Biała Dama z Świerklańca
Potężna błyskawica rozpołowiła pociemniałe od kłębiących się czarnych chmur niebo. Chwilę po niej równie potężny grzmot przetoczył się równiną wzdłuż drogi prosto w szybę okna, przy którym siedziały dwie przemoknięte do ostatniej nitki dziewczyny. Spektakl na zewnątrz pochłonął je do tego stopnia, że ani nie zauważyły migotania świateł w pomieszczeniu. Nie potrafiły uwierzyć, że jeszcze chwilę temu uciekały na rowerach przed dokładnie tym żywiołem. Przy drugim grzmocie, po którym przez ogród przetoczył się potężny podmuch wiatru, na spółkę z deszczem z nieba runął również grad, pokrywając całe podwórze bielą.
Kolejna błyskawica uderzyła tak blisko, że obie dziewczyny ciężko wystraszone odskoczyły od okna i obróciły się tyłem do szyby, o którą teraz rytmicznie uderzały niewielkie kulki lodu. Otaczała je ciemność, która obu dobitnie przypominała o przemokniętych ubraniach, które zaczęły nieprzyjemnie chłodzić ich zaledwie przed godziną jeszcze przegrzane ciała.
-Terŏski do dōm nie pojedzies- skwitowała nieco większa dziewczyna o ciemnym spojrzeniu bystrych oczu. W tym momencie coś na zewnątrz huknęło i w powietrzu dało się słyszeć żałosne jęknięcie dzwonka rowerowego.
–Moje koło…- odpowiedziała równie żałosnym jęknięciem dziewczyna z przemokniętym czerwonym warkoczem.
–Samŏ widzis. Pōdź, trza sie wysusyć i znojś ci jakieś zachy na zmiana.
Z starej waszkuchnie dobiegało przyjemne trzaskanie ognia, które było zapowiedzią roztaczającego się ciepła i przyjemnego, nie za jaskrawego, a mile przytłumionego światła. Przy starym kaflŏku siedziała swoim zwyczajem starsza kobieta. Jej twarz, pokryta była siecią ciekawie ułożonych zmarszczek. Gdy dziewczyny były młodsze, lubiły sobie wyobrażać, że twarz omy Trudki pokryta jest mapą, że każda linia przedstawia jakąś ścieżkę, im głębsza była bruzda zdobiąca dobrotliwe oblicze kobiety, tym częściej przebyta przez nią jej charakterystycznym, nieco przekrzywionym, teraz już opartym o drewnianą laskę, ale zawsze zamaszystym krokiem. Oczy kobiety zawsze wyglądały, jakby spała, bo górna powieka niemal całkowicie przysłaniała mleczno-niebieskie oczy. Dłonie, które zawsze były czymś zajęte i wartko pracowały, zdradzały jednak, że kobiecie daleko do drzemki.
–Kajście tak zmokły?- zapytała oma Trudka wchodzące do pomieszczenia dziewczyny z wielgachnymi ręcznikami zawiniętymi wokoło ramion.
–Jechały my na kołach bez las i nie zdōnzōły my przed burzōm- odpowiedziały niemal jednocześnie. Zachęcone skinieniem spracowanej dłoni przysunęły sobie stołki do kaflŏka, z szuflady wyjęły małe nożyki i przyłączyły się do strugania, pozwalając ciepłu bijącemu od ognia suszyć włosy.
–Nie boicie sie tak jeździć po lesie?- spytała po chwili kobieta.
–A camy by my mioły?- spytały znów równocześnie dwie dziewczyny i zachichotały od razu po tym- Ôpowiycie nōm jakŏś historia?- dodała po chwili rudowłosa dziewczyna. Skoro już siedziała u przyjaciółki, pewna, że w domu czeka na nią bura za spóźnianie się, mogła odwrócić swoją uwagę jedną z słynnych opowieści omy Trudki.
Ta na chwilę przerwała struganie, jakby się zastanawiała i podniosła swoją twarz do góry, co pozwoliło dziewczynie dojrzeć jej niemal szelmowskie spojrzenie, tak niepasujące do poważnego zazwyczaj oblicza wiekowej kobiety. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, ile lat tak właściwie miała oma Trudka. Z jej zawsze równiutko splecionymi z tyłu głowy białymi włosami, pomarszczoną twarzą, śtrikowanymi pulowerkami i długimi cŏrnymi rockami wydawała się dziewczynie po prostu wieczna. Nic się nie zmieniała, jakby zatrzymał się dla niej czas.
–A słysałyście o markizie de Paiva?- spytała po chwili oma Trudka.
–Ni, ale zarŏs nōm powiycie fto to, pra?- spytała jej wnuczka i szeroko się uśmiechnęła. Wyobraźnia podsuwała jej już jakieś egzotyczne oblicze pięknej damy. Markiza…
–Ja, ja. Ô umartych źle sie nie gŏdŏ, bestōs nie banda teroski ôpowiadać ô tym, wiela ôna chopōw mioła, ze w Rusyji sie urodziōła i tam mioła piyrsego chopa i synka i ich ôstołwiōła i pojechała kajś w świat- zaczęła, a rudowłosa dziewczyna wprost musiała się uśmiechnąć- Wiela ich potyn w Paryżu abo kaj tam jesce jeździōła mioła… A wielu z nich pomarło abo sie postrzelōło, bo ôna chciała ich ôstŏwić. Nie banda tes gŏdać o tym, jak cera krawca dosła do majōntku i tytułu markizy. Ni. Dŏwałabych wōm zły przikład. Ôpowia yno ô tym, że bōła ôna nadwyraz urodziwiŏ, gryfnŏ choby jŏ za modu- powiedziała i zaśmiała się na wspomnienie, które tylko jej było znane. Dziewczyny zaczęły wyobrażać sobie omę Trudkę jako piękność, wygładzać jej oblicze, rozplatać i przywracać kolor jej surowej fryzurze i przed nimi wraz, zamiast przygarbionej kobiety siedziała przepiękna i elegancka markiza strugająca z uporem jabłka.
–Takŏ poznoł ja modziutki Guido Henckel von Donnersmarck. Wiycie, bōł jedynŏście lŏt modsy ôd niej. Musiała być pierzińsko gryfnŏ, jak taki mody chciał sie z niōm hajtać. Ale nie sło. Kobiyta bōła jus wydanŏ, yno z chopym nie żyła. Zaś wōm dŏwōm zły przikład, ale takŏ ôna bōła. A tyn Guido zamiast dać sie pokōj i posukać jakiejś porzōndnej kobiyty, to trzinŏście lŏt cekŏ, az markiza dostała rozwōd ôd chopa, ftōry przeca nadoł jej tyn tytuł markizy, a do tygo sie jesce postrzelōł z tej żałości, ze go kobiyta tak wydudkała.
-I po tych trzynastu latach wziynli ślub, ja?- dopytywała rudowłosa dziewczyna, która w wyobraźni młodej omie Trudce już ubierała białą suknię i przydziewała welon.
–Ja i prziśli miyskać dō nŏs na Ślōnsk, do Świerklańca. Ja, ja. Pałac jej wybudowoł choby dla krōlowej- tu dziewczyny mimowolnie głośno westchnęły. Czekał trzynaście lat, wybudował jej pałac. Bajka.
–A markizie musiało sie widzieć u nŏs, bo przestała zmiyniać tych chopōw i żyli…
-…długo i szczęśliwie?- z rozmarzeniem dokończyła wnuczka kobiety.
–Mozno i ja. Ale to nie jes kōniec tej historyje. Po wielu, wielu latach, kiej zima przisła, markiza jechała na kōniu bez park. Sam rosnōł jakiś pechowy strōm. Musiała mieć jakiś dugi szol, bo kiej jechała zaplōntoł sie w gałanzie i ôbwiejsiōł kobiyta- i tu zamilkła na moment, spoglądając na oblicza dziewczyn, którym rozmarzenie przeszło w przeciągu sekundy- Ludzie padali, ze hrabia nie mōg sie pogodzić z śmierciōm kobiyty. Zakōnserwowoł jakoś jej ciało i schowoł w ftōrymś pokoju w ich pałacu. Ludzie padali, ze wcale nie pochowano markizy w mauzoleum. Ludzie padali, ze hrabia kŏzoł ściōńć tyn strōm, ale ôn durch no ôdrastoł. Ludzie padajōm, ze do dzisiej w kŏzde wszystkich świyntych pod strōmym pŏli sie światełko i lezy rōza, a duch hrabiny z biołym szolym unosi sie z krypty i leci do tego strōma- na tym oma Trudka zakończyła swoje opowiadanie, nad nimi przetoczył się ostatni, odległy grzmot tej burzy. Dziewczyny przestały wzdychać. Kobieta wzięła miskę pełną jabłek i zaczęła ścierać owoce, by zrobić racuchy. Oblicze kobiety, zdające się być równie stare, jak ta historia stało się nieprzeniknione i dziołchom, jak nigdy dotąd, wydawało się, że oma Truda jest wyjęta z czasu, wieczna i pozbawiona wieku, że oma Truda jest samym czasem, który czasem do nich przemawia, raz z obliczem pełnym zmarszczek, raz szelmowskim spojrzeniem młódki na wydaniu.
Dziewczyna z już suchym czerwonym warkoczem jechała na kole do dum. Po burzy noc się rozpogodziła i okazała swoje najpiękniejsze, letnie oblicze pełne rześkiego powietrza, cichego cykania świerszczy, zapachu dojrzałego zboża i światła księżycowego sączącego się spomiędzy zielonego listowia drzew posadzonych wzdłuż drogi. W ustach czuła smak racuchów omy Trudki, powietrze przyjemnie owiewało jej twarz, telefon do domu pozbawił ją obaw o burę od rodziców za spóźnienie się. Jednak gdy spoglądała na srebrzystą tarczę księżyca widoczną pomiędzy czarnym listowiem, nie potrafiła pozbyć się obrazu pięknej kobiety której biały szal niczym skrzydła rozpościera się za nią tylko po to, by po chwili powiesić ją na gałęzi jak lalkę w kukiełkowym teatrzyku. Widziała przekrwione oczy spoglądające na nią i nie potrafiła pozbyć się dziwnego uczucia strachu aż do momentu, gdy przekroczyła progi bezpiecznego domu rodzinnego.
Aże wōniŏ tym luftym po po dyszczu na końcu rozprŏwki. Piyknie!