Piotr Zdanowicz: STALINOGRÓD czyli słów kilka o „ciekawych czasach”

W 1953 roku zmarł Józef Stalin – człowiek, który czarnymi zgłoskami zapisał się nie tylko w historii świata, ale także dziejach górnośląskich Katowic, które po śmierci sowieckiego tyrana stały się Stalinogrodem. Ponieważ wszystko to działo się właśnie w marcu, a ponadto chodzi o moje miasto rodzinne, więc zapraszam na wirtualną podróż do krainy spowitej “oparami absurdu”…

Na początek jazda obowiązkowa, czyli garść faktów. Był 7 marca 1953 r., gdy w dekrecie Rady państwa zapisano: „Dla uczczenia pamięci Wielkiego Wodza i Nauczyciela mas pracujących i Jego wiekopomnych zasług dla Polski, Rada Państwa i Rada Ministrów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej uchwalają co następuje: miasto Katowice przemianować na miasto Stalinogród, a województwo katowickie na województwo stalinogrodzkie”.

W ten sposób, Katowice dołączyły do „elitarnego” grona miejscowości, które dostąpiły „zaszczytu” upamiętnienia „Wodza i Nauczyciela mas pracujących” (obok rumuńskiego Brasova, węgierskiego Dunaujvaros, bułgarskiej Warna oraz miasta Kucova w Albanii). Istnieje anegdota, według której w pierwszym zamyśle zamierzano Stalinogrodem uczynić Częstochowę, ale perspektywa kultu „Matki Boskiej Stalinogrodzkiej” nawet dla zaprawionych w ideologicznych bojach towarzyszy z KC okazała się zbyt „ekstremalna”.

fragment jednej z map z 1955 r.

I w podobnej konwencji, ale nieco „na odwrót”…

Dalszŏ tajla artykułu niżyj

fragment rosyjskojęzycznej mapy okolic Katowic z 1944 r.

„MORCINKOWY” SYNDROM STALINOGRODZKI

No właśnie, ówczesna centrala w Warszawie tak zaaranżowała całą sprawę, aby lud pracujący miast i wsi uwierzył, że pomysł jest oddolną inicjatywą śląskich proletariuszy, a zwłaszcza mieszkańców Katowic. Zatem odbyło się „przedstawienie”, a w głównej roli obsadzono niejakiego Gustawa Morcinka. To właśnie ten śląski pisarz, którego twórczość wielu z nas poznało w szkole, za sprawą poczciwego „Łyska z pokładu Idy” –  28 kwietnia 1953 r., na sesji sejmu odczytał tekst owego „pragnienia ludu śląskiego”, który brzmiał następująco: „Lud śląski – serce przemysłu Polski pragnie, by przemianować Katowice na Stalinogród”.

Cóż, Morcinek był człowiekiem spolegliwym i chętnym do współpracy ze stalinowską władzą, ale w tym momencie stał się ewidentną ofiarą systemu, złożoną na ołtarzu komunizmu. Zresztą cieszący się dotąd sympatią Ślązaków, od owego kwietniowego popołudnia stracił szacunek swych współziomków i w kontekście nieszczęsnego Stalinogrodu zyskał nawet prześmiewcze miano „ojca założyciela”.

Oczywiście Morcinek został przymuszony do odegrania sejmowej farsy. – Inny ówczesny poseł, Edmund Omańczyk, wspominał że w momencie wygłaszania swej kwestii, Morcinek „wyglądał jak trup, który wie, że jest trupem”, zaś Gustaw Herling Grudziński, wspominając późniejsze spotkanie z Morcinkiem w Wiedniu, opowiadał, że ten wręcz błagał go, aby wykorzystując swój autorytet, napisał o kulisach nieszczęsnego sejmowego wystąpienia…

Jednak piętno Stalinogrodu pozostało z Gustawem Morcinkiem na zawsze. Pisarz stał się ucieleśnieniem hańby, która dotknęła mieszkańców Katowic i także jego pisarstwo stało się niemile widziane… A przecież nie on jeden skompromitował się w tamtych czasach i nie chodzi jedynie o autorów z kręgu Władysława Broniewskiego, ale na przykład o… Wisławę Szymborską, która napisała mnóstwo wierszy sławiących komunizm, a utwór Ten dzień, powstały tuż po śmierci Stalina, był wyjątkowo patetycznym peanem ku czci Osipa Wissarionowicza. Aby nie być gołosłownym zacytujmy treść piątej zwrotki:

KRÓTKA HISTORIA DOŚĆ DŁUGIEJ ULICY

Oczywiście wobec tak „szczytnego celu”, nie liczono się absolutnie z kosztami, a przecież trzeba było wymienić tablice z nazwą miasta na dworcach, urzędach, instytucjach. Trzeba było na nowo wydrukować mapy, informatory, rozkłady jazdy oraz wiele innych pism i publikatorów, nie mówiąc już o tablicach rejestracyjnych, pieczęciach oraz dowodach osobistych i innych dokumentach mieszkańców Katowic.

Na kanwie owych zmian, pewna grupa katowiczan dostąpiła „podwójnego zaszczytu”, bo nie dość, że mieszkała teraz w Stalinogrodzie to na dodatek na ulicy Stalinogrodzkiej, którą stała się niejako z automatu ulica Katowicka. Zresztą owa ulica, łącząca dzisiaj aleję Korfantego ze skrzyżowaniem przy boguckiej bazylice św. Szczepana, dzierży chyba nieoficjalny rekord, jeżeli chodzi o ilość zmian w ciągu ostatniego stulecia. Na dodatek, nawet oficjalne publikacje podają w tym względzie różne dane.

Dej pozōr tyż:  Na gōrnoślōnskich szportplacach, 16.03.2025
Współczesny widok na zabudowę Bogucic przy ulicy Katowickiej oraz wieżę bazyliki św. Szczepana, będącej jednocześnie sanktuarium Matki Boskiej Boguckiej (fot. P. Zdanowicz)

Ponieważ moi krewni jako „urodzeni szczęściarze” mieszkali właśnie przy tej ulicy, więc co nieco wiem o jej kolejnych patronach. Zaczęło się od Kattowitzerstrasse, która to nazwa została nadana, gdy Bogucice (gdzie ulica się znajduje), były jeszcze osobną osadą. W 1922 roku, kiedy Katowice znalazły się po polskiej stronie Śląska, ulicę przemianowano na Katowicką. Za rządów Hitlera była nazwa Kalidestrasse, a potem zaczęły się czasy w tym artykule najbardziej nas interesujące.

Spróbujemy więc prześledzić dalsze zmiany, posiłkując się dokumentami moich śp. Ciotki Hildy i Ujka Richata, którzy na ulice-rekordzistce przeżyli całe lub większość swojego życia. Jedno ze źródeł informuje, że od 1945 do 1947 r. ulica nosiła nazwę Bogucickiej, ale wydaje się to mało prawdopodobne, bowiem tak nazywała się również zupełnie inna katowicka ulica. Natomiast z całą pewnością w styczniu roku 1950. była to znów ulica Katowicka, co potwierdza następujący dowód rzeczowy:

Natomiast w 1953 r. – jak już wspominaliśmy – Katowice stały się Stalinogrodem i stan taki trwał, aż do 10 grudnia 1956 r., kiedy po śmierci Bieruta oraz Poznańskim Czerwcu, na kanwie gomułkowskiej odwilży, powrócono do nazw: Katowice oraz województwo katowickie. Niestety moja Ciotka i Ujek brali ślub we wrześniu 1956 r., więc załapali się jeszcze na Stalinogród, czego dowodem jest kolejny dokument, gdzie istnieje chyba rekordowa ilość „Stalinogrodów” w tym ciekawa nazwa jednej z katowickich dzielnic: Stalinogród-Ochojec.

Na dokumencie powyższym nie ma wprawdzie nazwy ulicy, ale widnieje ona na weselnym telegramie od rodziny z Grünbergu

Niektóre źródła, w tym strona Muzeum Historii Katowic, twierdzi że ulica Katowicka nigdy nie była ulicą Stalinogrodzką, bowiem już w 1945 r. otrzymała nazwę niemieckiej komunistki Róży Luksemburg. Jednak wcześniej zaprezentowane dokumenty pokazują, że przed 1953 rokiem była ona ulicą Katowicką, która to nazwa pojawiła się także po „stalinogrodzkiej niewoli” Katowic, w czym utwierdza dość osobliwy dokument mojego Ujka z 1957 roku.

Mało tego, dowód rejestracyjny od ujkowyj WFM-ki z 1966 r. pokazuje, że także wówczas ulica była wciąż Katowicką

Zatem Róża Luksemburg stała się patronką ulicy dopiero na przełomie lat 60-tych i 70-tych XX w., a na pewno była nią w pamiętnym roku 1981, skąd mamy kolejny ślad:

Dopiero w 1990 r. pierwotna Kattowitzestrasse powróciła do swej „wiodącej” nazwy stając się znowu Katowicką. W każdym razie 8 lub 9 zmian nazwy ulicy w niespełna 100 lat, to wynik „budzący respekt” nawet na targanym wichrami dziejów Górnym Śląsku.

A propos owych wichrów dziejów, warto jeszcze dodać, że wspomniany wcześniej Ujek Richat miał wyjątkowego pecha do nazw ulic, bo zanim w 1956 r. przekludziył się do Ciotki do Bogucic na ulicę Stalinogrodzką, w swym rodzinnym Ochojcu miał okazję mieszkać przy ulicy, która nosiła nazwy: Obrońców Stalingradu oraz Armii Czerwonej, a podczas wojny – miano samego Adolfa Hitlera, o czym przekonuje kolejny dokument, tym razem z 1943 roku:

O BISKUPACH I ARCHITEKTURZE

Tyle o ulicy Stalinogrodzkiej w Stalinogrodzie, ale pozostając jeszcze w klimatach „historycznego amoku”, spójrzmy na wydany właśnie w tym czasie modlitewnik mojej Ciotki Hildy, którą nowa władza przemianowała na Anielę, choćby ze względu na mocno „egzotyczny” napis: Nakładem Kurii Diecezjalnej w Stalinogrodzie.

Jednak widnieje tam jeszcze inna ciekawostka. Otóż czytamy, że książeczka owa została wydana z upoważnienia „Wikariusza Kapitulnego w Stalinogrodzie – Filipa Bednorza”… No właśnie, starszym mieszkańcom diecezji katowickiej na pewno doskonale znane jest nazwisko Bednorz, bowiem tak nazywał się jej wieloletni biskup ordynariusz.

Jednak tamten Bednorz miał na imię Herbert, a tutaj mamy Bednorza o imieniu Filip, czy zatem zbieżność nazwisk obydwu duchownych jest przypadkowa? W żadnym wypadku i aby sprawę wyjaśnić musimy dotknąć kolejnego wątku związanego ze „stalinogrodzkim” okresem w historii Katowic, a mianowicie kwestii tak zwanych „księży patriotów”.

Dej pozōr tyż:  Gdzie szumi Opawa… cz. 3 (ostatnia)
Z lewej: Filip Bednorz (1891-1954) – wikariusz kapitulny diecezji katowickiej (stalinogrodzkiej) w latach 1953-1954; z prawej: Herbert Bednorz (1908 – 1989) biskup diecezjalny katowicki w latach 1967-1985).

Ujmując rzecz pobieżnie, w wyniku działania władz komunistycznych, w listopadzie 1952 r., z katowickiej diecezji wysiedlono schorowanego biskupa Stanisława Adamskiego oraz uwięziono, faktycznie pełniącego jego obowiązki, biskupa pomocniczego Herberta Bednorza. Jednocześnie na diecezji osadzono należącego do tak zwanych „księży patriotów” – Filipa Bednorza. Po pierwsze nosił on to samo nazwisko, co powszechnie szanowany Herbert Bednorz, po drugie – stalinowscy aparatczycy mieli na niego „haka”, bowiem ksiądz Filip Bednorz był nałogowym alkoholikiem…

Wydarzeniom tym towarzyszył pewien dziwny zbieg okoliczności. Otóż, gdy biskup Adamski był odwożony przez bezpiekę do miejsca odosobnienia w wielkopolskiej Lipnicy, jeszcze w podrybnickim Bełku, jego samochód minął się z autem, którym inni funkcjonariusze wieźli Filipa Bednorza do Katowic. Los tak chciał, że 14 miesięcy później, w styczniu 1854 r., właśnie w owym Bełku Filip Bednorz zginął w wypadku samochodowym, a pośrednią przyczyną był ponoć jego wspomniany wcześniej nałóg.

W jego miejsce na katowickiej diecezji osadzono innego, a zarazem ostatniego już w historii diecezji, „księdza patriotę” Jana Piskorza, który urząd wikariusza kapitulnego sprawował do września 1956 r., chociaż władzę biskupowi Adamskiemu (bardzo niechętnie) przekazał dopiero w listopadzie.

No właśnie, o ile Filip Bednorz był raczej postacią tragiczną, uwikłaną w rozgrywki stalinowskich aparatczyków w ramach walki z kościołem, to jego następca – Jan Piskorz był raczej „księdzem patriotą” z przekonania, bowiem nie tylko wykonywał polecenia komunistów, ale sam był w tym względzie bardzo kreatywny (na przykład za swych rządów, zlikwidował „kultową” już stanową pielgrzymkę diecezjalną mężczyzn do Piekar).

Jednak Piskorz pozostawił także po sobie niechlubny ślad o wiele bardziej trwały i tym razem chodzi raczej o kwestie architektoniczne. Otóż od roku 1925 budowano w Katowicach monumentalną katedrę Chrystusa Króla, jednak do czasu wybuchu II wojny światowej nie zdołano jej ukończyć, a po wojnie budowa napotykała na coraz to nowe trudności, które piętrzyły przed budowniczymi stalinowskie władze.

Stalinowcy koniecznie chcieli dokończyć budowę podczas sprawowania władzy diecezjalnej przez uległych „księży patriotów”. Chodzi bowiem o to, że w pierwotnych planach katowicka katedra, wraz z dominantą w postaci strzelistej kopuły, miała 102 m wysokości. Jednak władze komunistyczne przedstawiły własny projekt obniżający podstawę kopuły o 38 metrów oraz odzierający bryłę z wielu innych ciekawych elementów i detali. Po prostu potężna, efektowna budowla sakralna nie mogła górować nad „proletariackimi” Katowicami, a raczej Stalinogrodem.

Okazało się jednak, że na takie dictum nie godził się, nie tylko usunięty z diecezji biskup Adamski, ale także, nominowany przez komunistów, Filip Bednorz, który bojąc się wprost sprzeciwić władzom, próbował grać na zwłokę. Niestety, zupełnie inną postawę przyjął jego następca, ksiądz Piskorz, który ochoczo zatwierdził projekt i w 1955 r. doprowadził do zakończenia budowy katedry w formie narzuconej przez komunistów. W ten sposób obiekt, który mógł być dziełem architektonicznym ze wszech miar wybitnym, jest dziś budowlą zaledwie ciekawą.

Przedwojenny rysunek ukazujący pierwotny (niezrealizowany) projekt katowickiej archikatedry oraz ta sama budowla istniejąca w formie zatwierdzonej w czasach stalinowskich, na zdjęciu z samego początku XXI w. (fot. współczesne Piotr Zdanowicz)

JESZCZE O ABSURDACH – STALINOGRODZKO I MARYNISTYCZNIE

Przez Katowice nie płynie żadna większa rzeka, a jednak epizod katowicko-stalinogrodzki zaznaczył swój ślad, także na żeglugowych szlakach. Otóż w latach powojennych pływał na Odrzańskim Szlaku Wodnym holownik parowy o nazwie HP Katowice. Jednak w 1953 r. został on nieoczekiwanie przemianowany na HP Turawa i wielu speców tematyki wodnej zastanawia się dlaczego…

Tymczasem sprawa jest dość prosta. Otóż, jak już wiemy, w 1953 r. Katowice stały się Stalinogrodem, więc zmieniając zawczasu nazwę holownika, uchroniono go od patronatu sowieckiego „wodza ludu”. Oczywiście, ówczesnym odrzańskim marynarzom należą się duże słowa uznania, nie tylko za „właściwą postawę ideową”, ale także za refleks…

Dej pozōr tyż:  Alexis Langer - architekt, budowniczy wizytówki Kattowitz-Katowic
Gdyby statek przejął jednak nazwę Stalinogród to pod tym zdjęciem wykonanym na Kanale Górnośląskim (Gliwickim), byłby możliwy dość makabryczny i zarazem groteskowy podpis: „Holownik Stalinogród na dawnym kanale Adolfa Hitlera”… (fot. z kolekcji Fundacji Otwartego Muzeum Odry)

Skoro jesteśmy już przy tematyce odrzańskiej, to w ramach bonusu jeszcze dwie opowieści z czasów „słusznie minionych” – raczej śmieszne niż straszne. Przyczynkiem do pierwszej opowiastki niech będzie zdjęcie kozielskiego portu na Odrze w latach sześćdziesiątych. Z lewej w środku fotografii stoi holownik Świętopełk – pierwszy ze zbudowanych tak zwanych małych holendrów.

Nazwa ta obowiązywała także dla całej serii trzynastu niewielkich parowców, wyprodukowanych do 1949 r., w stoczniach Holandii dla odrzańskiego armatora. Z kolei najbliżej nabrzeża (z prawej) znajduje się holownik parowy Bogumił – jeden z dwóch (drugim był Bogusław), które zbudowano według planów holenderskich, jednak już w stoczni kozielskiej w 1954 r.

fot. Bogusław Rogowski

Dość oryginalny jest pewien zbieg okoliczności. Otóż wyżej wspomniane holowniki, wyprodukowane w czasach komunistycznego, programowego ateizmu oraz kultu Stalina (kilka miesięcy po jego śmierci), otrzymały imiona starosłowiańskie, których pierwotne znaczenie to: „Sławiący Boga” i „Miłujący Boga”. Można więc z przekąsem domniemywać, iż nazwy nadane statkom są wyrazem hołdu złożonego niebiosom za to, że zechciały już zabrać towarzysza Dżugaszwili z ziemskiego padołu.

Ostatnia już opowiastka pochodzi z późniejszych czasów Peerelu, co nie znaczy, że niesie z sobą mniejszy ładunek absurdu, niż opowieści z czasów kultu towarzysza Stalina. Otóż był rok 1966, trwała właśnie wojna w Wietnamie i kraje tak zwanych „demoludów”, w ramach działań propagandowych wspierały „bratni Wietnam”. Polska Ludowa w ramach tejże akcji pomocowej zdecydowała się podarować Wietnamczykom, między innymi przeszło 20-letni holownik parowy Bożydar (tzw. duży holender).

Oczywiście powiedzieć, że był to pomysł chybiony – to nic nie powiedzieć, bowiem mówiąc wprost – trudno było wymyślić coś bardziej głupiego. Holownik był wycofany z żeglugi i niesprawny, więc trzeba go było do Wietnamu jakoś dotaszczyć. Najpierw należało go „przepchnąć” do Gdańska i tego właśnie miał dokonać pchacz Tur-16 kapitana Eryka Grosza.

Zatem na Odrze, a potem na Warcie, Noteci, Brdzie, Kanale Bydgoskim i Wiśle pojawiło się osobliwe zjawisko – pchacz płynący w zestawie z holownikiem. Oczywiście konstruktorzy pchaczy nie przewidzieli takich rejsów, więc pchanie holownika z założenia nie było łatwe, a gdy na Noteci i Warcie trzeba to było robić pod prąd, rzecz stała się niewykonalna.

Kapitan podjął brawurową decyzję, żeby niesprawnemu „Bożydarowi” rozpalić „pod kotłem” i zamienić jednostki rolami. Holownik kopcił ponoć tak, że dziś załączyłby wszystkie „czujki” pożarowe wzdłuż Warty, ale dawał radę na tyle, że właściwie to on ciągnął teraz pchacza, co dla postronnych widzów było widowiskiem jeszcze bardziej „egzotycznym”.

Po 3 tygodniach „mąk wszelakich” dziwny duet dotarł do Gdańska, no i od Wietnamu dzieliły go już „tylko” 4 morza i 2 oceany… Zresztą, do czego był Wietnamczykom potrzebny ten „Boży-dar”, który mimo programowego ateizmu wymyślili peerelowscy spece, to już chyba wiedział tylko sam Bóg, a i tego nie jesteśmy do końca pewni…

Grupa czterech tak zwanych „dużych holendrów” – holowników, do których należał także „Bożydar”, na Odrze w latach 50-tych (zdjęcie z kolekcji Zdzisława Świerczka)

Tyle opowiastki o Stalinogrodzie, zakończonej akcentem marynistycznym. Czy potrzebna jest jakaś puenta… Być może taka, że osoby żyjące w latach 50-tych XX w. doświadczyły dość boleśnie sensu chińskiego powiedzenia „obyś żył w ciekawych czasach” i szczerze mówiąc, odczuwam ulgę, że owo doświadczenie mnie ominęło, bo aż taki ciekawski nie jestem… Zresztą ostatnio, paskudztwo o nazwie „koronawirus” sprawia, że niestety, także nasze czasy stają się coraz bardziej „ciekawe”…

Piotr Zdanowicz – pasjonat oraz badacz historii, kultury i przyrody Górnego Śląska. Dziennikarz, autor lub współautor książek i reportaży, a także kilkunastu prelekcji, kilkudziesięciu artykułów prasowych oraz kilkuset tysięcy fotografii o tematyce śląskiej. Pomysłodawca rowerowych i pieszych szlaków krajoznawczych na terenie Katowic, Mysłowic i Tychów oraz powiatu kędzierzyńsko-kozielskiego. Poeta, muzyk i plastyk-amator. Z zawodu elektronik, budowlaniec oraz magister teologii. 

Społym budujymy nowo ślōnsko kultura. Je żeś z nami? Spōmōż Wachtyrza

Piotr Zdanowicz – Górnoślązak narodowości śląskiej urodzony w Raciborzu, mieszkający w Kędzierzynie-Koźlu, duchem – katowiczanin. Pasjonat i badacz historii, kultury i przyrody Górnego Śląska oraz popularyzator krajoznawstwa i turystyki pieszo-rowerowej. Dziennikarz, publicysta, muzyk, poeta, fotograf. Autor reportaży, książek i filmów o tematyce śląskiej. Pisze w języku śląskim, polskim i czeskim.

Śledź autora:

Jedyn kōmyntŏrz ô „Piotr Zdanowicz: STALINOGRÓD czyli słów kilka o „ciekawych czasach”

  • 25 lipnia 2023 ô 19:25
    Permalink

    Szanowny Panie,
    poszukuję dobrej jakości fotografii ks. Filipa Bednorza, bo te, zamieszczone na stronie zapewne pochodzi z Encyklopedii wiedzy o Kościele katolickim na Śląsku i nie nadaję się do druku ( proszę mnie poprawić, jeśli się mylę?

    pozdrawiam, Jm

    Ôdpowiydz

Ôstŏw ôdpowiydź

Twoja adresa email niy bydzie ôpublikowanŏ. Wymŏgane pola sōm ôznŏczōne *

Jakeście sam sōm, to mōmy małõ prośbã. Budujymy plac, co mŏ reszpekt do Ślōnska, naszyj mŏwy i naszyj kultury. Chcymy nim prōmować to niymaterialne bogajstwo nŏs i naszyj ziymie, ale to biere czas i siyły.

Mōgliby my zawrzić artykuły i dŏwać płatny dostymp, ale kultura powinna być darmowŏ do wszyjskich. Wierzymy w to, iże nasze wejzdrzynie może być tyż Waszym wejzdrzyniym i niy chcymy kŏzać Wōm za to płacić.

Ale mōgymy poprosić. Wachtyrz je za darmo, ale jak podobajōm Wōm sie nasze teksty, jak chcecie, żeby było ich wiyncyj i wiyncyj, to pōmyślcie ô finansowym spōmożyniu serwisu. Z Waszōm pōmocōm bydymy mōgli bez przikłŏd:

  • pisać wiyncyj tekstōw
  • ôbsztalować teksty u autorōw
  • rychtować relacyje ze zdarzyń w terynie
  • kupić profesjōnalny sprzynt do nagrowaniŏ wideo

Piyńć złotych, dziesiyńć abo piyńćdziesiōnt, to je jedno. Bydymy tak samo wdziynczni za spiyranie naszego serwisu. Nawet nojmyńszŏ kwota pōmoże, a dyć przekŏzanie jij to ino chwila. Dziynkujymy.

Spōmōż Wachtyrza