Piotr Zdanowicz: Górnośląskie tragedie komunikacyjne
Zwrot „górnośląska tragedia”, świadomym Ślązakom przynosi skojarzenia z czasem stalinowskiego dyktatu i sowieckiej okupacji, gdy mieszkańców Śląska masowo pozbawiano życia, zdrowia, czci oraz własności. Tym razem jednak chcemy napisać o niespodziewanych zdarzeniach tragicznych, których skala była wprawdzie lokalna, ale miara ludzkiego dramatu – ogromna. Warto o nich przypomnieć, tym bardziej, że niektóre wydarzyły się dokładnie 100 lat temu.
Woda
Pierwszy opis tragicznego wydarzenia, związany jest z rzeką Odrą i pochodzi jeszcze z XIX w. Właściwie mogłoby się wydawać, że wobec tak wielu katastrofalnych powodzi, to właśnie któraś z nich pochłonęła najwięcej ofiar. Tymczasem największy dramat związany z górnośląskim odcinkiem nurtu Odry, wydarzył się w pogodny, wiosenny wieczór, kiedy nic nie zapowiadało nadejścia tragedii. Rzecz działa się na granicy ziemi kozielskiej i raciborskiej (po raciborskiej stronie), gdzie na prawym brzegu Odry znajduje się miejscowość Turze, a na lewym – historyczny Sławików. W Turzu nie było kościoła, więc miejscowa ludność przeprawiała się na nabożeństwa do sławikowskiej świątyni, w miejscu zwanym „turskim przewozem”.
Było sobotnie popołudnie 15 maja 1890 r., właściwie czas fajrantu po tygodniu pracy. Przewoźnik poszedł wcześniej do domu, a prom obsługiwał jego pomocnik. Ostatnimi pasażerami były głównie dziewczynki pierwszokomunijne, wracające na prawy brzeg z nabożeństwa majowego w Sławikowie. Według jednych opisów młody chłopak obsługujący przeprawę był pijany, według innych – spieszył się na zabawę. W każdym razie nie uruchomił promu, ale łódź obliczoną na 30. pasażerów, do której feralnego wieczoru weszły aż 53 osoby.
Łódź zanurzyła się niemal po rant burty, ale wydawało się, że mimo to wszystko zakończy się szczęśliwie. Do brzegu brakowało ledwie kilku metrów, gdy dno łodzi zahaczyło o tkwiący pod wodą pal… Uratowało się 10 osób, utonęły 43… Wśród ocalałych był przewoźnik – mieszkaniec tych samych okolic, z których pochodziły dzieci. Jedna z dziewczynek zdołała wdrapać się z powrotem na łódź i ostatkiem sił wciągnąć tam także swoją siostrę, ale inni mieli mniej szczęścia… Ogółem zginęło 33. dzieci (jeden chłopiec), w wieku od 11 do 13 lat oraz 10 osób pełnoletnich (od 18 do 35 lat).
O tragedii pisały gazety na Śląsku i w Niemczech, ale później przez całe lata pamięć o zdarzeniu była żywa jedynie w lokalnych, nadodrzańskich opowieściach. Pomnik poświęcony ofiarom stanął dopiero w 2015 r. Ustawiono go obok zabytkowej świątyni w Sławikowie, na malowniczej skarpie doliny Odry, skąd roztacza się piękny widok na lasy rudzkie, a w pogodne dni, także na pasma Beskidów i Sudetów oraz rozciągające się pomiędzy nimi tereny słynnej Bramy Morawskiej. W ten sposób przywrócono pamięć ofiarom tragedii, które 129 lat temu, niczym w pradawnej posępnej legendzie – przybrane w białe szaty – oddały swe młode życie bezlitosnej księżnej Odrze.


Powietrze
Następne wydarzenie, które wspominamy, nie pochłonęło tylu ofiar co poprzednie, chociaż była to katastrofa lotnicza, a te bywają przecież bardzo tragiczne. Rzecz działa się jednak 100 lat temu, gdy samoloty były mniejsze i nie przewoziły tak wielkiej liczby pasażerów. Zresztą, tym razem nie chodzi w ogóle o statystyki związane z liczbą ofiar, ale o fakt, iż mamy do czynienia z pierwszą w historii, katastrofą lotniczą na terenie Śląska oraz drugą katastrofą lotniczą w Europie, w której zginęły więcej niż dwie osoby (pierwsza zdarzyła się 2 dni wcześniej na terenie Italii).
Tak się składa, że miejsce tej tragedii na styku dawnych powiatów: kozielskiego, raciborskiego i rybnickiego, jest oddalone zaledwie o 9 km w linii prostej od miejsca, gdzie rozegrał się opisywany wcześniej dramat na Odrze. Tym razem jednak rzecz działa się w lasach rudzkich, a ofiarami wypadku nie była miejscowa ludność, ale sześciu mieszkańców okolic Berlina i dwóch obywateli… Ukrainy.
Zacznijmy od tego, że rok 1919, w którym doszło do katastrofy, to czas wielkich przemian po I wojnie światowej. Wiele europejskich nacji, które niegdyś utraciły suwerenność lub nigdy jej nie posiadały, dążyły do utworzenia własnego, niepodległego państwa. Tak było w wypadku Ukrainy. W latach 1918-1923 istniała nawet Zachodnioukraińska Republika Ludowa (uznana tylko przez część państw europejskich). Przywódcą utworzonej republiki, najważniejszym politykiem i liderem ukraińskich dążeń niepodległościowych był wówczas Dmytro Witowskij – szlachcic i dawny oficer armii austro-węgierskiej.
Witowskij był jednym z dowódców wojskowych, podczas trwającego od 1918 r. konfliktu zbrojnego pomiędzy Ukrainą i Polską. Jednak na konferencji pokojowej w Paryżu starał się doprowadzić do ugody z Polską oraz poparcia niepodległościowych dążeń Ukraińców przez mocarstwa europejskie. Plany te nie do końca się powiodły, a grupa polityków ukraińskich wracała z Paryża przez Berlin, bowiem Niemcy popierały dążenia Ukrainy do samostanowienia i wyczarterowały nowopowstałemu państwu cztery samoloty R-71 (ciężkie bombowce transportowe).
Jedną z takich maszyn wyruszył Dmytro Witowskij w kierunku Ukrainy, wraz ze swym rodakiem Julianem Czuczmannem oraz sześcioma członkami niemieckiej załogi. Na pokładzie były też skrzynie pełne, świeżo wydrukowanych w Niemczech ukraińskich hrywien, a także niemieckich marek oraz prawdopodobnie srebra i złota. W kolejny – i jak się później okazało – ostatni etap lotu, jego uczestnicy wyruszyli z lotniska we Wrocławiu. Był 4 sierpnia 1919 r. (niektóre źródła podają datę 2 sierpnia). Rankiem, około godziny 7:45 samolot nadleciał od strony Kędzierzyna nad rudzkie lasy.
Opodal skrzyżowania obecnych leśnych dróg: Zakazanej i Barachowskiej na południowy-wschód od leśnego kanału Pogonica, który służył niegdyś rudzkim cystersom do spławiania drewna, samolot zapalił się i runął kosząc około 300 drzew. Zdarzenie to obserwowała spora grupa zbieraczy jagód oraz leśnicy. Później na miejsce tragedii przybiegli gapie z okolicznych osad i zanim przybyły służby mundurowe, ludzie zdążyli ponoć zebrać sporo, nie mających wartości hrywien, ale także o wiele bardziej wartościowych niemieckich marek.
Według nieoficjalnych pogłosek, na miejscu było też sporo złota. Krążyły więc po okolicy opowieści, że wielu mieszkańców pobliskich terenów, w krótkim czasie dość znacznie podniosło swój status majątkowy. Zresztą w temacie wypadku w lasach rudzkich jest wiele sprzecznych, a czasem wręcz nieprawdopodobnych wiadomości. W jednym z doniesień prasowych wybrzmiała na przykład sensacyjna informacja o tym, że samolot miał zostać nad rudzkimi lasami… zestrzelony.
Oczywiście wszyscy członkowie załogi zginęli (pilot próbował się katapultować). Ukraina ostatecznie zyskała niepodległość dopiero 70 lat później, a tereny zamieszkiwane przez ukraińską ludność przypadły wówczas Polsce (województwa: lwowskie, tarnopolskie i stanisławowskie) oraz Związkowi Sowieckiemu (tereny wschodnie).

Ziemia
Trzecia oraz czwarta z górnośląskich katastrof, o których wspominamy, miały miejsce na lądzie. Jedna wydarzyła się również w feralnym 1919 r., a kolejna 20 lat później w roku 1939.
Przeszło trzy miesiące po wypadku samolotu w lasach rudzkich, również na ziemi raciborskiej wydarzyła się katastrofa kolejowa. W tle tragedii jawi nam się znany proceder przemytu alkoholu. W początku XX w. w Czechach w sprzedaży był 96. procentowy spirytus. W Niemczech nie było go w sklepach w ogóle, zaś inne napoje wyskokowe były znacznie droższe od czeskich. Szmuglowano więc masowo alkohol z Czech przewożąc go pociągami, w skrytkach oraz pod ubraniem. Ponoć w proceder ten byli zamieszani również kolejarze.
Miejscami przeładunkowymi przemytu był Racibórz, a także pobliskie Krzanowice, gdzie 25 października 1919 r. miała miejsce tragiczna w skutkach katastrofa. Pociąg pasażerski z Opawy do Raciborza, około 5 rano zbliżał się do stacji w Krzanowicach. Jednak jadący w przeciwnym kierunku pociąg towarowy zatrzymał się na mijance zbyt daleko przekraczając rozjazd i lokomotywa pociągu pasażerskiego z impetem uderzyła w skład towarowy.
Ponoć maszyniści przemycali w węglarce beczkę czystego spirytusu, więc tuż po zderzeniu nastąpił wybuch i wkrótce cały pociąg stanął w płomieniach. Ogień podsycały hektolitry przemycanego przez pasażerów alkoholu, więc katastrofie towarzyszyły sceny iście apokaliptyczne: ludzie płonący żywcem wyskakiwali z pociągu, a w tle słychać było wciąż nowe wybuchy. Mimo podjęcia błyskawicznej – jak na ówczesne możliwości – akcji ratunkowej, w krzanowickiej tragedii zginęło prawdopodobnie 60 osób (różne dane), zaś dalszych 130. pasażerów odniosło obrażenia.
Druga z opisywanych katastrof kolejowych wydarzyła się na ziemi kozielskiej w okolicach niewielkiej wioski Sukowice. O ile jednak poprzednia miała miejsce na jednej z głównych ówczesnych kolejowych magistrali, to wypadek w Sukowicach wydarzył się na kameralnej linii kolejowej łączącej Kędzierzyn z Baborowem.
Była niedziela 12 listopada 1939 r. W niedalekim Zakrzowie odbywały się uroczystości kościelne, na które przybyli ludzie z odległych górnośląskich miejscowości. Trwała wojna, więc Górnoślązacy mieszkający w miastach wracali od swoich krewnych wioząc wiejskie produkty, a żołnierze Wehrmachtu z okolicznych osad jechali na front. O godz. 19:30 miał z Sukowic odjechać pociąg w kierunku Kędzierzyna, będącego wtedy jednym z największych węzłów kolejowych na Górnym Śląsku.
Gdy pociąg wjechał na stację w Sukowicach, nie wszyscy chętni zdołali do niego wsiąść, a ci którym się to udało byli stłoczeni jak przysłowiowe „sardynki w puszcze”, co mocno zwiększyło tragiczny efekt katastrofy. W każdym razie zawiadowca Rzeczyński, który tego dnia pełnił służbę już od kilkunastu godzin, dał znak do odjazdu i pociąg ruszył. Dosłownie minutę później kolejarz uświadomił sobie, że nie odprawił jeszcze pociągu z Kędzierzyna do Baborowa, a przecież z powodu opóźnienia składy miały się minąć wyjątkowo, właśnie na sukowickiej stacji. Ponoć zawiadowca biegł za pociągiem próbując go zatrzymać… Maszyniści nie widzieli, a chwilę później przeraźliwy krzyk nieszczęsnego kolejarza został zagłuszony potężnym hukiem zgniatanego żelaza, który był ponoć słyszany w miejscowościach odległych o kilkanaście kilometrów…
W katastrofie zginęło 40 osób, a około 100. pasażerów odniosło obrażenia. Maszynista i palacz pociągu jadącego w stronę Kędzierzyna, zdążyli wyskoczyć z jadącej lokomotywy tuż przed katastrofą. Jednak epilog i tego zdarzenia jest smutny, bowiem maszynista nie mogąc zapomnieć tego co zobaczył podczas tragedii, rok później rzucił się pod pociąg na stacji w Baborowie (niektóre źródła wspominają o Raciborzu). Na kanwie dramatu jaki rozegrał się opodal sukowickiej stacji, powstała legenda, jakoby o zmroku na okolicznych łąkach ukazywać się ma płynący w powietrzu pociąg, który potem znika w pobliskim lasku Waldhof.
Dzisiaj nie ma już linii Kędzierzyn-Baborów, a dawny nasyp kolejowy staje się ścieżką rowerową. Tuż po tragedii, w jej miejscu ustawiono duży krzyż drewniany, ale był tam niemiecki napis, więc po wojnie krzyż został usunięty… Później o ofiarach katastrofy przypominał niewielki metalowy krzyż ustawiony 100 metrów dalej. Obecnie, przy istniejącej już w tym miejscu ścieżce rowerowej ustawiono kolejny metalowy krzyż. Szkoda, że nie pomyślano o tablicy, która opowiadałaby przejeżdżającym cyklistom o okolicznościach jednej z dwóch największych katastrof w historii kolejnictwa na Śląsku.
Dodajmy jeszcze, że trzy z opisanych tragedii: w Sławikowie, w lasach rudzkich i Sukowicach wydarzyły się w tej samej niemal okolicy, mieszcząc się na obszarze zakreślonym okręgiem o średnicy nie większej niż 12 kilometrów. Natomiast czwarta katastrofa (w Krzanowicach) wydarzyła się w miejscu odległym od pozostałych o 18 kilometrów. Tak się również składa, że największa tragedia na górnośląskim odcinku Odry, jedna z dwóch największych śląskich katastrof kolejowych oraz pierwsza tragedia lotnicza w historii Śląska, miały miejsce na ziemi raciborskiej, natomiast druga z wielkich katastrof kolejowych – zaledwie 7,5 km od granicy ziemi raciborskiej.



Tekst i fotografie: Piotr Zdanowicz – pasjonat oraz badacz historii, kultury i przyrody Górnego Śląska. Dziennikarz, autor lub współautor książek i reportaży, a także kilkunastu prelekcji, kilkudziesięciu artykułów prasowych oraz kilkuset tysięcy fotografii o tematyce śląskiej. Pomysłodawca rowerowych i pieszych szlaków krajoznawczych na terenie Katowic, Mysłowic i Tychów oraz powiatu kędzierzyńsko-kozielskiego. Poeta, muzyk i plastyk-amator. Z zawodu elektronik, budowlaniec oraz magister teologii.
Jak tragedia w Turzu miała miejsce w uroczystość wniebowstąpienia pańskiego, to nie mogła to być sobota, tylko czwartek.