“Powstanie 1921” – wiwisekcja rodzinna
Na Śląsku maj to miesiąc, w którym zawsze przypominane są nieszczęsne wydarzenia sprzed już ponad 100 lat, w wyniku których część Górnego Śląska została przydzielona Polsce. Często można też spotkać się z odwoływaniem się do zmitologizowanej pamięci dziadka-powstańca, lub coraz częściej pradziadka… Jakie były jednak prawdziwe motywy Ślązaków, którzy wzięli udział w tej udanej, zbrojnej próbie oderwania części Górnego Śląska od Prus? Jak oni sami potem postrzegali swój udział w czymś, co podzieliło Górny Śląsk między dwa państwa, skonfliktowało wcześniejszych przyjaciół, podzieliło rodziny? Czy ich osobiste odczucia i wspomnienia choć w części pokrywały się z tym, co z różnych powodów oficjalnie było głoszone i czasami powtarzane jest dzisiaj przez ich potomków?
Sylwester.
Hanek był najstarszym wnukiem Sylwestra. Miał może 5 – 6 lat, gdy w pewien letni dzień zauważył go koszącego trawę na rowie biegnącym za ogrodzeniem domu. Długo, cierpliwie czekał, aż skończy i dopiero wtedy zadał nurtujące go od początku pytanie: dlaczego kosisz tutaj trawę? Przecież to nie jest Twoje, nie musisz… Sylwester usiadł i rzeczowo, solidnie wyjaśnił mu konieczność utrzymania w dobrym stanie przydrożnych rowów. Hanek zapamiętał z tego jedynie, że rośnie tam też koniczyna, którą lubią króliki, ale przede wszystkim to, że Sylwester odpowiedział mu poważnie, nie zbył go, jak to często robili dorośli. Tak zaczęły się ich rozmowy – pytania Hanka o najdziwniejsze czasami sprawy i rzeczowe, dokładne wyjaśnienia Sylwestra – trwające potem latami, właściwie aż do śmierci Sylwestra w 1970 r.
Z pogrzebu Hanek zapamiętał jedynie długą kolumnę żałobników, której końca nie było widać na drodze ciągnącej się przez pola nawet gdy kondukt dochodził już do popielowskiego cmentarza, ziołowo-gorzki smak wermutu po raz pierwszy właśnie wtedy kosztowanego i wydarzenia na cmentarzu, które na zawsze zmieniło jego postrzeganie historii. Maria była 4 lata starsza od swojego męża Sylwestra. Była najmądrzejszą osobą, jaką nastoletni Hanek znał, mądrzejszą nawet od Mamy. Wtedy stała nad grobem, zmęczona 3 dniowym czuwaniem przy mężu, podtrzymywana przez swoich dwóch synów. Zaraz za nimi stał Hanek z rodziną: Mama była najstarszą córką Sylwestra. Patrzał na rosnący ogromny stos wieńców i wiązanek, kolejne delegacje, kolejne poczty sztandarowe. Gdy delegacja powstańców śląskich złożyła swój wieniec na grobie, Maria wyprostowała się, odtrąciła ręce synów, podeszła do grobu, podniosła ten wieniec i odłożyła na bok. Oparła go o młodą wówczas sosenkę rosnącą obok grobu. Teraz został po niej już tylko pieniek, po ściętym dawno temu wyrośniętym drzewie. Nie chciała, aby ten wieniec leżał na grobie jej męża. Byli zawsze wyjątkowo zgodnym małżeństwem. Nie tylko nigdy się nie kłócili, ale gdy jedno z nich coś zrobiło wiadomo było, że drugi CHCE dokladnie tego samego. Mamo – dlaczego zabrała ten wieniec z grobu? – spytał się Hanek. – Potem ci powiem – odpowiedziała Mama. Nigdy nie powiedziała. Potem, także wiele lat później, zawsze było: „nie chcę o tym rozmawiać”…
Później Hanek przypomniał sobie, że wielokrotnie pytał Sylwestra o powstanie. W szafie w gabinecie wisiał przecież, obok munduru górniczego i dwóch-trzech ancugów, mundur powstańca. W dodatku z przypiętymi jakimiś odznaczeniami. Sylwester zawsze jakoś tak pokierował swoją odpowiedzią, że Hanek dowiadywał się jak się nazywali jego koledzy z gimnazjum, w co lubił bawić się jako dziecko, nawet jak łatwo z rudy darniowej wytopić żelazo. I nigdy ani słowa o powstaniu.
Sylwester nie był chyba w tym powstaniu pierwszym lepszym, który latał sobie gdzieś z giwerą i ewentualnie od czasu do czasu postrzelał sobie. Już na początku września 1939 r. wywieszono za nim w Pszowie listy gończe. Dzień wcześniej uprzedził ich o tym na szczęście policjant, śląski Niemiec; mieli czas uciec. Zamieszkali niedaleko: u Wiktorii, siostry Marii w Popielowie. Ktoś jednak i tak doniósł i pewnego dnia Sylwester zniknął. Dopiero po kilku dniach ktoś – też anonimowo – dał znać Marii, że jest zamknięty na Gestapo w Rybniku, w tym ceglanym budynku na dzisiejszej ul. Hallera obok targu. Maria miała prawo do dwóch odwiedzin w tygodniu. Z pierwszej wizyty wróciła przygnębiona. Już się z tego nie wywinę – powiedział jej Sylwester. – Mają na mnie cały stos papierów. Pojedź do Anny, do Hindenburga – zasugerowała jej Wiktora. – Jej chop może będzie mógł pomóc. Też tak powiedziałam Sylwestrowi – odpowiedziała Maria. – Musiałam mu jednak przyrzec, że nie pojadę do nich, nie będę o nic ich prosiła.
Anna była najstarszą siostrą Sylwestra. Jak to często w dużych śląskich rodzinach bywało, to najstarsza córka opiekowała się najmłodszym rodzeństwem. Była ukochaną siostrą Sylwestra, a on zawsze był dla niej „malutkim braciszkiem”. Jej mąż była z 15 lat starszy od Sylwestra. Urodził się na Śląsku, ale jego rodzice przyjechali gdzieś z Palatynatu. W 1939 r. był jednym z dyrektorów Deutsche Reichsbahn, zatem na pewno także członkiem NSDAP. Sylwester wcześniej bardzo często bywał u nich w domu. Wcześniej: do 1921 r. Potem szwagier walczył w Górnośląskiej Samoobronie (Selbstschutz Oberschlesien) i Sylwester – „powstaniec” później już nigdy, do końca życia, nie zobaczył się z Anną.
Jak przyrzekłaś, to nie możesz, – zgodziła się z Marią siostra – nale jo niczegoch nie obiecywała. I następnego dnia pojechała porozmawiać o sytuacji Sylwestra z Anną i jej mężem. Z kolejnego widzenia Maria wróciła uradowana. Kajś sie straciły te papiory, co mieli na Sywestra… Sąd Rejonowy w Rybniku – jedynie za udział w zbrojnym spisku przeciwko krajowi – skazał Sywestra tylko na 2 lata ciężkich robót.
W sierpniu 1968 r. Hanek siedział na schodach i czytał książkę. Chciał jak zwykle czytać w gabinecie Sylwestra, tam było najwygodniej, ale akurat byli u niego sąsiad – stary Sz. – i najstarszy syn. I nie chcieli, aby im przeszkadzał w burzliwej dyskusji. To, że to był sierpień ’68 Hanek pamiętał bardzo dobrze – akurat wtedy zepsuł się jeden z ruskich czołgów, które w nocy jechały do Czechosłowacji i stał potem kilka dni na pobliskim skrzyżowaniu. Co odważniejszych chłopaków ruskie żołnierze wpuszczały do czołgu, a tego nie można było zapomnieć. W końcu drzwi gabinetu otwarły się, Hanek poderwał się i wciąż z nosem w książce poszedł do gabinetu. Dorośli jednak zatrzymali się w drzwiach, wciąż żywo dyskutując. Hanek przecisnął się między nimi i zaczytany pewnie nie usłyszałby ani słowa z ich rozmowy, gdyby Sylwester na jego widok w pół zdania nie przeszedł z polskiego na niemiecki i w tym języku kontynuowali potem rozmowę. To było coś nowego! W domu Sylwestra nie wolno było mówić po niemiecku! Zakaz jednak pewnie znaczył, że wcześniej przynajmniej od czasu do czasu mówiono w tym języku. Hanek pamiętał z rozmów z Sylwestrem, że w jego rodzinnym domu mówiono tylko po naszymu. Andreas, ojciec Sylwestra, wymagał tego, chociaż Sylwester przyznał, że jego mamie łatwiej mówiło się po niemiecku.
Andreas pochodził z niewielkiej wsi w lublinieckim. Był jednym z najmłodszych, licznych dzieci gartnera (rolnika mającego mniej niż 4 ha ziemi). Najznaczniejszą osobą w rodzinie, ale także w całej okolicy, był kuzyn jego ojca, Jan Gajda. Ten od Odezwy do Ludu Szląskiego: „[…] Załóżmy Ligę Szląską, na wzór polskiej, z tym zamiarem, że się o rzeczy czysto szląskie starać i narodowość szląską popierać będziemy. [….]”. Andreas musiał być zdolny i pracowity. Po obowiązkowych wówczas 3 klasach szkoły elementarnej, kontynuował naukę w Lubecku i dalej w słynnej wówczas Szkole Rolniczej (Ackerbauschule) w Popielowie. Prawdopodobnie naukę mógł kontynuować dzięki jednej z fundacji Donnersmarcków dla uzdolnionych dzieci, bo potem do końca życia związany był – jako dzierżawca majątków rolnych – z tą rodziną śląskich magnatów. Andreas dzierżawił stopniowo coraz większe majątki – w Makoszowych, Wilczej, Niewiadomiu, Piekarach, Gorzycach. Pod koniec zarządzał majątkami sporo ponad 1000 hektarowymi. Oczywiście zatrudniał wielu pracowników. Gdy któryś nie rozumiał po naszemu, to nie dostał pracy u Taty – wspominał Sylwester.
Wiele lat później Hanek spotkał M. z Radlina – emerytowanego nadsztygara maszynowego. Jakoś zgadali się, że zaraz po wojnie M. ukończył technikum górnicze i pracę w dozorze górniczym rozpoczynał pod opieką Sylwestra. Dobry był fachowiec – wspominał M. – U niego wszystko trzeba było robić dokładnie i bezbłędnie, ale jak miałeś problem, zawsze potrafił poradzić, pomóc, wyjaśnić jak go rozwiązać. On wtedy zaczął budować, potrzebował pieniędzy. Dorabiał w rybnickim wieczorowym Technikum Górniczym jako nauczyciel przedmiotów zawodowych. Zaraz pierwsze moje szychty miał wielką zgryzotę: uczyli się wtedy tam nasz kierownik, nadsztygar i główny i oblali jakiś egzamin u Sylwestra. Wiesz, premia uznaniowa wtedy to było nawet 80% zarobku na kopalni, a któryś z nich z zemsty za ten egzamin ściął mu ją całą. Trzeba było machnąć ręką, zaliczyć im to – mówili mu starsi koledzy. – Jeśli nie będą tego wiedzieli, mogą potem pozabijać ludzi. Nie mogłem im tego zaliczyć – odpowiedział wtedy Sylwester. Wiesz, to były bardzo złe czasy. On – przedwojenny inżynier i wynalazca, był przed wojną głównym maszynowym na kopalni. I takie ciule nami rządziły… Sylwester był inny niż ten nowy dozór. Obcinali mu premię, ale w krytycznej sytuacji wysyłali po niego do domu auto z kopali, żeby ją ratował. Nigdy nie gonił z robotą, pilnował tylko, żeby była dobrze zrobiona. Sprawdzał każdy, najmniejszy nawet detal. Był spokojny, nie ryczał po ludziach, ale jak zaczynały mu blednąć policzki, lepiej było się szybko stracić i zająć czymś pożytecznym – uśmiechął się do wspomnień M. Hanek przypomniał sobie te blednące policzki Sylwestra. Raz w życiu miał okazję je zobaczyć. Miał wtedy może z 8 – 9 lat, razem z bratem i kuzynem wybrali się latem eksplorować hałdę na Rymerze. Tą pierwszą z brzegu, zaraz za restauracją Mimoza, już wówczas porośniętą licznymi lichymi krzewami i brzózkami, ale wciąż dymiącą. Po godzinie wyglądali oczywiście jak górnik przodowy po szychcie w ciepłocie na „tłustym” węglu. Przekradli się polami do domu. Na podwórku Sylwester sypał akurat ziarno dla kur. Chwilę na nich patrzał, spytał dla pewności, gdzie byli. I właśnie wtedy zbielały mu policzki. Kazał im się rozebrać, umyć pod kranem na podwórku i czekać na niego. Wrócił po chwili z szerokim skórzanym pasem, na którym codziennie rano ostrzył brzytwę przed rytuałem golenia się. I potem dokładnie, metodycznie jak wszystko co robił, zlał im mokre tyłki tym pasem. Hanek potem przez tydzień musiał spać na brzuchu, ale na zawsze zapamiętał, że łażenie po hałdach nie jest najmądrzejsze.
Kiedyś, przy kolejnej rocznicy „powstań śląskich”, opublikowano archiwalne zdjęcie ze zbiorowej dekoracji powstańców medalami. Hanek długo szukał na tym zdjęciu Sylwestra, wiedział, że to odznaczenie wisiało na Jego mundurze. Nie znalazł. Rodzinnym specjalistą od historii był najstarszy syn Sylwestra. Spytał go potem o tą nieobecność. – Znam to zdjęcie, też to zauważyłem. Pytałem o to Tatę kiedyś – odpowiedział. – Powiedział, że nie mógł być, bo mu coś ważnego akurat wypadło. Nie wiem, może miał jakiś egzamin na uczelni, albo ważny wykład… Cóż mogło być ważniejszego od państwowej dekoracji odznaczeniami, w święto państwowe, w państwie Piłsudskiego? – spytał Hanek. – No, faktycznie to dziwnie wygląda, ale Tata nic więcej nie chciał powiedzieć…
Dzieci Sylwestra też niewiele wiedziały o Jego udziale w „powstaniu”. Taką całkowicie zaskakującą informację na ten temat Hanek zyskał przypadkiem, zbierając informacje do drzewa genealogicznego. Kiedyś, po długotrwałych poszukiwaniach odnalazł informację o zgonie we wczesnym dzieciństwie dwóch najstarszych braci Sylwestra. Mamo, wiesz, że dwóch najstarszych braci Sylwestra zmarło w dzieciństwie? – spytał. – Nie wiedziałam. Nigdy się o tym w domu nie mówiło. Myśmy zawsze myśleli (my: dzieci Sylwestra i Marii), że oni zginęli w czasie I wojny światowej i że właśnie dlatego Sylwester poszedł do powstania…
Sylwester urodził się w ostatnim dniu 1900 roku. W maju 1921 r. miał zatem nieco ponad 20 lat.
Józef.
Z Józefem Hanek „zaprzyjaźnił” się gdy miał 14 lat, w czasie wakacji. Józef miał poważny problem z kolanami. W międzywojniu dojeżdżał rowerem do pracy z Piekar do Chorzowa. To niedaleko, ale musiał wtedy jechać mocno naokoło, aby nie przekraczać granicy. Codziennie, bez względu na pogodę. W mroźne zimy nawet najgrubsze spodnioki nie mogły dobrze zabezpieczyć kolan. Przemoczył i przemroził je wielokrotnie i na starość właściwie ciągle go bolały. Lekarz zalecał codzienne spacery, więc Józef chodził. „Hanecku, póńdzies zy mnom na spacyr ?” – Hanek nie bardzo miał ochotę, tym bardziej, że kuzyn z Piekar uprzedził go, że Józef chodzi wolno i co kilkadziesiąt metrów musi odpoczywać, ale Józef ujął go tym „Haneckiem” – tak nazywał go wcześniej jedynie potek, młodszy brat mamy. Hanek albo Hanys; wolał gdy tak go nazywano, to wyróżniało go od setek innych zwykłych Janków. Szybko zrozumiał, że postoje Józefa to nie zmęczenie, ale ból kolan, ale okazało się też, że to zaleta tego spaceru. Józef, chcąc zamaskować konieczność przystanku, opowiadał za każdym razem coś o właśnie mijanym domu, mieszkających w nim ludziach, ciekawych wydarzeniach z nim związanych. Miał ogromną wiedę o Piekarach, ludziach i historii tego miasta. I co ważne: umiał ją ciekawie opowiedzieć. Potem prawie cały swój wakacyjny pobyt w Piekarach z przyjemnością codziennie szpacyrowoł z Józefem.
Słuchał opowieści o pałacu w Świerklańcu, o Dennensmarckach. O kopcu, bazylice, Szarleju, piekarskiej kalwarii… „Wiesz, Donnenmarcki to były wielkie grafy, ale źli nie byli. Dobrze było u nich pracować. Mama mojego Taty pracowala w pałacu. Robota była czysta, nie męcząca. I zarabiała lepiej niż ludzie na kopalni. Pałac w Świerklańcu to był prawdziwy cud, najpiękniejszy na świecie (i dalej opowiadał z detalami, jak wyglądał). Komunisty po wojnie go szpryngli i nic z niego nie zostało… Widzisz – ten, co tam mieszka, pierwszy przezywa na tych co go wysadzili, ale całe mieszkanie umeblował tym, co wcześniej ukradł z opuszczonego pałacu. Tu – od Piekar po Tarnowskie Góry – w co trzecim domu jest coś wyszabrowanego z tamtąd… Przed wojną – tam widzisz – był folwark. Jeszcze dawniej, jako dziecko, Sylwester w tym domu mieszkał. Za bajtla na pewno mijaliśmy się na ulicy w Piekarach. On tu chodził do gimnazjum. Mijali my się, ale nie mogli spotkać: on był synem pana z folwarku, mój tata był bergmonym tylko… Jego ojciec to był taki wandrus: pochodził gdzieś ze wsi od Pawonkowa, a mieszkał w tylu miejscach na Śląsku, że trudno zliczyć…”
Wyście byli w powstaniu, pra? – dopytywał się kiedyś Hanek. – Czamu? – Wiesz, August, mój Tata, był bergmonym. Zwolnili go z pracy. Słyszałem, jak Mama była na Niego zła. Krzyczała „znowu na pewno pyskowałeś o Związku, to teraz niech Związek nas nakarmi”. August był w Związku Górnoślązaków, trochę wcześniej Niemcy zakazali jego działalności, a On nie potrafił się z tym pogodzić i ciągle o to wajoł. No to go zwolnili z pracy, a zaraz potem było to powstanie…
Józef nie lubił Niemców. Kiedyś nawet, gdy na jakiejś rodzinnej uroczystości jakiś krewny Helmuta – jego zięcia – kolejny raz zwrócił się do Józefa per „Herr”, obruszył się: „moges mi godać Jozef, moges mi dwojać, ale jak jesce roz powiys mi Herr, to cie s tej chałpy wyciepna”. Dla Józefa Niemcy to byli ci, którzy przyjechali na Śląsk gdzieś z Prus i zajmowali intratne stanowiska na grubach, w hutach, w urzędach. Przez nich trudno było Ślązakom awansować, dobrze zarabiać. – Ale przecież w tym Związku Górnoślązaków też byli Niemcy – dopytywał się Hanek. – Ale to były nasze ślōnskie Niymce, myśmy się z nimi kamracili – odpowiedział Józef. Nie chciał nic więcej mówić o „powstaniu”…
Gdzieś pod koniec lat ’70 Hanek zapytał z goryczą Józefa: Walczyliście o tą Polskę i teraz macie Polskę, macie to, co mamy! Niy o Polska my walczyli. Niy o to nom szło, Hanecku, niy o to – smutno odpowiedział Józef.
Tato, dlaczego Józef poszedł do powstania? – spytał się, już po śmierci Józefa, Hanek. – Wiesz, właściwie to nie wiem, Nigdy o tym nie mówił. Może z biedy, bo jego tata stracił pracę…
Józef urodził się w marcu 1903 r. Był za młody, aby brać udział w plebiscycie. Akurat skończył 18 lat, gdy wybuchło „powstanie śląskie”.
W śląskim siedemnastoleciu międzywojennym, w czasie wielkiego kryzysu gospodarczego początku lat ’30, stworzono listę zweryfikowanych „powstańców śląskich”. Mogli i powinni zapisywać się na nią wszyscy, którzy brali udział w tej wojnie domowej. Mimo, że „Lista” dawała ogromny przywilej: w czasie ogromnego bezrobocia osoby z tej listy miały pierwszeństwo w otrzymaniu pracy, zapisało się na nią jedynie około 5 000 osób, z czego jedynie mniej więcej 1/3 to byli Ślązacy, zdecydowaną większość stanowili „śląscy powstańcy” rodem gdzieś z Polski. Dopiero w 1945 r. okazało się, że rdzennych Ślązaków – „powstańców” było dużo więcej. Być może głód i bieda lat ’30 nie były aż tak straszne, jak represje 1945 r, przed którymi w miarę skutecznie chronił całe rodziny mundur i legenda „powstańca śląskiego”. Stąd zresztą i zakazy używania języka niemieckiego w domu – za co też można było trafić do obozu koncentracyjnego.
W ilu rodzinach po prostu nie mówiło się o tym, dlaczego dziadek, pradziadek poszedł do „powstania”, lub jak często wielokrotnie powtarzaną wersję z lat ’40 kontynuowano potem do końca? Jak często domyślnie przyjmowano po prostu oficjalną, państwową wersję? Ile było skrywanej goryczy „powstańców” – bo przecież „cudzych Niemców” zastąpili „cudzy Polacy” zajmujący intratne stanowiska. Bo przecież potem „takie ciule” rządziły śląskimi fachowcami… Dlaczego Sylwester poszedł „do powstania”? – Nie wiem. Wiem, że odważył się nie odebrać medalu za udział w „powstaniu” – przysłano mu go potem pocztą. Wim, że nie chcial, aby wieniec od “powstańców” leżał na Jego grobie. Dlaczego Józef? – Bo niemiecki urzędnik kopalniany zwolnił z pracy Jego ojca? Bo „cudzy” Niemcy rozpychali się, zajmując miejsca pracy Ślązakom? O co naprawdę walczyli „powstańcy”?
Super tekst! Trza nōm wiyncyj takich ze historyjami familijnymi, kiere erklerujōm abo sprōbujōm erklerować czamu tajla Ślōnzŏkōw biyła sie w tych cołkich “powstaniach” polskich na Ślōnsku… A do tego kożdo zmianka rodzinno o Swiōnzku Gōrnoślōnzokōw je fest cynno, bo tego je we pamiynci lokalnej a familijnej fest mało, prawie wcale…