Czas świąteczny, czas familijny…
Śląskie dziecko posiada w idealnej sytuacji dwu dziadków i dwie babcie i dziś nie rożni sie w tej kwestii od dziecka polskiego. Kiedyś jednak sprawa była o wiele bardziej skomplikowana, bowiem dziadków i babć było na Górnym Śląsku jak na lekarstwo!
Było sporo Omow i Opow. Również Starek i Starzikow nie brakowało. Trafiały się także rostomajte Staroszki i som Ponboczek wiy fto tam jeszcze ibrich… Stanowczo jednak brakowało dziadków i babć.
Moja sytuacja była jeszcze bardziej szczególna. Miałem tylko jedną babcię. Uprzedzając ewentualne współczucie Czytelnika, wyjaśniam jak było. A więc było tak:
Z jednej strony byli Opa i Oma, z drugiej natomiast Starzik i jego żona, którą wbrew logice tytułowałem Babcią. Winne temu było jej miejsce urodzenia. Babcia przyszła na świat w galicyjskiej wsi jako poddana Franza Josefa…
Lata szybko mijały i nagle ze zdumieniem (delikatnie mówiąc) spostrzegłem, że sam zostałem Opom! Całkiem niedawno zacząłem rozważać podstawową dla każdego Opy (Starzika, Staroszka czy też Dziadka) kwestię i stawiać sobie pytanie o czym mam wnukom bajukać…
Bajukanie jest z pewnością tak samo stare jak osoba Opy jako takiego. Kiedyś odbywało się w kuchni, przy piecu. Opa nabijał fajkę i otoczony wianuszkiem dziatwy zaczynał bajukać o starych czasach. Oczywiście dziś nie ma mowy o zatruwaniu dzieci dymem tytoniowym. Opa musi kurzić na tarasie, godząc się na pełne krytyki spojrzenia (a czasem zgoła komentarze) swych dzieci i wnucząt.A nawet własnego psa! W tym przypadku (Dziynka Ponboczkowi) bez komentarza.
Dziatwy na cały wianuszek też się dziś już raczej nie nazbiera… Ale pytanie o czym bajukać jest nadal aktualne.
A nie jest to pytanie łatwe. Jakże mało spektakularne było moje życie w porównaniu do tego co przeżyło pokolenie moich dziadków.
Mój Opa , nie mając skończonych nawet 18 lat, został wezwany przez Kajzera do przelewania krwi w jego (Kajzera) imieniu. Wydaje się jednak, że Opie (na moje szczęście) pruskie sukcesy militarne dosyć „zwisały”. Dochrapał się stanowiska pomocnika telegrafisty przy sztabie i nie pchał się do pierwszej linii… Dużą część swej przeszło dwuletniej służby spędził w najróżniejszych lazaretach, borykając się z typowymi schorzeniami pruskiej armii, czyli dyfterytem i żółtaczką. Wiadomo o tym dokładnie z jego książeczki zdrowia, zachowanej w berlińskim archiwum. Po Wielkiej Wojnie Opa, nie ruszając się z domu, nabył w ciągu jednej nocy polskie obywatelstwo oraz (to już parę lat później, staraniem specjalnej komisji od spolszczania czego się tylko da) stracił z imienia i nazwiska po jednej literce. Nie przeszkodziło mu to w propagowaniu jawnej opcji niemieckiej, co łączyło się niekiedy z wielkim ryzykiem w tych niespokojnych, często bardzo paskudnych czasach. I tak nadszedł rok 1939. Nie wiem czy Opa brał udział w entuzjastycznym witaniu Wehrmachtu, ale nie przypuszczam by był wkroczeniem niemieckiej armii specjalnie zmartwiony. Zmartwił sie może dopiero pod koniec roku 1942,kiedy to przypomniała sobie o nim „niemiecka komenda uzupełnień” i w wieku prawie 50 lat wysłała na front!
Moja Oma musiała przez 3 lata pobytu męża w wojsku jakoś sobie sama rady dać. Musiała sobie również jakoś dać rady w ciągu 3 pierwszych powojennych lat, kiedy to Opa przebywał w niewoli, gdzieś tam za Uralem. Dawała sobie rady wykonując (między innymi) przewidzianą dla wielu górnośląskich kobiet pracę, polegającą na ręcznym rozładunku wagonów z piaskiem. Zazwyczaj mokrym. Nowe polskie władze od początku stawiały na równouprawnienie płci, zwłaszcza w przypadku „ludności narodowo nieokreślonej”…
Mój Starzik rozpoczął pracę w wieku lat 14. Będąc tzw. sztiftem przychodził do warsztatu jako pierwszy i cały dzień był na posługach u majstra i starszych kolegów. Po latach harówy dorobił się własnego warsztatu i sam zdobył tytuł majstra. Swoje produkty sprzedawał na okolicznych targowiskach do których docierał często po wielogodzinnych marszach, zaprzężony do ciężkiego wózka. Warsztat przetrwał czasy okupacji (z prawie dwuletnią przerwą „na Wehrmacht”), ale nie przetrwał pierwszych lat nowej władzy. Władza owa nie popierała bowiem inicjatywy prywatnej i konfiskując (oczywiście bez jakiegokolwiek odszkodowania) dorobek życia Starzika skierowała go, dla jego własnego dobra, na tory ideologicznie właściwe. I tak Starzik, będąc przez cały czas jako wzorcowy rzemieślnik i kupiec absolutnie neutralnym co do narodowości, wyznania i przekonań politycznych swych klientów, nabrał zdecydowanej niechęci do nieznanej mu wcześniej „władzy ludowej”.
–Tym pieronom już nic wiyncyj niy sprzedom! – mawiał często, zapominając że nie ma już niczego do sprzedawania.
Moja galicyjska Babcia już jako dziecko musiała „robić na pańskim” u pewnego Wielce Łaskawego Pana. Pan ów rezydował w dworku na skraju pewnej podkrakowskiej wsi. Dworek był piękny. Posiadanie przodka z takim dworkiem stanowi marzenie wielu tysięcy polskich genealogów. Problem w tym, ze Łaskawy Pan był jeden a chłopstwa pełna wieś! Moja babka oglądała dworek tylko z zewnątrz. I to z odległości należnej jej pozycji społecznej. Nie mam co do tego żadnych złudzeń. Radziłbym to samo polskim genealogom…
Tak czy inaczej babka (jako gosposia pewnego bogatego “Państwa”) wylądowała jakoś na Górnym Śląsku i została żoną (przyszłego) Starzika. Sprzedawała w nowo powstałym, przywarsztatowym sklepie wyroby swego męża. Sytuacja skomplikowała się we wrześniu roku 1939. Nieznająca niemieckiego Babcia spotkała się z ostracyzmem pewnej części klienteli. Czasami tej nowej, przybyłej „z głębi Rzeszy”. A czasami tej starej, z najbliższego sąsiedztwa… Starzik, jako absolwent pruskiej szkoły ludowej, bez problemów przestawił się na piękny język Goethego i Schillera. Wierny swej żelaznej zasadzie, że dobry kupiec tak rozmawia z klientem, by ten był zadowolony. Nie wnikając przy tym w przyczyny tej czy innej językowej wolty tego ostatniego. W galicyjskiej wsi też działała jakaś szkoła, ale w języku polskim. Do tego dzieci wiejskie większą część roku szkolnego spędzały przy pracy na poletku rodziców albo włościach Łaskawego Pana. Tak wiec sytuacja babci była o wiele mniej luksusowa…
Zbliżają się święta, najlepszy czas na familijne bajukanie…
Już wiem jakiemu tematowi poświęcę mój premierowy występ! Opowiem moim wnuczkom o moich czasach za bajtla. Temat mało oryginalny? Całkiem możliwe. Choć z drugiej strony moja opowieść o czasach kiedy dzieci były całkowicie wolne od wszechobecnej kontroli swych rodziców, kiedy całe dnie spędzały poza domem, w lesie, nad stawem, na łąkach i polach powinna moje wnuczki zafascynować!
Tak samo jak ja byłem zafascynowany bajukaniym Starzika o czasach kiedy był szkolorzym i drogocenne buty zakładał dopiero przed wejściem do szkoły. A do drogocennego szkolnego zeszytu wpisywał literki dopiero po wielokrotnych ćwiczeniach „na brudno”. Ćwiczenia owe odbywały się za pomocą rysika i tabulki.
Czas świąteczny to czas familijny…
Fajfka mom już nasztampfowano.