Bartłomiej Świderek: Śląska Hellada
Do Dolni Udoli można dojechać dość wygodną, acz niezbyt szeroką drogą ze Zlatych Hor (Cukmantla), albo od południa, od Hermanowic i Vrbna trochę bardziej krętą i wymagającą, przez Horni Udoli. Obie miejscowości, a właściwie wsie, choć sprawiają wrażenie nieco sennych i zagubionych pośród jesenickich wzgórz, mogą pochwalić się dość bogatą historią i mianem prawdziwie greckich osad na tym skrawku Śląska, który należy dziś do Czech.
Śląska Hellada
opowieść o Cukmantlu i człowieku, który się fuehrerowi nie kłaniał
Polecamy także: Pokusa autorytaryzmu. Rzecz o Sudetach, Śląsku i Morawach
Najpierw trzeba było zorganizować mieszkanie. Potem jakoś tych wszystkich przybyszów z południa wyżywić, sprawić żeby poszli do pracy, a dzieci wysyłali do szkół. Z tym pierwszym nie było problemu, po Niemcach zostało dużo mieszkań i domów, może nie zawsze w najlepszym stanie, ba szaber zrobił swoje, ale ściany, kominy, piece i okna zazwyczaj pozwalały rozpocząć jakąś egzystencję. Gorzej było z wyżywieniem i znalezieniem zajęcia. Latem jeszcze jakoś to szło, ale sroga sudecka zima dla uciekinierów z odległej Grecji była nie lada wyzwaniem. Łatwo ludzi przyjąć, trudniej zapewnić im odpowiednie warunki, jeszcze trudniej sprawić, aby na wychodźstwie poczuli się jak u siebie. Inny bagaż doświadczeń, inna kultura, inny język na pewno nie pomagały w szybkiej aklimatyzacji. Zresztą mówiąc szczerze, greka na stoki Jeseników zawitała niewiele po tym, jak swe wpływy rozszerzył język czeski. Najpierw wprowadzony odgórnie, język oficjalny utworzonej po pierwszej wojnie światowej Czechosłowacji, by stopniowo upowszechniać się w kontaktach międzyludzkich, co na dobrą sprawę nastąpiło dopiero po wygnaniu stąd Niemców i osiedlaniu przybyszów z Moraw, Czech i najodleglejszych zakątków na wschodzie państwa. Kiedy pierwsi uchodźcy z Grecji napływają w te strony, od blisko siedmiu lat na cmentarzu w Zlatych Horach, przemianowanych tak w 1948 z pierwotnej nazwy Cukmantl (Zuckmantel) spoczywają doczesne szczątki księdza Vincenza Braunera. Początkowo mało kto zwraca uwagę nawet nie tyle na sam grób, ale i samą postać. To nie są dobre czasy na pamięć o niemieckich mieszkańcach tych okolic, czy rozpamiętywanie niemieckiego dziedzictwa w ogóle. Trzecia Rzesza to ciągle jeszcze bolesne i zbyt świeże doświadczenie. Niemieckie domy są solidne i wygodne, ale ich mieszkańców, którzy jeszcze kilka lat wcześniej tworzyli tutejszą społeczność raczej się nie rozpamiętuje, ani nie żałuje.
Obywatele miasta Cukmantla
Salisfeld, dzisiejszy Salisov, dzieli od Cukmantla kilka kilometrów. Na dobrą sprawę to miejski przysiółek na trasie do Mikulovic, przez niewielki potok graniczny sąsiadujący z Schönwalde (dzisejsze Podlesie koło Głuchołaz). To tu, od połowy osiemnastego stulecia, przebiega granica między monarchią Habsburgów, a państwem Hohenzollernów. Dzieląca Śląsk na ten austriacki i pruski – „zabrał mi ogród, zostawiając sam płot” – miała powiedzieć Maria Teresa, gdy pruski król Fryderyk II zajął większość tej krainy. To tu wreszcie, w 1877 roku na świat przychodzi Vincenz Brauner, jedna z najznamienitszych postaci w historii Cukmantla, czy już jako obywatel czechosłowacki, uważany za najlepszego pancernika drugiej wojny światowej – Kurt Knispel. Obydwaj dorastają w szczycącej się ponad sześćsetletnią historią społeczności niemieckich Ślązaków, którzy przez wieki kształtowali charakter tych ziem. Społeczności świadomej swego pochodzenia, mocno związanej ze Śląskiem, a przy tym zakorzenionej w chrześcijaństwie.
Kiedy więc w maju 1909 roku, po odbyciu studiów w ołomunieckim seminarium oraz nieodległej Widnawie (Weidenau, Vidnava), Brauner obejmuje probostwo z Cukmantlu, szybko angażuje się w życie społeczne swego miasta. Jako kapłan wsłuchuje się w głosy wiernych. Jest innowatorem – chce aby kościół był dla ludzi, stara się więc robić wszystko, aby uatrakcyjnić liturgię, opracowuje zbiór pieśni i modlitw, charakterystyczny dla niemieckojęzycznych krajów katolickich Gotteslob. Ożywia wreszcie górujące nad miastem sanktuarium Matki Bożej Wspomożycielki (Matki Boskiej Pomocnej, Mariahilf), gdzie ściągają pątnicy nie tylko ze Śląska, ale też Czech i Moraw. Granica państwowa nie ma tu znaczenia, do Mariahilf tradycyjnie organizują pielgrzymki wierni z nieodległego pruskiego Prudnika czy Opola. Angażuje się w życie codzienne swoich parafian, tworząc szereg stowarzyszeń i inicjatyw, w tym zajmujących się krzewieniem sprawności fizycznej. Wreszcie z jego inicjatywy powstaje w mieście Dom Katolicki, z salą teatralną, kinem i miejscem na aktywności społeczne. To dzięki swoim wysiłkom i poparciu jakim cieszy się w lokalnej społeczności, zajmuje miejsce w radzie miejskiej po wyborach komunalnych z roku 1912. Zuckmantel może nie jest miastem zbyt wielkim, ale na pewno tętni życiem.
Sudetenland
– Jesteśmy Niemcami, Czechosłowacja nie jest dla nas – mówili jedni
– Trwamy tu od stuleci, damy sobie radę, kolejna wojna nie jest nam potrzebna – kontrowali drudzy.
Kiedy na gruzach monarchii Habsburgów rodziły się państwa narodowe, większość austriackiego Śląska miała przypaść dopiero co tworzącej się republice czechosłowackiej. Groźba bohemizacji, kulturowego wykorzenienia i społecznej marginalizacji dla wielu stanowiła realne zagrożenie. Pojawiają się najprzeróżniejsze pomysły – od deklaracji połączenia z Austrią, przez utworzenie niezależnego państwa śląskiego z jego części niemieckiej i austriackiej, po deklarację niepodległości Sudetenlandu – republiki tyle niestabilnej co niedookreślonej terytorialnie i politycznie. Zwycięża jednak pragmatyzm i polityka ugodowa.
– Czechosłowacji nie trzeba kochać, ale można się w niej jakoś urządzić – podkreślają zwolennicy dialogu z Pragą. A ten wcale nie jest taki oczywisty – w końcu ludność niemieckojęzyczna na zachodnich kresach dawnego austriackiego Śląska to przytłaczająca większość. Życie społeczne i polityczne powoli jednak wraca do normalności. Działają stowarzyszenia, na bazie starych powstają nowe partie polityczne reprezentujące tutejszą społeczność – rząd dusz sprawuje konserwatywna i katolicka Niemiecka Chrześcijańsko-Społeczna Partia Ludowa (Deutsche Christlichsoziale Volkspartei – DCV), stojąca na stanowisku porozumienia z władzami republiki przy jednoczesnym poszanowaniu praw ludności niemieckojęzycznej. Spośród blisko 40 tysięcy jej członków, aż osiem tysięcy mieszka na Śląsku. Jednym z nich jest Vincenz Brauner, który w 1923 roku najpierw zostaje zastępcą, a w 1927 roku burmistrzem Cukmantla. Łącząc funkcję miejscowego proboszcza i przedstawiciela administracji publicznej animuje rozwój miasta. Szczególną uwagę w jego aktywności zajmują bezrobotni – to problem całego pogranicza i społeczności nieczeskiej. Jak pokazują statystyki, na Śląsku i w pogranicznych powiatach morawskich, gdzie dominuje żywioł niemiecki bezrobocie jest średnio o jedną trzecią wyższą niż na terenach, gdzie przewagę mają Czesi. Choć na razie rząd dusz sprawuje tu DCV, to miejscowi coraz częściej spoglądają ku północy i nowym porządkom wprowadzanym w Niemczech.
– Tam Niemcy są u siebie, tam nie ma biedy, jest praca i godny zarobek! – agitują zwolennicy nowych porządków.
– Nazizm, hitleryzm, pogaństwo narodowych socjalistów jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem i katolicyzmem w szczególności – przypomina uczestnikom zlotu Niemieckiego Związku Kulturalnego (Deutscher Kulturverband) w Cukmantlu w 1936 roku Vincenz Brauner. Jego uwadze nie umyka los katolickich księży na niemieckim Górnym Śląsku. Przykład szykanowanego i brutalnie pobitego przez nazistowskie bojówki w Gliwicach Carla Ulitzki stanowił najlepsze potwierdzenie na słuszność formułowanych przezeń ostrzeżeń. Te jednak na niewiele się zdały. Naziści stopniowo zdobywają miejscowe dusze, kusząc przywróceniem godności, lepszego bytu, a przede wszystkim zjednoczeniem Niemców w jednym państwie. Kiedy w 1938 roku upada Czechosłowacja, w mieście dochodzi do potyczek miejscowych freikorpsów z funkcjonariuszami straży granicznej, a po przejęciu tych terenów przez Trzecią Rzeszę do wypędzeń i tak nielicznych Czechów. Znikają wszelkie nienazistowskie stowarzyszenia – społeczne, polityczne i religijne. Narodowi socjaliści wydają się kontrolować każdy aspekt życia, nie ma miejsca na nieprawomyślność. Komu nie podobają się nowe porządki trafia do więzienia, albo któregoś z obozów koncentracyjnych, które zaczynają wyrastać w coraz to kolejnych zakątkach tysiącletniej Rzeszy.
Zlate Hory
W styczniu 1948 roku władze czechosłowackie postanawiają nadać Cukmantlowi nową nazwę. Miasto oficjalnie staje się Zlatymi Horami, nawiązując tym do dawnych tradycji górnictwa na tym terenie – głównie złota. W niespełna dwa lata później w mieście i najbliższej okolicy pojawią się pierwsi greccy uchodźcy. Tłoczeni nierzadko w kilka rodzin zajmują albo pojedyncze domy, albo mieszkania przy zlatohorskim rynku. Przy tym samym, którym dekadę wcześniej przejeżdżał Adolf Hitler, wzbudzając entuzjazm tłumów. Wtedy mało kto zdawał sobie sprawę jaki będzie finał fascynacji prostymi przepisami na życie, teraz mało kto współczuł wygnanym niemieckim mieszkańcom miasta.
– Sami sobie winni, zresztą mamy inne sprawy na głowie. Trzeba tych wszystkich ludzi gdzieś umieścić, dać im pracę, wyżywić, zorganizować szkoły – grzmiało w korytarzach zlatohorskiego magistratu. Z Czechami i Słowakami problemu nie ma, ale Grecy? Przecież z nimi nawet nie da się dogadać, nie mówiąc już o tym, że nie przywykli do naszej kuchni!
Dokumenty z lat pięćdziesiątych nie pozostawiają wątpliwości. Uchodźcy z Grecji żyją w skrajnie złych warunkach, muszą organizować wspólne kuchnie, zmienić nawyki żywieniowe, przyzwyczaić do ostrych zim, ale przede wszystkim nauczyć języka i zacząć zarabiać na utrzymanie. Trafiają do gospodarstw rolnych, znajdują zatrudnienie przy pracach leśnych, zaczynają organizować swoje szkolnictwo. Śląsk na tym terenie zaczyna się od nowa, trochę podobnie jak po drugiej, tym razem polskiej stronie granicy, zrywane są wielowiekowe szwy kodów kulturowych i społecznych. W Rejvizie, Zlatych Horach, Dolnim i Hornim Udoli Grecy organizują swoje życie kulturalne. Powstają amatorskie teatry, zespoły śpiewacze i szkoły tańca. Popularnością cieszy się działający od lat 80 w Zlatych Horach zespół “Saloniky” (czyli Saloniki), organizowane są festiwale kultury greckiej i przeglądy greckiej piosenki (m.in w Ostrawie). Warunki jakie panują w socjalistycznej Czechosłowacji dalekie jednak są od idealnych. Pierwsze grupy decydują się więc wrócić do ojczyzny już w latach siedemdziesiątych, kolejne fale powrotów trwają nieprzerwanie aż do lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w 1989 roku upada komunizm, na cmentarzu w Hornim Udoli, obok dawnych niemieckich nagrobków jest już całkiem sporo tych pisanych greką. Miejscowi stopniowo zaczynają odkrywać dzieje swoich miejscowości. Pojawiają się pomysły odbudowy zdewastowanego przez komunistów sanktuarium Mariahilf, ktoś przypomina sobie o Braunerze. Do świadomości miejscowych dochodzi jak znamienita była to postać.
Męczennik czasów nazistowskich
Rzecz nie do pomyślenia! Fuhrer odwiedza Zuckmantel, tłumy wiwatują, panuje podniecenie i radość, a burmistrz i miejscowy proboszcz w jednej osobie odmawia jego powitania. Ba! Zachowuje się tak, jakby ów wcale nie zaszczycił miasta swoją obecnością. To nie ujdzie uwadze nowych władz. Wyciągane są wcześniejsze, krytyczne wobec narodowych socjalistów i samego nazizmu wypowiedzi Braunera. Traci stanowisko, coraz częściej musi znosić wizyty funkcjonariuszy Gestapo.
– Was narodowosocjalistyczne pozdrowienie nie obowiązuje? – z nieukrywaną złośliwością pyta Braunera miejscowy policjant, gdy ten po raz kolejny odmawia podniesienia ręki w hitlerowskim geście. Taka otwarta niechęć wobec reżimu i ostentacyjnie okazywane lekceważenie wodzowi muszą skończyć się źle. W maju 1941 zostaje aresztowany i trafia na pięć tygodni do więzienia w Opawie. Po wyjściu otrzymuje zakaz powrotu w rodzinne strony, posługę kapłańską kontynuuje więc na Dolnym Śląsku – najpierw w dzisiejszym Świebodzinie (Schwiebus), a potem w Lubsku (Sommerfeld). Ciągle jednak doświadcza szykan, nękany przez funkcjonariuszy władzy, żyjąc w biedzie coraz bardziej zapada na zdrowiu. Wyniszczony fizycznie i psychicznie w wieku 65 lat umiera w styczniu 1943 na zesłaniu w Sommerfeld. Do ukochanego Cukmantla wraca już po śmierci, w lutym 1943 gdzie jego szczątki zostają pochowane na miejscowym cmentarzu. Dwa lata po pochówku Braunera umiera dawny Zuckmantel, a wraz z nim praktycznie cała blisko trzymilionowa społeczność Niemców z Sudetów.
Dziś Zlate Hory coraz częściej i coraz chętniej wspominają swoich dawnych mieszkańców. Na fasadzie kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny dawnego farorza przypomina pamiątkowa tablica. Wewnątrz świątyni można zaś obejrzeć wystawę poświęconą Vincenzovi Braunerowi i jego parafianom. I to chyba największy tryumf proboszcza z Cukmantla, bo obecnie to właśnie zlatohorska świątynia jest tym elementem, który najlepiej łączy współczesnych mieszkańców miasta z dorobkiem ich poprzedników. Zaś ci, którzy przyczynili się do nieszczęść, które stały się udziałem żyjących tu ludzi szczęśliwie odeszli w niesławie.
Bartłomiej Świderek – pochodzi z Gliwic, zainteresowany szeroko rozumianą tematyką śląską oraz kwestiami dotyczącymi tożsamości i przemian zachodzących w Europie Środkowej i Wschodniej. Zawodowo związany z branżą medialną w zakresie odnawialnych źródeł energii i efektywności energetycznej.