Anna i Zeflik (z Kattowitz) laureatami 12. edycji Jednoaktówki po śląsku
Anna i Zeflik (z Kattowitz) nagrodzeni w 12. edycji konkursu na jednoaktówkę po śląsku
18 grudnia 2022 ogłoszono, że wśród wyróżnionych jednoaktówek jest Anna i Zeflik – miłość małżonków Janja w latach 1894/1895. To swobodna adaptacja jednego z wątków najpiękniejszej powieści o Kattowitz. Powieści Arnolda Ulitza Der grosse Janja – historii załęskiego mistrza piekarskiego, który w Kattowitz stawia dziesięć kamienic.
Powieść została przetłumaczona latem 2022 i czeka na wydanie w Silesii Progress.
Wysłano ją także jako propozycję do adaptacji w katowickich teatrach Korez i Śląskim.
Oto fragment tłumaczenia powieści, a w załączeniu górnośląska jednoaktówka:
„W poczerniałej okolicy Josef Janja codziennie wypiekał śnieżnobiałe bułeczki i kminkowy chleb oraz ciasta. Własne, niepodrabialne, niepowtarzalnie znakomite, albo takie, które gospodynie domowe przynosiły do piekarni, bo ciasta jadano tu przy każdej okazji. Były liczne święta kościelne i jeszcze liczniejsze śluby, pogrzeby i chrzty, których nie można było właściwie celebrować bez kawy i ciasta. Każdego dnia ciepłe, słodkie zapachy piekarni triumfowały nad dusznymi oparami przemysłu. Zadymioną ulicą kobiety nosiły z piekarni zasłonięte białymi płachtami wielkie kruszonki, makowce i serniki, albo długie, pięknie zaokrąglone bułeczki, brązowe i lśniące jak wypielęgnowane konie. Janja zbudował swój pierwszy solidny dobrobyt z chleba, bułek i ciast, które były niejako fundamentem dla pozostałych budowli, czyniących go „Wielkim Janją”.
W roku 1894, w roku wielkich rozstrzygnięć, pięćdziesięciodwulatek mógł przejść na emeryturę, ale nie zamierzał żyć leniwie, bo był człowiekiem czynu. Dom, podwórko, stajnia, ogród, stawy, dwa dobre konie, cztery świnie, trzy kozy, dwadzieścia gęsi, około czterdziestu kurczaków, niezliczone gołębie, koty, których mioty zostały rozdane lub utopione, stary czarny pies, nazwany Pistulką na cześć słynnego zbójnika, kilka klatek pełnych królików, to wszystko było już jego własnością, gdy nie był jeszcze Wielkim Janją. Stanowiło to tylko widoczną część jego dobytku, bo inne bogactwo było widoczne tylko dla wtajemniczonych. To piękna, stanowcza i oszczędna Anna Duda, córka rzeźnika z Beuthen, wniosła w posagu 30 000 marek w gotówce, a także śliczną hipotekę na jednym z najwspanialszych domów w Beuthen. Tego pysznego domu, w którym po prawej i lewej stronie od wejścia stało dwóch potężnych, kamiennych mężów, grubych i muskularnych niczym zapaśnicy, z należącym do dyrektora kopalni balkonem na potężnych ramionach tych dwóch tytanów. Oprócz tego małżeńskiego majątku Janja posiadał pokaźną sumę zarobionych przez siebie pieniędzy. Nie należy zapominać o ukochanych, pięknych dzieciach, które też były częścią jego dobrobytu: Marta i Katinka zaręczone z piekarzami; jedyny syn Max, który nie chciał mieć nic wspólnego z pieczeniem i od dwóch lat był już uczniem mistrza Jurgasa; na koniec księżniczka rodu, jedenastoletnia Lucie, którą nazywali Lutką, i która była tak leciutka i krucha, że ojciec mógł ją unieść na wyciągniętej prawej ręce. Zadaniem najmłodszej latorośli było opiekowanie się psami, kotami, gęsiami, kurczakami, gołębiami i królikami, tak jak to kiedyś robiło jej dorosłe rodzeństwo.” (…)
W tej samej chwili Anna Janja podniosła się i zapytała: „Czy rosół z makaronem smakuje ci, tak jak go zawsze robię? Tak albo nie?” „Anna.” Zawołał. „Co ty mnie straszysz? Czy ci się przyśnił rosół, bo jutro niedziela? Śmiał się. „Pewnie, że mi smakuje!” Anna pozostała jednak zasadnicza. „To tylko chciałam wiedzieć. A teraz uważaj! Wiesz, jak przyrządzam rosół? Z tłustego bulionu, makaronu, odrobiny gałki muszkatołowej, troszkę pietruszki i nie za słony. Jeśli tego wszystkiego tam nie ma, to rosół ci nie smakuje. A teraz, Zefliku… Ty też jesteś takim rosołem. Pan Bóg cię ugotował: W środku jest twój Ojciec, który nazywał się Janja, twoja Matka, która nazywała się Feld i jest w tobie Fatel twojego Ojca i Muttel twojego Ojca. I tak sobie myślę, że to nie jest w porządku, Zeflik, kiedy mówisz: Tylko Matka, bo miała niemieckie nazwisko? Tylko Matce zawdzięczasz, że zostałeś dobrym Janją. Nie! Oj, nie! Zawdzięczasz to wszystkim twoim i wszystkim im musisz być wdzięczny, ty kuba, a nie tylko Matce. Nie myśl, że dobrzy Górnoślązacy, to ci o nazwiskach Grundmann albo Holtze, czy ten zwariowany Stockfisch, a ci inni są niedobrzy. Odeślij mnie z domu, bo jestem tylko Duda, a moja Mutel tylko Kafka. Ale mój brat w bitwie pod Sedanem stracił lewą nogę i dostał order. To może nie był dobry Niemiec, co? Tyle ci chciałam powiedzieć, a teraz spać, ty prz esolony rosole!” Nie dał jej spać. Poprosił o wybaczenie głupoty i niewdzięczności i przysiągł, że nie napisze do Rządu jak Kokott o zmianę nazwiska, bo do śmierci chce się nazywać Janja. Pocałował ją tak delikatnie, że szczęśliwa i zakłopotana upomniała go: „Tatulku wstydź się! Takie całowanie?!” Była to przeszczęśliwa sobotnia noc. Następnego dnia podczas głównej mszy, archiprezbiter Stellmach, o którym szeptano, że wbrew niemieckiemu nazwisku nie znosi Niemców, wygłosił kazanie o umizgach do bogactwa z dnia na dzień, o szaleństwie spekulacji, o żądzy wielkości. Zaklinał swych ukochanych Górnoślązaków, aby pozostali skromni i pobożni. Aby nie ufali ślepo tak zwanemu postępowi. Ulice prowadzące do Raju nie zawsze są brukowane, tak mówił, a domy, w których najpobożniej czci się Zbawiciela i Najświętszą Matkę Bożą, to nie te domy z najelegantszymi balkonami i glazurowanymi cegłami. „Niech Bóg strzeże, żeby Kattowitz stało się Metropolią i Babilonem lub Sodomą!”
Jednak kamienice Janji stoją do dziś, a drzwiczki pieca Wanjury wmurowano ścianę kawiarni Kattowitz nieopodal jednej z nich. W Cafe Kattowitz dumnie prezentuje się jedwabny cylinder pana Stockfischa, który po śmierci Janji dbał o pamięć mistrza piekarskiego i Bauherra Janji, postaci na wskroś górnośląskiej.
Aleksander Lubina
Anna i Zeflik
Rozeszła się pogłoska, że wielcy panowie w Berlinie wymyślili plan utworzenia Dyrekcji Królewski Kolei Żelaznych na Górnym Śląsku, ale panowie nie byli jeszcze zgodni co do miasta, w którym takowa miałaby powstać. Chodziły słuchy, że może to być Gleiwitz, Beuthen lub Kattowitz.
Dręczące wątpliwości zaburzyły błogi spokój Zeflika i ten przestał rozmyślać wyłącznie o chlebie, bułkach i ciastach. Podczas bezsennych nocy jęczał tak bardzo, że Anna błagała go, aby udał się do sławnego uzdrowiciela Warzechy w Ochojcu lub na badania do profesora Wagnera w Königshütte.
– Zeflik: „Kaj tam! Dożyja setki! Je jest solidny chop jak nikt. Ôstow mie we spokoju, musza pomyśleć!”
– Anna: „Co pijesz Zeflik z tymi twoimi biznesowymi kamratami? Chca wiedzieć. Śmiesznie wōniosz, aleś nie jest ôżarty. Jakŏ nowŏ zorta pijesz?
– Zeflik: „Cóż, stałem się światowym człowiekiem” – zaśmiał się – „i staję się coraz elegantszy. Wiysz, kaj tŏ jest? W winiarni U Tannhäusera na Bahnhofstraße.
– Anna : „Jŏ niy jest blank głupiŏ, a ty mie niy ôcyganiszo. Łazisz do bab! To sōm te twoje biznesowe kamraty! Niy ma ci gańba? Stary faterek, ty świniŏ!”
– Jeflik: Śmiał się tak mocno, że łóżko się trzęsło. „Do bab? Anna, ty starŏ kamelŏ! Czy jŏ jest idiota, do bab? W czym mogōm mi pomōc baby, jak planuja coś tak wielegŏ, ŏ Jezusie, kobiyty!”
– Anna: „Ŏ Jezusie, kobiyty! Jŏ tyż jest inŏ kobieta.” Pokornie wytarła nos.
– Zeflik: „Ty głupia Dudo! Tyś niy jest takŏ. Mam coś na głowie, coś richtich wielegŏ. Uwierz mi!”
– Anna: „Chca w to wierzyć, Zeflik, ale powiydz mi, cŏ tŏ jest! Musisz mi tŏ pedzieć, bŏ ta sprawa jest innŏ, wiym o tym.”
– Zeflik: „Wiysz tŏ, czujesz tŏ? Bo to coś wielkiego! To kōmisz, że to czujesz! Może bez tŏ, że moja gowa jest takŏ gorkŏ jak bratruła? Nikōmu nie powiysz, kobietŏ? Przysiyngnij sie! Anna: „Co sie z toboōm dzieje, Zeflik? I czymu musisz pić winŏ u Tannhäusera? Bez ta dyrekcyjŏ, cŏ?”
Zeflik: „Bo tam som eleganckie ludzie, kerzy coś wiedzōm, i kerzy dużŏ pijōm i dużŏ godajōm. Ôni pijōm – jŏ pija małô i słuchōm. Wiesz, czasami przegrywajōm kilka tysiyncy w za jedna noc.”
– Anna: „Jezusie, Maryjŏ, ty tyż grosz?”
– Zeflik: “Jŏ? Joch niy ôgupiōł, dŏ Rybniku jeszcze nie musza! Godōm ci przeca, szpicuja uszy i patrza dŏ kieliszka, bŏ ôni niy zowdy grajōm, godajōm, jak tŏ chopy. Sōm tacy, co jeżdżōm do Berlina prawie co tydziyń. Wiedzōm rōżniste rzeczy. Jeden godŏ ‘tak’, a drugi godŏ ‘terazki’, a kōżdy godŏ ‘może’ i ‘najprawdopodobniej’, a jŏ se to skłodō i skłodōm dŏ kupy. Sōm tam sędziowie okręgowi i prawnicy z Beuthen, kerzy radzi szpacerujōm pŏ Kattowitz, kaj ich małŏ wtŏ znŏ, i sōm wielcy panowie z hut i kopalni oraz oficerowie z Gleiwitz, ale niy w uniformach. Nŏ i sōm radni z Kattowitz.”
– Anna: „I ty tak se ajnfach siedzisz z nimi, kiejś inŏ piekorz? Terozki wiym też, cymuś ŏbsztalowoōł ancug u drogiego Friebe w Kattowitz. Kiejś przōdzi kupowōł u Cwiklitzera i to za pōł ceny!”
– Zeflik: „O mój Jezu, jesteś inŏ Duda! Niy szporuj tam, kaj niy trza. Wiesz, Friebe szyje inŏ dŏ najlepszych ludzi. Ty mierzysz, a on godŏ. Na przykład wiem od Friebe, że radni miasta Beuthen, gupie woły, wcale nie chcōm Dyrekcji.”
– Anna: „Nie bydź taki frechowny, nie godej ‘woły’ na radnych miejskich! Sōm tak samŏ mōndrzy jak ty! Godosz i godosz, a jŏ niy wiym dalyj, jakie to niby wiele rzeczy słyszysz.”
– Zeflik: „Anno, pedziōłch to już trzy razy, Dyrekcja bydzie w Kattowitz, Dyrekcja! Siedza se w swoim kōncie i udowōm, że mie morzy. Kelner mŏ mie rod, bŏ biera flaszka za sztyry marki ôsiymdziesiont…”
– Anna: „Jezusie, Maryjŏ! Tuś ŏgupiōł, Jōzef! Za jedna flaszka? Co ty se myslisz? To sie dla ciebie źle skōńczy! Mōj ôjciec był bogatym człowiekiem, ale nigdy nie pił wina. Idź dŏ ksiyndza Badury, Zeflik, wyznej grzychy i się nawrōć sie…”
– Zeflik: „Wiyrz mi abŏ niy, widziōłem ksiydza Badury u Tannhäusera. Groł w zekziga z pastorem Voßem, wangelikiym.
– Anna: „Jeżech tak samŏ mōndrŏ jak przōdzi. Zawdych ta głupiŏ Duda i tela.”
– Janja: „Sztyts powtarzōm, hahaha, Dyrekcja, haha, Dyrekcja!”
– Anna: „Jezu, Jezu, przestōń z tōm dyrekcjōm! Co to jest, ta Dyrekcja?”
– Zeflik: Anno, Annuś!” Powiedział przymilnie. „Zrozumiesz, zrozumiesz. Sprawa Dyrekcji tŏ wielkŏ sprawa.
– Anna : „…Módl się za biednych grzeszników, teraz i w godzinę śmierci naszej…”
Zeflik: „Po co?” Zapytał ze złością. „Czymu rzykosz? Czy jŏ jest biedny grzysznik? Miarkuja, żeś nic niy spokopiła
– Anna: „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą…”
Zeflik potrząsnął głową z pogardą i złością, wstał z łóżka, włożył spodnie używane w piekarni, umył głowę, twarz i klatkę piersiową i już nie odpowiadał. Potem skończył się ubierać, napełnił fajkę, która była mu bliższa niż pyszne i drogie cygara, palono u Tannhäusera. Krążył po pokoju, sapiąc. Podłoga dudniła pod jego bosymi stopami. Anna bardzo się go bała. Na szczęście w końcu zaczął cicho mówić, prawie szyderczo, patrząc na nią: – „Dyrekcja? Co znaczy Dyrekcja? To może być kilkaset osób! Kilkaset? Co jō fanzola? Majōm baby i bajtli, tŏ może być tysiōnc, tysiōnc, a może dwa tysiōnce…”
– Anna: „Niy wszyjscy kupiōm żymły ôd Zeflik we Zöłynżu”
Zeflik: „Żymły, Jezusie, żymły! Kiejbych dbōł o żymły, mōgłbych chrapać cōłkö noc. Inŏ pomyśl, dwa tysiōnce ludzi, same Niemcy! Wiysz, nigdy na bosokab, eleganckŏ ôbleczyni, umyci, urzydniki Królewskiyj Pruskiyj Kolei Żelaznyj z żonami i bajtlami. Bydōm chcieli żyć jak porzōndne ludzie, a niy we dwunastu w jednyj zbie pospołu ze z kurōma a kozami jak biydne bergmōny. Ustympōw na placu niy chcōm. Chcōm, żeby byłŏ wygodnie. A terozki dej pozōr, gupiŏ Dudŏ: we Kattowitz niy ma dość chałp. I jŏ je zbuduja. I kaj? Na grundstikach! Dzisij kupisz za grosz kōnsek, na kerym pasōm sie dwie kozy, ale za rok możesz być bogatŏ, jak postawisz na tym kawałku kamienica. I wiysz, Anna, jo jest tym, co zbuduja te kamienice! Kupiłech ziemia. Taniŏ, taniŏ. Pora gupich z Kattowitz śmioli sie ze mie, bo chca budować na ich ziymi. A jŏ buduja trzypiyntrowe dōmy, bo Niemcy bydōm chcieli miyszkać u Zeflika, bo Zeflik bydzie miōł najpiykniejsze dōmy.”
– Anna: „Wyjdziesz na głupka, stracisz wszyjstkŏ, Zeflik, czuja tŏ.”
– Zeflik: „Nie mōm już piyndzy, wszyjstko poszłŏ! Mōm długi. Hipoteki sōm na naszym dōmie! Kupiłech grunta, kupiłech cegły, kupiłech drzewŏ, zanim podrożałŏ, wpłaciłech zadatek szklorzowi Trappowi.”
– Anna: „Zeflik, Zeflik!”
– Zeflik: „Co jest? A jak przegrōm? Dobrze, piekarnia mŏ sie dobrze, zaś zarobia piyniōndze, zas spłaca długi. Nie mōm stracha, nie boja się
– Anna: „Jak dziōłchy majōm sie wydać, kiej nie mosz wiyncej piyniyndzy, ô Jezusie, bydōm labiydzić!”
Zeflik: “Piyniondze sie znajdōm!”
– Anna: „Wiysz, Zeflik, jak by cô tŏ mōmy hipoteka we Beuthen.”
Zeflik: „Anna, nie mōmy już tyj hipoteki. Zamieniłech na gotōwka, boch bardzo jej potrzebowōł na tanie zakupy. Ô jezderkusie, budowa jest drogŏ!” Spojrzała gniewnie, po czym wyskoczyła z łóżka i skoczyła na niego ze szponami.
– Anna: „Złodziej!” Wrzasnęła.
Kiedy Anna zaczęła się dusić, Zeflik puścił ją, pochylił się przy jej twarzy i powiedział, patrząc surowo w jej oczy:
Zeflik: “Teraz będziysz cichŏ, wiysz! Udusza kożdegŏ, wtŏ mie nazwie złodziejym. Jakbyś niy była moja ślubnŏ, już byś nie żyła! Twoje piyniōndze były moimi piyniyndzmi od samego początku. Kiedyś mie przeprosisz, godōm ci!”
* * *
– Anna: „Zefliku, Zefliku, ty sie starzejesz. Downiyj godołeś, że dożyjesz stŏ rokōw!”
– Zeflik: „Jezusie, Maryjŏ! Anna, tŏ był inŏ wic! Wtŏ żyje stŏ rokōw?”
– Anna: „Lepiyj tyla niy myśl. Kiejbyś niy budowōł, tŏ niy osiwiōłbyś tak gibkŏ.”
– Zeflik: „Niy poradza se wspōmnieć, jakŏ tŏ byłŏ, kiej żech jeszcze niy budowōł.”
– Ana: „Ach, piyknie byłŏ, Zefliku. Piykłeś chlyb, Żymły, chałki ikōłocz, dobrześ zarabił, kōżdego roku coś żeś ôdłożył. Kupowałeś coś nowego – gołymbie, kury, gansi…”
– Zeflik: „Ja, ja. Niy inakszy. Nic sie niy zmieniło i niy zmieni. Ale to mi niy stykłō.”
– Anna: „Jezusie, co ty prawisz? Za małŏ! Mōsz teraz wiyncej? Długi mosz, i tela!”
– Zeflik: „Dyć niy godōm przeca o piyniōndzach!”
– Anna: „A ô czym? Powiydz wreszcie, co ci łazi pŏ głowie!”
– Zeflik: Szukał słów, ale nie znalazł właściwych, tych mocnych. Wreszcie niezręcznie wydusił:
„Żymły sie piecze, zeżyrŏ i szlus! A domy, wiysz, domy stojōm. Wspaniale jest tyż sadzić drzewa. Najwspanialej jednak budować domy!”
– Anna: „No to ci powiym: Raczyj sadziłbyś te stromy, skuli mie i cōłki las, byłoby może taniej, a w doma zaś byłoby przytulnie.”
– Zeflik Janja: „Annuś, nie być na mie złŏ. Przysiyngōm, jak wszyjstkie dōmy bydōm pōłne, tŏ bydzie jak downiyj – inŏ kasować i kasować ôd lokatorōw, tych z Breslau, tych echt Niymcōw i wtedy se dychna.”
– Anna: „Zeflik, cŏ z tobōm?”
– Zeflik: „Nic, nic. Unmyjglich, żeby mie spanie tak brałŏ we biōły dziyń. Nic tŏ. Ida. Mōm robota, musza do Kattowitz. Do banku.”
* * *
Pewnego wieczora poprosił Anuśkę do pokoju i w jej obecności na pokaźnym arkuszu białego papieru podliczył spodziewane od 1 kwietnia czynsze wszystkich lokatorów. Naturalnie znał te liczby od dawna, ale chciał żonie sprawić przyjemność, jaką niewątpliwie jest oglądanie na własne oczy, jak rosną te liczby. Jego pióro wędrowało w dół i w górę przy sumowaniu oczekiwanych kwot.
– Zeflik: Cichutkŏ dodowōł: „Dodać 5 dowŏ 90, i 5 tŏ je 95, i 5 tŏ 100 …spōmnisz se ta eleganckŏ Frau, cŏ była u nōs? Ta pozycja tŏ jeji miyszkanie, trochach ôbniżył płat. Niy prosiła ô tŏ, so mech zdecydowōł. Za dziōłszki miyszkała w Hucie Baildona i jeździła dŏ szkoły dla dziewcząt dŏ Kattowitz. Przedstōw se, zaroz żech jōm poznōł, a ôna… Nŏ ja, ôna mie nigdy nie widziała – ja był inŏ takim synkiem w nauce u piykorza. Rodzice nie żyjōm, mąż nie żyje, córka nie żyje, a ziynć jest lumpym. Mŏ inŏ wnuka. Nŏ i jest z Gōrnego Ślōnska. Toch jej tyn płat…”
– Anna: „Z tōm tŏ byś się rod ôżynił, Sefflik?”
– Janja: Podskoczył i pobladły gapił się na nią: „Niy grzysz!”
– Anna: O Jezusie, zaś! Szpas musi być. Przeca mogłaby miyszkać w czerwonych domach, tam czynsze sōm niższe.”
– Janja: „Tam wszyjstkie mieszkania były już zajynte.”
– Anna: „ Zeflik, dej pozōr, ôna ci za tŏ niy podziynkuje.”
– Janja: „Możesz mieć recht. Ôna niy wiy, że płaci mynyj.”
– Anna: „Usłyszy od innych i bydzie smrōd.”
– Janja: „Wymyśla coś mōndrego. Dodać 5 daje 228 i jeszcze 5…”
– Anna: „Oj, Zefliku, na co tyś sie porwōł!” Zaszlochała przestraszona, ale z uniżonym szacunkiem, bo pierwszy raz miała dokładniejszy wgląd w wielkie dzieło męża. Pogłaskała go po policzku i nazwała dawno nieużywanymi pieszczotliwymi słówkami: „Zeffliku, stary, dobry buksliku, mój ty karlusie!”
-Zeflik: „Tyś jest dobrŏ dziōłcha. Dobrŏ dziōłcha. Nasz synek Max poszukô żony. Dŏ Kattowitz przyjedzie teraz moc gryfnych niemieckich dziewczyn. Takŏ se wyźmie. No, dobrze, niy chce dŏ szkoły budowlanej. Ale syna nasz Max pośle do gimnazjum, to jasne jak dwa razy dwa. Piyniōndze to hasie, to maras, uwierz mi. Żona mu powie: ‘Po co te pieniądze w banku. Przecież to głupota! Zrób coś z tymi pieniędzmi! Zbuduj domy jak twój ojciec.’ Tak właśnie rzeknie żona Maxa. Miastŏ się rozrośnie, Annuś. Czasami śni mi się Kattowitz, chodzę i chodzę i nie umiem trafić. To jest jak w Berlinie. Nagle zatrzymuja sie i stoja przed moimi kamienicami w Kattowitz.”
– Anna: „Zeflik, ty gupieloku, nie wyzywej sztyjts na piyniōndze! Z marasu nie buduje sie chałp.
– Zeflik: „Mosz prawie, ale z samych piyniyndzy tyż niczegô niy zbudujesz. Wiysz, nie potrafia sie wysłowić, bo nie chodziłech do szkoły. Czasym tak myśla: ‘Poradza to powiedzieć, ale brakuje mi właściwego słowa.’ Max tyż nie bydzie poradził. On i tak małŏ godŏ. Ale jego dzieci, wiesz, jego dzieci się wysłowią. Może nie będą się już nazywać Janja?
– Anna: „Co ty godosz?”
– Janja: „Może przyjmiemy niemieckie nazwiskŏ?”
– Anna: „Oj, Zeflik, Zeflik, cŏ ci chodzi pŏ głowie. Inŏ niy tŏ. Tŏ byłŏ nazwiskŏ Ôjca i Dziadka. Tŏ byłby grzech, wierz mi!”
– Zeflik: „Tŏ niy grzech, tŏ wiym na pewnŏ. Nie rōb tak, jakby wtoś umarł. Nie starej sie, bydzie dobrze. Nie byda już tak gōnił. Moglibymy w niedziela pojechać na szpacyr. Dyrektor Banku godōł mi ô bryczkach przez kōni.”
– Anna: „Tyn tŏ jest wariat.”
– Zeflika: „Pojadymy kiyś dŏ Breslau. Chciŏłbych ôboczyć ôgrōd z dzikimi zwierzyntami. Dŏ uzdrowiska Bad Gotschalkowitz – tam dożywŏ sie stŏ lōt.
– Anna: „Wiesz ty cŏ, wpiyrw na pōnty dŏ Piekor, albŏ na Annaberg, albŏ nawet dŏ ‘Czenstochau’ i podziynkować Panu Bogu, że nie zabrōł nōm wszysjtkich ‘śmieci’, znaczy sie piyniyndzy.” Roześmiał się.
– Zeflik: „Dobrze pōnty tyż. Ale nie dŏ Czenstochau. Nie Poradza se przedstawić, że Matka Boskŏ była czornŏ.
* * *
Anna śledziła sen męża. Śpi, czy czuwa, a może przez sen westchnie i się zdradzi. Ostatecznie postanowiła go zapytać. Wyśmiał ją, ale nagle spoważniał, zasmucił się i wyjąkał:
– Zeflik: „Jesteście złymi ludźmi. Ty chyba też, Anno. Starocie sie inŏ ô tŏ, czy bydōm piyniōndze. Gold! Geld! Geld! Że niby dōmy nie bydōm moje? Dobra, dobra, pobecza bez noc! Ale musisz wiedzieć, że niy chca być złym człowiekiym. Niy chca, coby moje robotniki poszły przez wypłaty. Niy chca, coby kamraty co mi borgli piōndze, te piōndze stracili. Bez to niy mogą spać! Ale powiym ci, domy sōm warte złota, kożde mieszkanie wynajynte. Byda miōł geld, żeby zapłacić za robota i ŏddać pożyczki. Została ôstatniŏ spłata w banku we Kattowitz i tela. Bóg mi pomōgŏ, bo nie kradna.
– Anna: „Jeżech inŏ głupiŏ Duda.” – stwierdziła szczerze i zaszlochała.
* * *
– Zeflik: „ Jŏ niy wiym nawet, jak sie moja Matka mieniła. I takiemu Bóg pōmagŏ.”
– Anna: „Chcesz wiedzieć, jak się nazywała, ty pierdōłŏ?”
– Zeflik: „A ty tŏ wiysz?”
– Anna: „Niy, ale sprawdź w naszym akcie małżeństwa, tam tŏ może być. Czyś ty ôgupiōł? Chcesz teraz szukać?”
– Janja: „Ja, musza tŏ wiedzieć jeszcze dziś. To byda jōm lepiyj pamiyntoł.”
– Anna: „Nie myśl! Śpij!” Wstał i długo szukał w sekretarzyku. Między aktami urodzenie i świadectwami chrztu nie znalazł tego dokumentu. Dopiero w testamencie Ojca odczytał wstrząśnięty: „…i jego małżonki, urodzonej Feld.” Z pożółkłym dokumentem w drżących rękach wrócił do łóżka ponownie zasypiającej Anny.
– Zeflik: „Ty, mieniła sie Feld, Dorothea Feld!?
– Anna: „No i co z tego? Teraz bydziesz lepiyj spōł?”
– Zeflik: „Annuś, nie rozumisz? Feld! Feld! Pomyśl! Cōłkiem niemieckie mianŏ!”
– Anna: „Nŏ tŏ sie ciesz.” „Czy nudelzupa smakuje ci, tak jak jŏ jōm warza, ja albo nie?”
– Zeflik: „Anna. Co ty mnie straszysz? Czy ci sie przyśniła nudelzupa, bo jutrŏ niydziela? Toć, że mi smakuje!”
– Anna: „To chciałach wiedzieć. A teroz dej pozōr! Wiesz, jak warza ta nudelzupa? Ze tłustyj briji, ze nudli, ciupki muskatu, troszka petjterzilki i niy za słonŏ. Jak tegŏ wszyjstkiego tam nie ma, tŏ nudelzupa ci nie smakuje. A terozki, Zefliku… Tyś tyż jest takŏ nudelzupa. Pan Bóg cie uwarzył: We środku jest twōj ôjciec, kery sie miynił Janja, twoja Matka, kerŏ sie miyniła Feld i jest w tobie fatel twojego ôjca i mutter twojego ôjca. I tak se myśla, że tŏ nie jest w porzōndku, Zeflik, kiedy godosz: In ôjca Matka, bŏ ôjca miała niemieckie mianŏ. Inŏ Matce zawdziynczōsz, żeś jest dobrym człowiekiym? Niy, niy, zawdziynczosz tŏ wszyjstkim twoim i wszyjstkim im musisz być wdziynczny, ty gupieloku, a nie inŏ Matce. Niy myśl, że dobre Górnoślōnzoki to inŏ Grundmann albŏ Holtze, czy tyn fiśniynty Stockfisch, a ci drudzy sōm niedobrzy. Wyciep mie z doma, bŏ jŏ jest inŏ Duda, a moja Mutter inŏ Kafka. Tela ci chciałach pedzieć, ty przesolonŏ nudelzupŏ!”
* * *
– Anna: „Czego ty chcesz we wieczōr wee Kattowitz, cŏ? Co tam cie tak rajcuje? Twōj elegancki Pan Stockfisch w cylindrze i glazyjach, jakby tŏ była Niedziela Wielkanocna albŏ Nowy Rok? Nie daj się przez niego oczarować, człowieku! Nie we kożdyj sprawie jestżech głupiŏ. Niy pisza dobrze i nie rachuja. Ale jednŏ wiym, Zeflik! Chłopy w twoim wieku czasami głupiejōm, wiysz, i sōm głupsi ôd smarkoczy. Na Querstraße w Kattowitz otwarli ‘Apollo’. Myślisz może, że ô tym niy wiym. Tam panienki siedzōm chpōm na klinie. Tam majōm inō welony lajbliki, te świnie. Lazisz dŏ ‘Apollŏ” ze Stockfischem, Zeflik, stary ôśle?”
– Zeflik: „Zdŏ mi sie, żech inŏ jedyn rōz cyganił. Tŏ byłŏ, jakech już niy chciōł iść dŏ szkoły na bosoka. „Pŏ cŏ ubierosz dobre strzewiki?” – zapytōł ôjciec. ‘Ach, fater, mie tak żgajōm kamiynie’, ôdpowiedziałech. Anuś, godōm ci, nigdy nie byłech ww ‘Apollo’, i nigdy tam nie pōjda. We wieczōr nie trefia sie tyż ze Panym Stockfischym, bŏ ôn trocha dużŏ godŏ, a jŏ we wieczōr niy słuchōm tak rod, jak we dziyń. Szpacyruja cōłkiym sōm…”
– Anna: „Zeflik, przecież ci wierza, ty nie poradzisz cyganić. Ô Jezu, tyś jest najlepszym chopym, mōj Zefliku, ale cŏ tam jest wieczorym? Niy uczysz sie aby piciŏ sznapsa?”
– Zeflik: „Nie łaża dŏ knajp. Inŏ, kiej mie kości bolōm, wiysz, dychna se i pija jednŏ albŏ dwa Tichauery, tŏ cōłkŏ prowda.”
– Anna: „Nŏ, ale Zeflik, cŏ ty tam mosz w tym Kattowitz?”
– Zeflik: „Tak sie smykōm pŏ ulicach, Annuś, kiej dojda kajś, kaj w przeszłym roku trawa rosła i leżōł gruz, a dziś stoi tam dōm, to se stana i się raduja! Nojbardziej, jak w moich domach świecōm lampy. Przy domach chacharōw na Beatestraße myśla i myśla, jakby tŏ zrobić, żeby pomōc tym biednym ludziōm i żeby sami powiedzieli: ‘Chcymy raus z tych smrodalwych bud. Chcymy być czystymi ludźmi!’ – ja, tak wandruja i myśla. Tak mijŏ wieczōr. W takŏ pogoda, jak teroz, ida aż dŏ Wzgórza Beate. Ach, to mosz ujrzeć. Kattowitz leży w dolinie z tymi wielymi światłami. Annuś, jest doprowdy przepiyknie. Zauważyłem, że jeszcze paru Panów robi spacery na Wzgórze Beate, ci niemieccy Panowie, musisz wiedzieć, ci Breslau’erzy, ci ze Dyrekcji, cŏ tak przezywali, że muszōm dŏ ‘Polakei’. Niy pokazuja sie im, wiysz, bo może byłoby im gańba, że downiyj tak godali, a terozki im sie tak bardzŏ podobŏ. Tak se stoja i oglądōm Kattowitz tam w dole. Tŏ jest tak, jakby samymu rzykać w pustym kościele.”
– Anna: ”Zawsześ był trocha zwariowany, Zefliku, i nie ôszydziłach sie, chociaż nibych jest ta głupiŏ Duda , ale ty mosz listę, tōm wiym. Twoja libsta tŏ Kattowitz!”
– Zeflik: „Toć. Mosz recht. Tak jest. Właśnie tak. Dokładnie tak. Dokładnie tak to jest: Kattowitz tŏ moja miłość!”
– Anna: „Pozwolōm ci wziōnć Kattowitz na klin, całe miasto na twoje kolana, jak jeszcze poradzisz.”
– Zeflik: „Tŏ byłŏ trzydziyści lōt tymu, Annuś, byłŏ we mnie podniecynie, jak teraz. Każdegŏ wieczora taki bezpokōj. Niy dŏ wytrzymaniŏ. Sztyjts musiōłech dŏ Beuthen. Pod dōmem masorza Dudy lażiłech stō razy tam i nazod, za kożdym razem stowōłech przed ôknem wystawowym! Ludzie myśleli sobie: ‘Tyn biydny smarkocz gapi sie na polską wuszt, albŏ krakowskŏ albŏ ekstra kiełbasa Dudy, albo na krótkie grube ôpplerki.’ Tak, haha, tak se myśleli, może, ale jŏ świdrzyłech na wierch, na dom i myślałch: „Jutrŏ musza zaś tak wartko wstoć i piyc chlyb. Czy dzisioj panna Duda nawet niy zechce popatrzeć bez ôknŏ?”
– Anna: „Cŏ ty ôsprawiosz za stare historie? Wtedych niy miała żylaków, a tu, kaj jest tegŏ tak dużŏ, tu byłach wōnskŏ kiej osa.”
– Zeflik: „Mōj wōns tyż jeszcze niy urōsł, a włosy nie były biōłe. Annuś, bo ty pedziałaś, że Kattowitz tŏ moja libsta. Bezto żech se wspōmniōł, jako tŏ downiyj z nami byłŏ. Byłech taki zarajcowany. Zaś żech taki niespokojny jak wtedy, bo zaś mōm libsta. Kiedy jej nie widza we wieczōr, tŏ czegoś mi brakuje.”
– Anna: „Tŏ przekludzymy sie dŏ Kattowitz, Kieś taki zakochany.”
– Zeflik: „Nie mōm tam mieszkania.” Odpowiedział bardzo poważnie. „Wszyjstko wynajynte. Niy chca nikogŏ wyciepnōnć, nikomu wypowiedzieć, jeśli jest porzōndnym lokatorem, ale możnŏ zaś coś zbuduja… Nie bōj sie, Annuś. Niy bydōm tŏ wielkopańskie dōmy. Tym razem chciałbych budować dlō biednych, brudnych ludzi, żeby sie wstydzili przed czystymi ścianami i dbali i sie myli. Jedli z talerzy. Dzieci posyłali dŏ szkōły…”
– Anna: „Niy bydōm ci płacili czynszu…”
– Zeflik: „Tŏ ciynżkie dŏ zrobiynia! Sōm niy wiym, jakŏ tŏ zrobić. Dōmy chacharōw niy pasujōm dŏ niymieckiego miasta.”
– Zeflik: „Nŏ, tŏ idź, idź Zefliku, idź dŏ twojej libsty i myśl!”
– Zeflik: „Ja, ja, musza z niōm pogōdać, z tōm mojōm libstōm. Ôna, jak wiysz, jest pofyrtanym fraucymerem. Ta libsta niy chce jeszcze nosić skórzanych strzewikōw. Rada lotŏ na bosoka i przez kapelusza. Smykŏ w chustce na głowie. Pracuje niechytnie, ale możnŏ za małŏ jej płacōm, tŏ całkiym możliwe. Mycie? Gdyby sie myła, tŏ by byłŏ ekstra. Cŏ idzie robić z takōm libstōm, z takōm narzeczōnōm? To żodnŏ libsta!
– Anna: „Dōm ci dobrŏ rada. Takiej paniynce trzeba czasami natrzaskać pŏ dupie. Ale niy zapominać o całowaniu.”
– Janja: „Nie jesteś głupiŏ, Ty ‘gupiŏ Dudŏ’!”
Na motywach powieści Wielki Janja Arnolda Ulitza
Mocne stwierdzenia wyrosłe z subiektywnego przekonania są sprawą indywidualną. Więc mówienie w liczbie mnogiej nie jest uzasadnione. Piszę, bo lubię, Czyta, kto chce… Po niemiecku, po górnośląsku, po polsku.
Poco nōm tyn jynzyk ślōnski, kej idzie übersetzować na polski… Strukturalnŏ Mniyjszość niymiecko tyż wszyjsko übersetzuje na polski i ônako se polonizuje. Sicher tłōmaczynie na ślōnski ksiōnżek jeszcze niy tłōmaczōnych na polski dodało by pragmatycznego mehrwertu naszyj gŏdce. Bo drōga do poznaniŏ inhaltu rŏmanu kludziyła by bez ślōnskõ gŏdkã, ftorŏ wohl niy wohl zmotywowały by niy jednego do czytaniŏ po ślōnsku – zainteresowanego tematykōm rŏmanu.