Biblioteka nocą: Filip. Wniebowstąpienie
Moja Biblioteka stoi nieopodal byłego szybu górniczego przypominającego średniowieczną basztę. W całym tym industrialnym zgiełku górnośląskim mało kto ją dostrzega. Być może dlatego, iż w dzień przypomina szklany, niemalże przezroczysty prostopadłościan, a w nocy jawi się jako zarys braku gwiazd na niebie. Prawdopodobnie biblioteka jak pylon z „Odysei kosmicznej 2001” pochłania światło i jak on lewituje zawieszona pomiędzy planetami, wraz z jedynym nocnym strażnikiem. I trzeba powiedzieć, że szczęśliwym strażnikiem, gdyż – nie da się ukryć – lubię tę pracę. Bardzo. Momentami sam sobie zazdroszczę. Ale bez przesady oczywiście.
Ciemności w nocnej bibliotece nie są wielkie, gdyż na wytyczonych skrzyżowaniach słabe światło wskazuje drogi ewakuacyjne. Jakkolwiek w bocznych korytarzach utworzonych z ciężkich regałów, ciemności mogą inspirować teatr wyobraźni, jak w sztukach Mądzika. Czasem rzeczywiście, aby odegnać duchy gór używam latarki, ale robię to bardzo rzadko, gdyż na ogół są to duchy przyjazne. Chodzenie w kółko tymi samymi ciemnymi korytarzami wyszlachetnia zmysł powonienia, gdyż nie muszę się już kierować dziesięciopalczastą systematyką Deweya, aby dotrzeć do konkretnej książki. Znajduję ją po zapachu. Mało kto o tym wie, ale każda książka pachnie inaczej. Nie ma w tym żadnej metafizyki. Książki o piratach nie pachną morską wodą, a podręczniki z mechaniki kwantowej nie rozsiewają woni skórki pomarańczy (chociaż czasami…). Fakty są zatem prozaiczne, ale zarazem niewątpliwie bardziej intrygujące – papier przejmuje zapachy z otoczenia. Woń książki po wypożyczeniu zmienia się, wzbogacając zawarty wcześniej specyficzny bukiet zapachów o kolejny. Zatem bardziej niczym kucharz, czy może raczej kiper zapachów, aniżeli pracownik biblioteki, jestem w stanie namierzyć interesujący mnie tytuł, nie kierując się suchą systematyką lecz zapachem, który nieustannie płynie do mnie ze wszystkich stron, przygotowując mnie do wniebowstąpienia.
Tym razem zmierzam do książki pomnikowej, która powinna pachnieć pomidorową, kwaśnym ogórkiem, piwem, potem, olejem, dymem papierosowym, ale też kawą i kobiecymi perfumami. Niestety o dziwo nade wszystko króluje jeszcze zapach drukarni, świadczący, iż żywot biblioteczny zaczęła ona niedawno. Co jest nieprawdą. Być może wpływ na ten stan rzeczy ma jej opasłość, gdyż kodeks składający się z prawie sześciuset stron chłonie zapachy wolniej. Jej oryginalny tytuł brzmi następująco: „Nanebevstoupieni Lojzka Lapáčka ze Slezske Ostrawy”, co sprawia, że już przed przeczytaniem kochamy te książkę. A kiedy czytamy pierwsze zdanie: „Urodziłem się w pierwszą wrześniową niedzielę roku jeden tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego akurat w chwili, gdy niżej na boisku wykonywany był rzut karny w meczu decydującym o awansie do okręgówki. FC Śląska Ostrawa gościł wtedy u siebie S.C. Morawską Ostrawę.” – wiemy, że jazda będzie przednia. I jest. W sytuacji gdy tak trudno określić granice Śląska w kontekście topograficznym, autor już w pierwszych słowach powieści ostrą kreską rysuje granicę światów, która z biegiem i natłokiem słów zaczyna się mieszać, przenikać i nicować wzajemnie. Mieszkający w Aglomeracji Silesia możemy pokiwać ze zrozumieniem głowami. Jednakowoż w kontekście dwudziestowiecznej Ostrawy, podpierając się cytatem filmowym, zdziwiony zapytam – Co my wiemy o zabijaniu? Tak zwane zakręty historii niszczyły spokój mieszkających tam po sąsiedzku nie tylko Polaków, Niemców i Żydów, ale także Morawian, Ślązaków, Czechów oraz Prajzaków, o Romach, Słowakach i Węgrach nie wspominając. Tygiel narodowościowy zarysowany jest na poziomie pojedynczych losów ludzkich, a autor czyni to z gracją i wdziękiem, acz gdy trzeba, potrafi uderzyć dosadnie. I jest to naturalne, gdyż prawie wszystkie postacie związane są w jakiś sposób ze środowiskiem piłkarskim, które grzeszy na wszystkie możliwe sposoby – ba, okazuje się, iż współczesne wyczyny „fryzjera” są w środowisku znane i praktykowane już od dawna i wcale nie są wynalazkiem polskim. Główny bohater jest synem piekarza, skarbnika FC Śląska Ostrawa i mężem siostry piłkarza tego klubu, dzięki czemu opisane fakty, niejednokrotnie bulwersujące i pikantne, wydają się być żywe i prawdopodobne. Jakkolwiek poznając klimat i historię ostrawskiej piłki nożnej na podstawie powieści „Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy”, wcale mniej nie będę kibicował na europejskich stadionach Banikowi Ostrawa, a być może, że nawet bardziej, gdyż utożsamiam się nie tylko z problemami ludzi tam opisanymi, ale także z miejscem, które jest tak podobne do miejsca, w którym żyję. Bohater w pewnym momencie mówi: „W ustach czułem smak węgla. Ilekroć słyszałem napuszone gadki, że to miasto jest stalowym sercem kraju, mówiłem sobie: Nie, to nie serce, tylko dupsko pełne węgla.” Jakże utożsamiam się z jego złością, która popycha Lojzka do tak wyartykułowanej frustracji.
Ota Filip, autor tejże niezwykle barwnej powieści, gdzie przeplatają się wątki realistyczne z surrealistycznymi, czarny humoru z ciepłą ironią i smutkiem za ziemią utraconą , jak jego główny bohater urodził się w Ostrawie pod koniec lat trzydziestych XX w. I jak on zyskał sławę w czasie czechosłowackiej odwilży politycznej w 1968 roku. Po stłumieniu Praskiej Wiosny został skazany na 14 lat więzienia za: „podżeganie społeczeństwa socjalistycznego”. Zwolniony warunkowo, zarabiał na chleb jako pracownik fizyczny. W roku 1974 został pozbawiony obywatelstwa czechosłowackiego, co zmusiło go do emigracji do Bawarii, gdzie pomógł mu się zadomowić Horst Bienek. Jak uważają krytycy, powieść o Lojzku Lapaczku jest jego najlepszą książką. Nie czytałem jego innych utworów, ale mam nadzieję, że nie są lepsze, bo przecież bez przesady. Jak powiedział narrator w powieści: „Tak sobie opowiadam i opowiadam, a wciąż nie mogę dojść do końca”. Ale nadludzkim wysiłkiem woli skończył. Choć kiedy czytamy historię wniebowstąpienia Lojzka Lapaczki, wiemy, że opowieść się toczy.
I niech tak zostanie.