Monika Neumann: Burzymy mosty
Metal cicho zgrzyta, śruby i elementy rusztowania zaczynają pracować z sobą nawzajem, ocierać i opierać się o siebie, naciągać się, prężyć, wibrować po cichu, klekotać i marudzić. Rdza ociera się o pojedyncze elementy, wdycha wilgotne powietrze kanału i swoimi szorstkimi łapami głaska zieloną farbę, która staje się coraz bardziej niepewna swojej pozycji. Rdza droczy się z zielonkawą powłoką metalowego rusztowania i wdrapuje się coraz wyżej, by spojrzeć na godło odważnego złotego orła. Trochę ją to jednak onieśmiela i tak wycofuje się głębiej, spogląda na łączenia i śruby i tam wciska swoje szorstkie macki i rdzawe szorstkie cielsko. Wszystko to dzieje się po cichu i niezauważenie, stopy mieszkańców miasta obojętnie depczą po moście, który nic więcej poradzić nie może na swój żywot, jak cicho wzdychać i potrząsać na wilgotnym wietrze jedną czy drugą kłódką.
Jakiś młody chłopak podchodzi do mostu. Kroki stawia niezręczne, podobnie jak jego niezręcznie stąpająca z nogi na nogę dziewczyna. On ma przydługi sweter, ona przykrótkie spodnie, ale oboje wyglądają, jakby zbyt szybko wystrzelili do góry, zapominając o tym, by zapewnić sobie jakąkolwiek przyczepność do podłoża i teraz każdy ich ruch wygląda jak cicha walka grawitacji z powiewem wiatru. Z kieszeni kurtki chłopak wyciąga kłódkę, na której białym śladem korektora niewyraźnym pismem nabazgrał inicjały. Z ich ust wydobywa się para, mają czerwone od mrozu dłonie, nosy i uszy, ale nie noszą czapki. Dziewczyna spoglądając na ten dowód miłości czerwieni się, czerwień ta zakrywa niezręczność i przykrótkie nogawki, twarz jaśnieje, oczy się uśmiechają i nawet rdza wygląda z swojej kryjówki, by przyjrzeć się temu odmienionemu obliczu.
Po chwili oboje wyrzucają kluczyk i nurt kanału porywa go w nieznane miejsce, z którego już nigdy nie ujrzy światła dziennego. Sekunda, dwie i nie ma śladu po zakochanych, nie ma śladu po kluczyku, a kłódkę przykrywa jeden pojedynczy płatek śniegu. Słońce chyli się ku zachodowi, powietrze obniża swoją temperaturę, metalowe rusztowania przy zmianie temperatury znowu trzeszczą, pracują, kurczą się i napinają, a most wzdycha i biadoli, trzęsie swoimi kłódkami i wyrzuca z siebie pfennig, który jakimś sposobem zaplątał się w jego wnętrzu i wypadł dopiero dziś.
Nurt kanału chce porwać i tą monetę, ale coś go powstrzymuje i zatrzymuje się w połowie biegu. pfennig, płatki śniegu i mróz coś mu przypominają, więc cofa się w czasie, płynie bardzo szybko wstecz, szybciej niż powinien, szybciej niż pozwala na to fizyka i obserwuje miasto, obserwuje stare kamienice, obserwuje światła i latarnie, obserwuje ludzi, płynie wstecz, aż słyszy wybuch, aż czuje trzęsienie, aż widzi masę młodych chłopców w mundurach in Feldgrau i zatrzymuje się.
-Hans, kaj mōmy iś? Sam bez most abo zurück und zum Kommandant?- pyta szybko biegnący chłopak. Też wygląda jakby o wiele za szybko wystrzelił w powietrze, ale przyczepność zapewniają mu dziwnie duże szczewiki. Też ma przydługawe rękawy, a ręce, nos i uszy czerwone od mrozu, ale nie nosi czapki. Metalowy hełm groteskowo kolebie się na głowie chudego chłopaka i sprawia, że jego szyja wygląda na jeszcze chudszą niż w rzeczywistości jest. Jego głos łamie się niepewnie, jakby nie dokonał jeszcze tego istotnego przeskoku w kierunku dorosłości, a nieśmiały wąs zaczyna cicho gościć na górnej wardze.
-Nojlepiyj do dōm- odpowiada kolega, chociaż wie, że nie może. Grupa przechodzi przez most i szybko biegnie w wyznaczonym im wcześniej kierunku. Z kieszeni chudego chłopaka wylatuje mała moneta, toczy się po moście, buty jego kameradōw wciskają go gdzieś pomiędzy metalowe elementy. Chłopak gubi swój pfennig na szczęście. A przecież na ich ramionach spoczywa wielkie zadanie, przekształcają miasto w twierdzę, pustoszeją okna, kamienice, pustoszeją ulice, przez które wiatr toczy suchy śnieg. Kilkadziesiąt tysięcy osób opuszcza tą twierdzę, 59 tysięcy dusz wybiega z tego miasta. Twierdza chroni teraz skorupy mieszkań, cmentarze, puste katedry i witryny sklepów, powietrze jest ciężkie od strachu żołnierzy po dwóch stronach Odry, której powierzchnia przestaje delikatnie falować, pod naporem grozy tej sytuacji zamienia się w lodową powłokę, grzebiąc pod sobą masy wody, nadziei, kluczy i pfennigów.
Chłopcy, którzy nigdy nie powieszą kłódki na tym moście biegną dalej przed siebie, miasto trzęsie się w rytm okropnej muzyki, która burzy ściany, drzwi, roztrzaskuje okna, kruszy ciała ludzkie i zamienia je w popiół, który osiądzie gdzieś w kącie zawalonego budynku, kruszonych cegieł i palonych belek.
Mężczyzna, który ma dowodzić całym tym dziwnym przedsięwzięciem, w obliczu niemożności utrzymania twierdzy pozbawionej dusz traktuje sam siebie popiołem z metalowej rury, a z jego biura roznosi się wieść:
–Friedrich Albert von Pfeil hat sich erschossen!
Młodzi chłopcy dalej biegną przed siebie, bo teraz ktoś inny dowodzi ich grupą. Samobójstwo sieje niepewność, wycofuje rozkaz bezwzględnego bronienia skorupy miasta do ostatniego żołnierza, jednak chłopcy biegną dalej, okrążają samych siebie, chcieliby biec do domu, ale boją się, bo kule biegną razem z nimi i nie mogą się wychylić, nie ryzykując spotkania jednej z nich.
Więc biegną tak dalej, równym tempem, co jakiś czas gubiąc jednego z swoich, co jakiś czas gubiąc jednego z nich, okrążają mosty, spotykają saperów, pomagają im w biegu i wysadzają dwa metalowe rusztowania wznoszące się nad zamarzniętą rzeką. W powietrze lecą śruby, pręty, lecą miliony śladów stóp, rozsypują się po tafli rzeki i przemijają w cieniu czasu, który chłonie ciemna noc.
Nurt wybiega znów w przód, ucieka, gubi się, mija okopy z ludzkich ciał i biegnie, widzi jak ogień gaśnie, jak zapalają się światła w opustoszałych oknach, widzi gwiazdy i księżyc, wiosny, powodzie, aż znajduje się znów pod mostem i łapie ten pfennig, obraca wokoło osi i głośnym chlapnięciem wyrzuca go nazołt pomiędzy śruby, metalowe elementy i rdzę.
Niech tyn most mankolicy wiela chce, myśli sobie i łapie płatki śniegu tonące w jego otchłani, ale Pfennigbrücke abo mostu zakochanych zŏdyn nie be skuliś wojny wysadzać.
W całej jego nieistotności, obarczonej zeszłowiecznymi opłatami jednego pfenniga i ciężarem kłódek z inicjałami ludzi, którzy dawno zdążyli zapomnieć o swoich imionach, nikomu nawet na myśl by nie przyszło nasyłać na niego saperów i wysadzać w powietrze. Przy całej tej strategicznej nieistotności w świecie, w którym kule wciąż krążą jedna obok drugiej, a kurz minionego wieku od lat nieskutecznie próbuje zamilknąć gdzieś w bruku, korze jakiegoś suchego drzewa albo na skraju wystającej cegły rozpadającego się budynku, taki zielony most zakochanych, obwieszony rdzawymi kłódkami i przemijającą miłością, mógł zostać jedyną otwartą ścieżką pośród tysiąca innych wysadzonych w powietrze mostów.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.