O Warszawie, której odechciało się przestrzegać prawa
W kraju dzieją się ciekawe rzeczy. Nic dziwnego, bo cały ten kraj jest ciekawostką. Ale nie pierwszy raz się dzieją, działy się już wcześniej. W kwietniu 1935 roku, dla przykładu, kiedy to rządząca krajem od wojskowego przewrotu w 1926 r. junta Piłsudskiego postanowiła uchwalić sobie nową, lepszą konstytucję. Że niby Polacy dojrzeli do nowej konstytucji, że oto kraj w potrzebie, że ostatnie lata to okres zasadniczych zmian, że wiele doniosłych reform udało się przeprowadzić, że godność odzyskali, że zasługują, że pragną. Junta podeszła do sprawy oczywiście w charakterystycznym dla siebie stylu, czyli mając głęboko w d… określony przepisami obowiązującej konstytucji tryb dokonywania zmian. Co ciekawe, wbrew oficjalnej propagandzie, główny architekt sanacyjnej parodii państwa prawa w pracach nie uczestniczył. Nie miał już do tego serca, zajmowały go własne sprawy – zasłabł na uroczystościach, głupio gadał, pojawili się lekarze, a on sam gdzieś się zapodział. Nie było to kolano czy kolejne infekcje bakteryjne, ale tak samo – nic niepokojącego. Ogólnie wszystko w porządku, aż do 12. maja 1935 r., kiedy to nadprezydent, nadpremier i nadparlament w jednej osobie wyruszył był w podróż do krainy wiecznych łowów, defilad, pasjansów. Nowa konstytucja śmigała już wtedy od niemal miesiąca.
O samej konstytucji kwietniowej, jak i wyjątkowo żenującej historii jej uchwalania możnaby długo, ale nie jest to w końcu blog o historii Polski. Nas interesuje pewien szczególny aspekt sprawy. Otóż częścią Konstytucji RP był Statut Organiczny Województwa Śląskiego, który określał szczegółowo ustrój tego autonomicznego obszaru. Oczywiście autonomia województwa, którą uchwalono przed plebiscytem 1921 roku – a więc i przed powstaniem województwa – zaistniała wyłącznie jako wabik, zachęta do głosowania na Polskę w plebiscycie. Jej zaistnienie wiązało się zaś nie z jakimś szczególnym umiłowaniem przez Polaków idei daleko posuniętej samorządności, a z uwagi na wyjątkowo liche podstawy polskich roszczeń terytorialnych względem Górnego Śląska oraz równie nędzne widoki na zwycięstwo w plebiscycie. Wielkopolsce – regionowi podobnie jak Górny Śląsk słabo kompatybilnemu z dominującą, post-rosyjską (w sensie geograficzno-politycznym, ale niestety również w sensie mentalnym) częścią Drugiej Rzeczpospolitej – nigdy nie oferowano statusu autonomicznego, bo i nie było potrzeby. Prawa Rzeczypospolitej do Wielkopolski opierały się na solidnych podstawach, a o przychylność ludności nie trzeba było zabiegać. Nie zabiegano więc.
TRADYCJA BEZPRAWIA I LEKCEWAŻENIA
W Statucie Organicznym, a więc również w Konstytucji RP, ustawodawca przewidział na wypadek chęci “udoskonalania” autonomii przez władzę centralną bezpiecznik w postaci artykułu 44. Brzmiał on: “Ustawa, zmieniająca niniejszą ustawę konstytucyjną, a ograniczająca prawa ustawodawstwa lub samorządu śląskiego wymagać będzie zgody Sejmu Śląskiego”.
Bezpiecznik pomyślany był bardzo mądrze, bo uzależniając zmiany Statutu od zgody Sejmu Śląskiego praktycznie uniemożliwiał ograniczenie lub likwidację autonomii. Oczywiście uniemożliwiał jedynie tak długo, jak długo chciało się polskiej władzy przestrzegać prawa. A odechciało jej się właśnie w owym 1935 roku, gdy wraz z uchwaleniem przez Sejm RP konstytucji kwietniowej zlikwidowano wymóg zgody Sejmu Śląskiego. Bezprawnie, bo zgodnie z prawem do likwidacji tego wymogu konieczna była zgoda Sejmu Śląskiego właśnie. A tej, rzecz jasna, nie było. Warszawa mogła oczywiście przekonywać Sejm Śląski, by zechciał zintegrować się bardziej z resztą kraju i przegłosował zgodę na samozredukowanie się do roli kolejnej instytucji, dla której aktualne widzimisię pana Piłsudskiego stanowiło prawo najwyższe i jedyny sens istnienia. Postawiono jednak na środek dający rezultat szybszy i pewniejszy, czyli złamano prawo, pogwałcono konstytucję, zignorowano umowę państwa z obywatelami, bo i cóż nam zrobią, he, he.
Od tej pory swobodny stosunek polskiej władzy państwowej do prawa, lekceważenie umów społecznych i zobowiązań czynionych przez państwo polskie stały się nieodłącznymi elementami polskiej tradycji państwowej. Tradycji pielęgnowanej po dzień dzisiejszy, w ostatnich latach kultywowanej nawet znacznie intensywniej.
CO NA TO ŚLĄSCY POWSTAŃCY?
Co na to powstańcy śląscy? Nietrudno się dowiedzieć, bo Związek Powstańców Śląskich miał swój organ prasowy o nazwie “Powstaniec Śląski”. Oto w kwietniowym numerze miesięcznika ukazał się tekst pt.: “Nowa Konstytucja i stara autonomia”, specjalny artykuł z okazji – jak piszą – “zamknięcia niejako jednego okresu dziejów Polski, a otwarcia drugiego”. Autor, prawdopodobnie redaktor naczelny pisma Jerzy Paszkowski, od pierwszego zdania, bez gry wstępnej osiąga ekstazę: “23. marca 1935 r. jest na pewno epokowym [wydarzeniem] w dziejach naszego Państwa. Uchwalenie przez Sejm Rzeczypospolitej ostatecznego tekstu nowej Konstytucji, nowych podwalin ustrojowych Państwa”. Wydarzenie jest epokowe zdaniem piszącego zapewne dlatego, iż przed zbrojnym przejęciem władzy przez wojskową dyktaturę panowały jakieś dziwne, nietutejsze porządki. Jak pisze chyba-Paszkowski: “[partie] przez swych posłów zebranych w Sejmie ustalały taki tok rządów, jaki najbardziej odpowiadał poszczególnym klasom i warstwom ludności dającym wyborców (…), bez względu na naczelne interesy państwowe”. Interesy wyborców są więc najwyraźniej zwykle rozbieżne z interesem państwa. Zgroza! Pan redaktor wie zresztą jak ta zgroza ma na imię i dzieli się tą wiedzą z czytelnikiem, a jest to: “ustrój sejmowładztwa i tzw. demokracji liberalnej”. Niegodziwy ten stwór powodował, że “państwo i jego rząd musiały w każdym wypadku kupować dosłownie możność takich posunięć, któreby były postępem na polu wzmocnienia siły państwowej”. Oczywiście nie bez powodu potworności te miały miejsce. Wszystko przez poprzedni zbrodniczy system, “który panował do maja 1926 r.” i przez “konstytucję z roku 1921, która ten ustrój uświęcała”.
DEMOKRACJA PARLAMENTARNA NIE DLA MŁODYCH, NIE DLA BIEDNYCH
Wiadomo dlaczego tak było. Otóż owa konstytucja “nie była tworem polskim, z ducha narodowego płynącym (…). Wzięła obce wzory z Francji i Belgii, i przesadziła na grunt polski, gdzie twór ten zaczął wydawać najgorsze owoce”. Albowiem “co dobre dla Francji i Belgii, państw starych, dobrze ugruntowanych i bogatych, może być złe dla państwa młodego (…) oraz biednego”. Demokracja parlamentarna nie jest po prostu dla młodych i biednych. Patrzył więc z rozpaczą autor artykułu, a wraz z nim inni patrioci, jak państwo rozpada się i niszczeje w szponach demokracji. Na szczęście już w maju 1926 r. wódz pana redaktora “rozpoczął dzieło naprawy”. Rozpoczął prowadząc oddziały hobbystycznie podległych mu wojskowych przeciw oddziałom żołnierzy zawodowo podległych rządowi. Pan redaktor “z radością i dumą witał Jego wysiłek, widząc jak pod Jego wodzą Państwo wzmaga na sile, krocząc niepowstrzymanie po szczeblach mocarstwowego rozwoju”. Niestety, owo mocarstwo trapił taki problem, że “do 23 marca [1935 roku, czyli do uchwalenia konstytucji kwietniowej] stan faktyczny istnienia silnych rządów, jednolitej władzy, przewaga interesów państwa nad interesami partyjek i klik poselskich opierał się wyłącznie na autorytecie moralnym i tej sile osobistej, jaką w państwie polskiem reprezentuje Marszałek”.
PRAWEM ZBÓJA: NIELEGALNA LEGALIZACJA PO WARSZAWSKU
Inaczej mówiąc, pan redaktor przyznaje, że jedyną podstawą funkcjonowania całej skomplikowanej i rozbudowanej machiny państwowej, jedynym rzeczywiście obowiązującym prawem była od maja 1926 roku wola jednego człowieka, nie będącego zresztą ani prezydentem, ani premierem, cesarzem, królem czy żoną króla. A – jak wiemy – człowiekowi temu właśnie pod koniec 1934 r. zaczęło szwankować zdrowie, pojawiła się więc paląca potrzeba zalegalizowania prowizorki. Co prawda legalizacji dokonano zgodnie z tradycją, w której wyrosła większość obywateli młodego państwa, czyli nielegalnie, prawem zbója, ale któż by się drobiazgami przejmował. Puści się w prasie tysiąc artykułów, że wszystko w mocarstwie w porządku, że cały świat patrzy z podziwem i zazdrością, a pozycja Polski rośnie, rośnie i nie przestaje – i już jest legalnie. A jakby kto nie uwierzył, albo co gorsza innych namawiał do niewiary, to od lipca poprzedniego roku w Berezie Kartuskiej czekała już nowiutka infrastruktura obozowa pod entuzjastycznym nadzorem pułkownika Kostka-Biernackiego, cieszącego się złą sławą żywiołowego brutala, którego zainteresowanie rozmaitymi formami przemocy daleko wykraczało poza zachowania normatywne. “I w tem leży doniosłość nowej Konstytucji” – pisze pan redaktor “Powstańca”. Do tej pory dziarska ekipa odnowy moralnej pod egidą wąsatego samca alfa robiła co jej się podobało, wszystko z pogwałceniem prawa, ale nie było sprawy, bo zamiast prawa i przyzwoitości mieli co? Mieli – jak to ujmuje żurnalista – “wartość moralną i faktyczną Marszałka Piłsudskiego”, czyli przekładając na nasze – wojsko, policję i służby specjalne. Teraz zaś samiec już nie jest taki bardzo alfa i chyba lada chwila kopnie w kalendarz, ekipa odnowy i uzdrowienia daje więc Narodowi “normę prawną, ustawę”, uchwaloną jak się ekipie chciało, bo przecież prawdziwego Polaka nie mogą wiązać przepisy tak niepolskiego tworu, jakim była konstytucja poprzednia. Et voilà!
BEZ OBAW, ŚLĄZACY!

Co do autonomii województwa, pan redaktor uspokaja, że nie ma powodu do obaw, autonomia ma się świetnie, gdyż nowa konstytucja “znosi tylko warunek statutu organicznego Śląska, że zmiana tego statutu musi nastąpić za zgodą Sejmu Śląskiego, a uprawnienie to przenosi na Sejm ogólnopolski”. Prawda, że nic wielkiego? Pan redaktor, jak i wszyscy powstańcy są sercem całym za autonomią i nieba jej przychylić gotowi. No, ale niestety jest pewne ale: “my powstańcy nie moglibyśmy tolerować takich przejawów życia politycznego, które są szkodliwe dla państwa”, a jak wiadomo autonomia potrzebna jest przede wszystkim, jak wymienia skrupulatnie powstaniec-żurnalista “wszelkiem warchołom, kombinatorom politycznym i wrogom państwowym”. Tak że wicie-rozumicie, z bólem serca, rozterką w duszy – autonomia jest wporzo, ale dopiero gdy “zrównamy doktrynę polityczną Śląska z ogólnopolską, co staje się zupełnie zrozumiałe”. Jak dwa razy dwa, panie redaktorze!
ŚLĄSKO-POWSTAŃCZA FINEZYJNA LUBRYKACJA
Na koniec, dla rozluźnienia, jako że udało wam się przebrnąć cały przydługi artykuł, pokaz mistrzowski finezyjnej sztuki stosowania lubrykantu w wykonaniu pana redaktora prawdopodobnie-Paszkowskiego. Podsumowuje pan redaktor: “mamy zaufanie do naszych kierowników i wodzów, którzy nas nie zawiedli w ciężkich chwilach walki o wolność i w tyloletniej ciężkiej pracy obywatelskiej. Mamy niezachwianą wierność dla Rzeczypospolitej (…), a przede wszystkiem wiemy niezachwianie, że w Polsce nas, Ślązaków, zaliczają do najmilszych i najdroższych synów Ojczyzny i nikomu w myśli nie powstało nas w jakimkolwiek względzie krzywdzić”. I jeszcze trochę lubrykantu, tym razem skojarzonego z autoerotyzmem: “Jesteśmy dumni z naszej pracy niepodległościowej i powstańczej, i wiemy, że Wódz Narodu Marszałek Józef Piłsudski, zalicza nas do swych najdumniejszych żołnierzy”. Łubudubu, niech nam żyje prezes naszego klubu!
Arkadiusz Poźniak-Podgórski – Tarnogórzanin z urodzenia i przekonania, ostatni poddany cesarza Wilhelma. Inżynier, przedsiębiorca, Ślązak, Niemiec, Polak, Czech, nawet Rusin, jak dobrze poszukać. Człowiek pogranicza.
Polecamy także inne teksty autora na blogu „Na krańcu królestwa”.