Bartłomiej Świderek: Nasi chłopcy – Nasze synki!
Opa Wilym zmarł kiedy miałem pięć lat. Pamiętam go jak przez mgłę, a ostatnie wspomnienie to paczka gum Donald, które dostałem od niego na piąte urodziny. Takie rzeczy się pamięta. Braci Omy – Jorga, Ignaca i Alfonsa ani nie pamiętam, ani też nigdy nie miałem okazji poznać. Wszyscy trzej jak poszli na wojnę, tak z niej nie wrócili – śmierć dwu została potwierdzona, Alfons zaginął gdzieś na wschodzie i rodzina przez długie lata łudziła się, że tam żyje i pewnego dnia wróci.
Moja śląska rodzina
Moja śląska rodzina zakorzeniona jest w najbliższych okolicach Gliwic. Czekanów, Szałsza, Ostropa, Bojków – a raczej Schönwald, (te dwie ostatnie miejscowości dziś są częścią Gliwic) to nazwy mocno i dobrze odciśnięte w rodzinnych kronikach. Kiedy w 1910 roku w Czekanowie urodził się Opa, z automatu został poddanym Kaisera Wilhelma. Urodzona w 1923 roku w Ostropie Oma powiększyła grono obywateli Republiki Weimarskiej. Granica między Polską a Niemcami na podzielonym rok wcześniej (1922) Górnym Śląsku przebiegała kilka kilometrów na wschód i północ, pozostawiając ich miejscowości po niemieckiej stronie.
W sumie niewiele wiem o przodkach Opy, poza tym że byli dość majętnymi gospodarzami, a kiedy szybko zaczął rozwijać się przemysł, jak wielu miejscowych trafili do pracy na grubie (kopalni). Ojciec Opy, czyli mój pradziadek Jakub urodził się dokładnie sto lat przede mną.
Ojciec Omy nazywał się Franciszek, matka Joanna miała korzenie w podgliwickim Schönwaldzie, osadzie założonej w XIII wieku przez osadników najprawdopodobniej z Frankonii. Miejscowość ta zachowała swój odrębny charakter – kulturę, język, ubiory, aż do pacyfikacji przez Sowietów w 1945 roku. Franciszek i Joanna mieli gospodarzyć w Ostropie, ale z racji zawirowań z lat 1920-22 pradziadek objął gospodarkę w Szałszy (za brata, któremu przyśniła się flinta i po podziale Górnego Śląska wylądował w Tarnowskich Górach).
Kiedy Opa Wilym jako nastoletni chłopak rozpoczynał pracę na kopalni w pobliskich Biskupicach, moja kilkuletnia Oma pewnie lotała po ogródku przed domem w Szałszy ze swoimi dwiema siostrami i trzema braćmi. I tyle wiem o ich przedwojennym życiu….
Zorza polarna nad Górnym Śląskiem
W styczniu 1938 roku na Górnym Śląsku widziano zorzę polarną. Zachowały się do dziś relacje ludzi, którzy pamiętają atmosferę związaną z tym wydarzeniem – miała zapowiadać coś wyjątkowego (podobne zjawisko zaobserwowano tuż przed wejściem na Górny Śląsk Armii Czerwonej w 1945 roku). Pamiętam, że ile razy pytałem Omę o lata wojny, to najpierw nie chciała nic mówić, a potem zaczynała od słów „Jak Rus sam wloz ….” I wspominała świetliste zjawiska na niebie – do dziś nie wiem, czy mówiła o zorzy ze stycznia 1938 czy może tej drugiej, tuż przed Rusami.
O wojnie roku 1939 z rodzinnych przekazów wiem niewiele. Tylko tyle, że Opa brał udział w kampanii w Polsce (tak się to określało) i dotarł gdzieś w okolice Krakowa. I że już 3 września w walkach pod Pszczyną, w niemieckim mundurze zginął kuzyn Omy – Peter z Schönwaldu. Kolejne opowieści to wspomnienia Opy z walk na zachodzie. A w zasadzie nie tyle z samych walk, co z krajów, do których dotarł. Fabryka czekolady w Belgii, swoboda obyczajowa we Francji, upał w Jugosławii. Do dziś mam schowane zdjęcie Wilyma w mundurze, pozującego na deptaku gdzieś nad Adriatykiem.
Prawdziwa groza, przynajmniej we wspomnieniach, przyszła dopiero kiedy wojna przeniosła się na wschód. Pierwszy, bo już w listopadzie 1941, w wieku dwudziestu jeden lat ginie najstarszy brat Omy, Ignac (Ignaz). Kiedy jako dzieciak znalazłem karteczkę z jego zdjęciem i modlitwą za zmarłego, wydawał mi się dorosły. Dziś się zastanawiam czy w swoich 21 wiosnach udało mu się pójść na randkę, zaprosić dziołszka na tańce, albo zwyczajnie, jakie miał plany na życie. To był synek mojego pradziadka i prababci, brat Omy.
W sierpniu 1944 na Litwie, kiedy armia niemiecka jest już w odwrocie, ginie najmłodszy brat Omy – Jorg (Georg). Ma 19 lat i zniekształconą dłoń, efekt wypadku w służbie pomocniczej, kiedy jako młody chłopak musi nosić ciężkie szyny na kopalni. Nie przeszkadza to jednak wodzowi tysiącletniej Rzeszy powołać go do wojska. Między Ignacem a Jorgiem z frontu pod Stalingradem znika Alfons, trzeci z braci. Znika dosłownie, bo nikt nie wie co się z zim stało. Ten brak świadomości o losach najbliższej osoby jest chyba najgorszy. Potęgowany przez opowieści sąsiada, który jako ranny wydostał się ze stalingradzkiego kotła jednym z ostatnich transportów. Miał Alfonsa widzieć żywego, kiedy dookoła już byli Sowieci. Szukano go potem przez Czerwony Krzyż. Pamiętam jak jeszcze w latach 90 przeglądając „Dziennik Zachodni”, regionalną gazetę codzienną wydawaną w Katowicach, Oma wypatrywała informacji o zaginionym na wschodzie bracie…
Rzykejcie, co sam Rus niy wlejzie!
Czyli „módlcie się, żeby tylko Rosjanie tu nie weszli”.
Kiedy mężczyzn powysyłano na fronty, na miejscu pozostały głównie kobiety i młodzi. Tych ostatnich zresztą, podobnie jak Jorga, i tak wkrótce dopadnie wojenna machina. Ze swoich domów, kobiety trafiają do zakładów, gdzie pracę wykonywali wcześniej przede wszystkim mężczyźni. Siostra Opy zostaje tramwajarką w Gliwicach. Tam spotyka swoją miłość, młodego Austriaka, który akurat w tym mieście spędza kilka dni swojego urlopu. To coś więcej niż przelotna znajomość, zaczynają się podróże „do Wien”. Jak tylko skończy się wojna, młodzi się pobiorą, Opa ma zostać chrzestnym siostrzeńca. I choć ten przychodzi na świat, do ślubu nie dochodzi – młody Austriak ginie na wschodzie.
Opa wraca z frontu w 1943 roku. Ma ogromne szczęście, podobno w jego sprawie interweniowała kopalnia, w której pracował wcześniej. Wraca do pracy pod ziemią. Opowiada o tym co go spotkało i co widział. A widział Moskwę, podobno przez lornetkę obserwował wieże Kremla. Podobno pod Moskwą uniknął śmierci, schowany do ziemianki przez parę rosyjskich staruszków tuż przed nadejściem radzieckiego patrolu. W krótkich wspomnieniach ze wschodu pojawiały się „Organy Stalina”, katiusze budzące lęk niemieckich żołnierzy, przeraźliwe zimno i okropności tego, co wokół. „Rzykejcie, co sam Rus niy wlejzie”, „Jak Rus sam przidzie, zemsta bydzie straszno” – przewija się we wspomnieniach wielu śląskich żołnierzy z frontu wschodniego.
Nie wiem dokładnie co widział Opa, nie wiem nawet gdzie dokładnie na tym wschodzie był, poza tym, że oglądał Moskwę. Wiem, że wojna w Rosji (w Rusyji) budziła zawsze jak najgorsze skojarzenia i wspomnienia. Kiedy słuchałem wspomnień rówieśników Wilyma, tych z bliższej i dalszej rodziny, uderzyło mnie, kiedy opisywali swoje doświadczenia z niewoli. Opowiadali o tym jak ich trzymano w obozie w Yumie, jak obcesowi w stosunku do nich byli Francuzi, było kilka anegdot związanych z powrotami na Śląsk z USA czy Wielkiej Brytanii. Uderzające było zawsze to, że nikt nie wspominał niewoli sowieckiej. Stamtąd się po prostu nie wracało. Tam się ginęło.
Strzelba Czechowa
Kiedy Joanna i Franciszek, czyli rodzice Omy, tracą na froncie swoich trzech synów, brat Franciszka, jako element wrogi III Rzeszy trafia do obozu koncentracyjnego. W rodzinie mówi się o Oświęcimiu, patrząc jednak na analogiczne losy innych Górnoślązaków, stawiam na Dachau. Pewności nie mam.
Joanna i Franciszek, tak jak ich dzieci są obywatelami niemieckimi. Brat Franciszka, to ten którem przyśniła się flinta, jako nastolatek został śląskim powstańcem i po 1922 roku osiadł w polskiej części Górnego Śląska. Takich jak on objęły nazistowskie przepisy o Deustche Volksliste, popularnej folksliście, dotyczącej tych Górnoślązaków, którzy znaleźli się poza granicami państwa niemieckiego. Musiał być hardy, skoro wraz z ciężarną żoną trafił do kacetu. Gdzie zresztą stracili dziecko.
Efekty decyzji z lat 1919-1921, czasem podejmowanych w chwilowym uniesieniu, determinowały górnośląskie losy nie tylko w okresie podziału, nie tylko podczas drugiej wojny światowej, ale również długo po niej. Ale o tym za chwilę.
Ostatni, najmocniejszy akord drugiej wojny światowej rozbrzmiewa na Górnym Śląsku zimą i wczesną wiosną 1945 roku. Przejście frontu znaczą spalone miasta, zniszczone wsie, mordowani mieszkańcy, gwałcone kobiety. To wtedy urywa się ślad po krewnych Omy z Schönwaldu, rodzicach i braciach owego Petera, który we wrześniu 1939 ginie pod Pszczyną. Długo nie wiedziano co się z nimi stało, może bano się grzebać w przeszłości? Dopiero kilka lat temu znalazłem ich nazwiska w dokumentach katowickiego IPN, poświęconych zimie 1945 w Gliwicach i okolicy. Całą rodzinę wymordowali Sowieci w styczniu 1945 roku. Zginęli ludzie, a wraz z nimi sześćsetletnia społeczność, wtopiona w górnośląską rzeczywistość, choć jednocześnie podkreślająca swoją odrębność i dumnie strzegąca swej odmienności względem mieszkańców sąsiednich miejscowości.
Zaczynają się wywózki do Związku Radzieckiego. Śląscy górnicy w większości trafiają do ukraińskiego Donbasu, skąd wielu nie powróci. Tym, którym się to uda, do końca życia towarzyszyć będzie trauma i problemy zdrowotne – wracają ludzkie wraki, niektórzy zresztą umierają zaraz po powrocie. Opa na swoje szczęście nie trafia na wschód, udaje mu się przeżyć, można powiedzieć, że jest szczęściarzem. Nasz synek!
Moja polska rodzina
Mniej więcej w tym czasie, kiedy Opa Wilym ponownie zaczyna pracę na biskupickiej kopalni, urzędnik gminny z Kamieńca koło Gliwic nadaje Omie polskie obywatelstwo, a z kopalni Donbasu zaczynają wracać wywiezieni tam górnicy, na Górny Śląsk trafia mój dziadek i babcia. Wygnani z dalekiego Podola przez komunistyczny reżim, ze wspomnieniami swoich domów i bliskich, spalonych i zamordowanych przez tych, spośród ich ukraińskich sąsiadów, którzy dali się zaczadzić nacjonalistyczną ideologią OUN. Trafiają w okolice Głubczyc, do gospodarstwa które prowadzi Górnoślązak Krol. Syn owego Krola przebywa w tym czasie w jednym z polskich obozów – wiem tylko tyle. I choć moi dziadkowie (u mnie zawsze był podział na Omy i Opy oraz dziadka i babcię) do końca ciepło wspominali państwa Krol, to mam świadomość, że koegzystencja obydwu grup – przybyszów i Ślązaków nie układała się gładko.
Nowoprzybyli, „Hadziaje” traktowani byli z góry, przybywali z terenów, które cywilizacyjnie mocno odstawały od tego, gdzie trafili. Z kolei „Hanysy” to niepewni Niemcy, w najlepszym razie lud na wymarciu, kaleczący polską mowę. Pomimo indywidualnych, pozytywnych doświadczeń, te kalki przetrwały lata, a i dziś miejscami można się z nimi spotkać.
O ile pokolenia przedwojenne zachowały pamięć o innej rzeczywistości, nacjonalizm najmocniej wlewano do głów tym, którzy urodzili się po 1945 roku. Ponownie zinstytucjonalizowano Górę Świętej Anny, na którą (znowu w dużym uproszczeniu) Ślązacy pielgrzymowali, a Polacy jeździli na patriotyczne demonstracje urządzane pod Pomnikiem Powstańców Śląskich. Bo jakoś trzeba było uzasadnić polskość Śląska – nomen omen, trochę jakby Pola Grunwaldzkie miały świadczyć o polskości Warmii i Mazur.
To PRLowska szkoła i komunistyczne nauczanie historii wyrządziło powojennym pokoleniom największą krzywdę. Smutne, jak bardzo mentalność wypracowana w czasach gomułkowskich obchodów tysiąclecia państwa polskiego zakorzeniła się w naszych głowach.
Nasi chłopcy-nasze synki
Dziadek Józef, ten z Podola, wrócił z wojny jako inwalida. Ciężko ranny podczas walk na Wale Pomorskim, praktycznie stracił prawą dłoń. Na szczęście udało się uratować rękę. W mojej rodzinie, i tej śląskiej i polskiej, niechętnie opowiadano o wojnie. Nie było miejsca na wspomnienia bohaterskich walk, śmiałych akcji czy niepowtarzalnych przygód. Jeśli już coś wspominano, to zawsze przewijał się strach – o siebie, o najbliższych. Do tego niepewność co przyniesie jutro. Głód i żal po zabitych. Tęsknota za tym co bezpowrotnie stracone.
Wojna podzieliła rodziny. Brat pradziadka, ten który przeżył kacet wrócił do Tarnowskich Gór. Dopiero wiele lat po wojnie spotkał się ze swoim bratem. On stracił bratanków na wschodzie, w niemieckim mundurze, pradziadek bratanka lub bratanicę za drutem kolczastym. Swoistym paradoksem niech będzie, że trzy córki pradziadka, w tym moja Oma, do końca swych dni pozostały na Górnym Śląsku. Ich kuzyni z Tarnowskich Gór jak jeden wyjechali do Niemiec na solidnych niemieckich papierach.
Ale żeby nie było tak całkiem smutno i patetycznie …
Podobno kiedy w telewizji pokazywano lot Gagarina w kosmos, moja prababcia Joanna (ta, która straciła trzech synów na wojnie) miała powiedzieć:
– To nie bydzie Rus, za fajny na Rusa. To bydzie nasz synek, wiela tam naszych na wojnie ôstało.
Brzmi anegdotycznie, ale dla tej śląskiej kobiety było jasne, że jak był fajny, to musiał być nasz synek. Jeden z tych, który nie powrócił. Może podświadomie wyobrażała sobie, że to jej syn Alfons, albo któryś z jego kolegów był w tej rakiecie. Że nie zginęli, że jakoś przeżyli, ułożyli sobie życie z jakąś „ruską babą” i nawet robią kariery.
Kilka lat później, kiedy do ślubu szykowali się moi rodzice i trzeba było zapoznać rodziny, Opa z Omom wybrali się do dziadka i babci w Głubczycach. Dziadek zaczął opowiadać o rodzinie, pewnie też wspomniał o mieście, do którego rzucił go los, przekonany że to pierwsza wizyta Opy w okolicy. Zdziwienie musiało być spore, kiedy Opa odparł, że świetnie zna okolicę i nawet się cieszy, że jest znowu w Głubczycach. Bo w 1938 roku stacjonował w Branicach (wtedy na granicy Niemiec i Czechosłowacji, dziś przy granicy z Republiką Czeską) skąd w niemieckim mundurze wchodził do Kraju Sudeckiego. I jak miał jakieś wolne godziny, to z branickich koszar jeździł z kolegami do Głubczyc, wówczas Leobschütz.
Szacunek
Nie wiem czy dziadek z Opom się lubili. Wiem, że się szanowali, a podczas spotkań znajdowali wspólne tematy. Wojnę znali z własnego doświadczenia, mieli swoje historie i poglądy na świat. Nie było miejsca na spłycanie opowieści narracją filmów wojennych – tych zwyczajnie nie znosili.
W górnośląskiej, mocno tradycyjnej społeczności, jako młodzik urodzony trzydzieści lat po wojnie, nie nazwałbym mężczyzn z pokolenia mojego Opy chłopcami, czy synkami. Ale nie z racji takiego czy innego munduru, jaki nosili, a z racji dzielącej nas różnicy wieku. Co nie zmienia faktu, że to byli nasi chłopcy – nasze synki: urodzeni i wychowani w domach, z których wiele ciągle stoi. Obecni w rodzinnych historiach, na rodzinnych zdjęciach, w modlitwie. Ignaz, Alfons i Georg to były synki od mojej prababci, od mojej Omy. Opa to była nasz synek z Czekanowa, Peter był naszym synkiem z Schönwaldu, tak jak tysiące innych Górnoślązaków, Kaszubów, Mazurów, Warmiaków.
Dziś w wielu napływowych wsiach na Górnym Śląsku (napływowych, czyli takich, gdzie dominuje ludność mająca korzenie poza regionem) odnawiane są stare pomniki, odsłanianie tablice upamiętniające mieszkających tu kiedyś ludzi. Znam przypadki śląskich wsi, które wyjątkowo boleśnie przeszły przez zimę 1945, a gdzie potomkowie i krewni sowieckich ofiar dbają o groby żołnierzy spod czerwonej gwiazdy.
I niech tak pozostanie. Z szacunku dla naszych synków.
Bartłomiej Świderek – pochodzi z Gliwic, zainteresowany szeroko rozumianą tematyką śląską oraz kwestiami dotyczącymi tożsamości i przemian zachodzących w Europie Środkowej i Wschodniej. Zawodowo związany z branżą medialną w zakresie odnawialnych źródeł energii i efektywności energetycznej.