była wyznania luterańskiego. Książęta Bironowie byli protestantami, ale w swoim państwie stanowym podtrzymali edykt barona von Dohna z XVII wieku, zapewniający równe prawa wyznawcom wszystkich wyznań, w tym Żydom.
Nun danket alle Gott
„Oto Bogu dajcie dziękczynienie
siercami, usty, rękoma ninie.
Oto On wielkie rzeczy
czyni, mając nas w pieczy.
Oto w matczynym żywocie
y odkądeśmy z kołyski
wyszli, majątków wszytkich
dawał a dawa nama krocie.”
Tekst Johann Crüger; 1648
Tłum. Filip Adam Zieliński
*** Barokowi malarze; David Teniers Starszy (ur. 1582 w Antwerpii, zm. 29 lipca 1649 tamże) – flamandzki; Adriaen van Ostade (ur. 10 grudnia 1610 w Haarlemie, zm. 2 maja 1685 tamże) – malarz, rysownik i akwaforcista holenderski.
****Mam nieodparte asocjacje z obecną RP i jej „miękką” polityką fiskalną w stosunku do Kościoła w obliczu namacalnej biedy proletariatu wielu miast i miasteczek pomimo programów „prokreacyjnych”.
*****Nie tylko niemieckich. Powszechny także wśród dawnych mieszkańców ziem: kępińskiej i rudzkiej. Tu nie chodziło o płacenie lecz o zebranie jak największej kwoty pieniędzy dla nowożeńców. Zajmowała się tym na ogół nie starsza druchna, lecz baba bardzo wygadana i doświadczona w takiej kolekcie (często tzw. szwacha / swacha). Dzisiaj na ogół goście przekazują datki po ślubie w kościele ale też często dodatkowo przy rzucaniu wianka (dawniej oczepinach).
****** Spadkobiercą rodu jest urodzony w Sycowie w 1940 książę Ernst Johann Biron von Curland, emerytowany badacz fizyk z Instytutu Maxa Plancka w Berlinie, który z Sycowem utrzymuje ścisłe związki. W 2007 roku książę otrzymał tytuł honorowego obywatela Sycowa.
******** Autor w oryginale wymienia nazwę Podzamce, prawdopodobnie ktoś mu taką podał i zanotował, oficjalna niemiecka nazwa po kongresie wiedeńskim to Wilhelmsbrück.
Linki do materiałów źródłowych:
- http://www.gross-wartenberg.de/
- O Rudolfie Cronau – https://en.wikipedia.org/wiki/Rudolf_Cronau
- https://de.wikipedia.org/wiki/Die_Gartenlaube
- https://de.wikisource.org/wiki/Die_Gartenlaube
- Teresa Kulak, Wojciech Mrozowicz: Syców i okolice. Od czasów najdawniejszych po współczesność, Wrocław-Syców 2000
- Zbigniew Filipiak „Historia Sycowa” – http://www.publikacje.edu.pl/pdf/7903.pdf
- https://www.sycow.pl/pl/235/0/z-biografii-bironow.html
- https://www.sycow.pl/pl/422/0/ksiaze-biron-von-curland.html
- www.gross-wartenberg-sycow.pl
Zdjęcia – Wikipedia Commons, Fotopolska , Wratislaviae Amici, dolny-slask.org.pl, polska.org.pl, Archiwum Dawnej Fotografii, Deutsches Bundesarchiv (organizacje pożytku publicznego, rozpowszechnianie zdjęć w celach niekomercyjnych i popularnonaukowych dozwolone).
Piotr Kaczmarczyk – rodem z Wrocławia, mieszka w Wałbrzychu, kolebce śląskiego górnictwa kruszcowego i węglowego; absolwent Instytutu Inżynierii Lądowej Politechniki Wrocławskiej, przez 30 lat był zawodowo związany z przemysłem wydobywczym oraz przeróbki kopalin a także z przemysłem przetwórczym żywności na Dolnym i Górnym Śląsku.
Pasje – historia, i choć w niej szczególne miejsce mają od ponad dwóch dekad dzieje Śląska, to i tak wciąż odkrywa jego różnorodność, wieloznaczność, wielokulturowość oraz przebogate pokłady jego dawnej prężności, bogactwa materialnego i kultury. Inne – muzyka, szczególnie klasyczna, także ta najnowsza, pisana w ostatnich latach; fotografia. Sercem Brochowianin, bo tam się wychował – stąd niejako wrodzona fascynacja koleją.
Uważa, że w czasach tak bardzo przeładowanych wszechotaczającą informacją i tak przegadanych rola poezji, w tym współczesnej, teraz tworzonej, jest nie do przecenienia.