Na marginesie każdej mapy, czyli o tożsamości Bielska-Białej
Gdy staniemy na centralnym placu Bielska-Białej, jakże romantycznie nazywanym Pigalem, i zapytamy przechodniów, w jakim regionie się znajdują, dowiemy się zapewne, że na Podbeskidziu. Bielsko-Biała – stolica Podbeskidzia. Złośliwi mówią, że to jedyna kraina geograficzna, która składa się z jednej jedynej gminy, ciągnie od zielonej tabliczki z nazwą miasta w Komorowicach do takiej samej przekreślonej w Mikuszowicach. Fakt faktem, przywiązanych do Podbeskidzia można spotkać też na Żywiecczyźnie, w Czechowicach-Dziedzicach czy podmiejskich wsiach, do których w ostatnich latach wyprowadzili się bielszczanie, ale dalej niż te poza te dwa powiaty jego czar nie sięga. Nad regionem wymyślonym w latach 70. w redakcji Kroniki Beskidzkiej, a spopularyzowanym ogólnopolsko chyba najbardziej przez nazwę tutejszego oddziału Solidarności, można by się dużo wyzłośliwiać, co zresztą uwielbiają robić „uświadomieni“ regionaliści, zwłaszcza ci prośląsko zorientowani, ale można też zastanowić się nad genezą jego popularności w mieście, które jest pod tak wieloma względami fenomenem niedopasowania i niejednoznaczności.
Weźmy mapę jakiegokolwiek terytorium, w którego skład Bielsko i Biała wchodziły, większego czy mniejszego, państwowego, feudalnego czy regionalnego, a zawsze szukać musimy na skraju. Czy to będzie mapa współczesnej Polski czy Austro-Węgier czy dawnej Korony Czeskiej, czy to będzie mapa Śląska, Galicji, księstwa cieszyńskiego, księstwa oświęcimskiego, województwa śląskiego w dowolnej jego postaci, województwa krakowskiego – trzeba szukać raz na dole, raz na górze, raz po lewej, raz po prawej, ale zawsze na skraju. Nawet u szczytu podbojów III Rzeszy, gdy sięgała ona po Stalingrad, Bielsko było przy granicy. Ze Słowacją. To zresztą jedyna z tych wszystkich granic oparta o przeszkody naturalne i zgrubsza się pokrywająca z granicami etno-kulturowymi.
Ale zaraz, powiecie, przecież przepływająca przez środek miasta rzeka Biała to historyczna granica Śląska, ta święta granica oddzielająca nasze Shire od właściwej Polski, którą umiemy narysować z pamięci o trzeciej w nocy po pijaku, bo tyle razy już musieliśmy tłumaczyć, czemu województwo ze stolicą w Katowicach nie równa się Śląsk. Well, yes, but actually no. Rzeczywiście, Biała przez długie stulecia oddzielała katolicką diecezję wrocławską od krakowskiej, była też granicą województw w międzywojniu, a wcześniej dwóch austriackich krajów koronnych. Ale to, żeby na niej jednoznacznie kończył się Śląsk i zaczynał inny świat, nie było nigdy takie oczywiste. Na wschód od niej rozciąga się bowiem dawne księstwo oświęcimskie, które powstało z podziału księstwa cieszyńskiego i było w średniowieczu rządzone przez Piastów śląskich. W 1457 roku zostało sprzedane polskiemu królowi Kazimierzowi Jagiellończykowi, a sto lat później włączone (wraz z księstwem zatorskim i państwem żywieckim, które z niego w międzyczasie wydzielono) w skład Królestwa Polskiego jako… powiat śląski. Inne powiaty ówczesnego województwa krakowskiego nazywały się od miejscowości, które były siedziba starostów – biecki, proszowski, lelowski itd. –, podczas gdy od Białej po Kalwarię rozciągał się własnie „śląski“. Tereny te przez cały czas zachowywały pewną prawną odrębność, a po tym jak w 1772 roku Galicja stała się częścią monarchii habsburskiej, pełna nazwa nowego kraju koronnego ustaliła się z czasem jako: Królestwo Galicji i Lodomerii wraz z Wielkim Księstwem Krakowskim i Księstwami Oświęcimia i Zatora. Ziemia oświęcimska miała swoje samodzielne miejsce w cesarskiej tytulaturze i herbie, a gdy po kongresie wiedeńskim założono Związek Niemiecki, znalazło się w nim u boku pruskiego i austriackiego Śląska miejsce również dla Oświęcimia, Zatora i Żywca, ale już nie dla reszty Galicji. Pełne zatarcie śladów odrębności tego swoistego „krakowskiego Śląska“ nad Sołą i Skawą przyszło dopiero z powstaniem nowoczesnego państwa polskiego po pierwszej wojnie światowej.
Jeszcze mniejsze znaczenie miała Biała jako rzeka graniczna, gdy rozważymy realia społeczno-kulturowe na obu jej brzegach na przestrzeni dziejów. Administracyjne połączenie Bielska i Białej w roku 1951 (powtórne, bo pierwszego dokonała administracja niemiecka w czasie wojny) było tak naprawdę czysto formalnym potwierdzeniem stanu panującego od zawsze. Inaczej niż Kędzierzyn i Koźle, Frydek i Mistek czy Jelcz i Laskowice, Bielsko i Biała tworzyły zawsze urbanistyczną i funkcjonalną jedność. Biała jest naturalnym wschodnim przedmieściem Bielska (obok północnego zwanego Dolnym, zachodniego zwanego Górnym i południowego zwanego Żywieckim). Założona została pod koniec XVI wieku przez grupę bielskich rzemieślników, a w następnym stuleciu rozwinęła się dzięki przybyszom ze Śląska Cieszyńskiego, ewangelikom uciekającym przed kontrreformacją i poborami wojskowymi w epoce wojny trzydziestoletniej. Połączona nazwa „Bielsko-Biała“ (po niemiecku: „Bielitz-Biala“) też nie jest wytworem tylko ostatnich siedmiu dekad. I tak od 1877 roku wychodził Bielitz-Bialaer Wochenblatt uzupełniony później przez takie tytuły jak Bielitz-Bialaer Anzeiger, Bielitz-Bialaer Volksblatt i Bielitz-Bialaer Zeitung, w dwumieście działało za czasów austriackich Bielitz-Bialaer Männer-Gesang-Verein, Bielitz-Bialaer Leseverein czy Bielitz-Bialaer Arbeiter-Bildungsverein, a w międzywojniu Bielsko-Bialski Klub Motocyklowy czy Bielsko-Bialski Związek Adwokatów, istniał sobie Bielitz-Bialaer Handels- und Gewerbebank, a Wiedeńskie Towarzystwo Bankowe nazywało swój tutejszy oddział Filiale Bielitz-Biala, nazwą firmową bielskiego browaru było Bielitz-Bialaer Actienbrauerei, tramwaje utrzymywała spółka Bielitz-Bialaer Elektricitäts- und Eisenbahn-Gesellschaft zwana później Bielsko–Bialską Spółką Elektryczną i Kolejową, nad budową teatru miejskiego czuwał Bielitz-Bialaer Theaterbau Comitee, główny dworzec nazywał się pierwotnie Bielitz-Biala, funkcjonował wspólny garnizon wojskowy, którego zresztą koszary leżały na prawym brzegu Białej, ale administracyjnie należały do Bielska, polskie narodowo-katolickie pismo Wieniec-Pszczółka było wydawane, jak samo twierdziło na pierwszej stronie, „w Bielsku-Białej“, PPS Lewica pisało w 1928 roku odezwy „do robotników Bielska-Białej i okolicy“, a Zygmunt Lubertowicz zatytułował w 1936 roku swój przewodnik turystyczny po dwumieście: „Bielsko-Biała. Kresowe miasta polskie“.
Oba miasta ściśle łączył przemysł włókienniczy z fabrykantami robiącymi interesy po obu stronach rzeki, a także to, że od początków swego istnienia tworzyły razem z kilkoma okolicznymi miejscowościami niemieckojęzyczną wyspę (Bielitz-Bialaer Sprachinsel) wyróżniającą się zarówno na tle Śląska Cieszyńskiego, jak i Galicji. To zresztą było powodem, dla którego władze Białej niejednokrotnie zabiegały o wyłączenie ze zdominowanej przez Polaków, a po roku 1869 oficjalnie polskojęzycznej, Galicji i przyłączenie do kraju koronnego Śląsk Austriacki – pierwszą taką petycję wystosował pastor Hönel już w roku Wiosny Ludów, potem temat powracał szczególnie silnie w latach 70. XIX wieku, a po raz ostatni pojawił się na wokandzie w przededniu rozpadu monarchii w roku 1917. Tutejsze gwary niemieckie należały do tej samej wschodniośrodkowoniemieckiej grupy dialektalnej, co niemczyzna Górnego i Dolnego Śląska, a ich żywą pozostałością jest do dziś język wilamowski. Co ciekawe, wśród moich wilamowskich przyjaciół współcześnie bardzo silna jest identyfikacja ze Śląskiem, mimo że przecież pochodzą ze wschodniej, galicyjskiej strony dawnej granicy.
Bielsko-Biała leżało zawsze na peryferiach wszelkich bytów administracyjnych, a zarazem kulturowo w miejscu bardzo gradientowym, niejednoznacznym, trudnym do zaklasyfikowania. Nigdy nie richtig ślōnskim, nie takim do pary ani ze śląskością w wydaniu pruskiego Oberschlesien ani tą cieszyńską, słowiańsko-wałaską krainą Sikorów i Pilchów, ale też nie małopolskim, mocno atypowym dla Galicji. W oderwaniu od tej lokalności aspirowało do bycia „Małym Wiedniem“, do którego próbowało się na swój podówczas mocno przeskalowany sposób upodabniać (weźmy na przykład zainspirowany stołeczną dzielnicą Währing iście metropolitalny gmach ratusza z 1897 roku, który dla wtedy ośmiotysięcznej Białej był tak wielki, że zdołał pomieścić jednocześnie magistrat, komunalną kasę oszczędności, policję, areszt, muzeum i do tego mieszkania urzędnicze). Przez swe fatalne położenie nigdy jednak nie miało okazji stać się ośrodkiem czegoś większego niż powiat, ewentualnie mikro-księstewko, na które w XVIII wieku awansowało bielskie państwo stanowe obejmujące kilkanaście okolicznych wiosek.
Nic więc dziwnego, że tak ogromne znaczenie miało utworzenie w 1975 roku województwa bielskiego. Po raz pierwszy miasto stało się czegoś #stolicą. Choć z trochę innych przesłanek, własne województwo stało się dla bielszczan podobnym awansem jak dla mieszkańców Ciechanowa albo Łomży. Szybko też podchwycili, gdy Kronika Beskidzka, ówczesny organ wojewódzki PZPR, zaczęła nazywać jego obszar krótko i zwięźle Podbeskidziem. Jaka piękna kumulacja – zdobyć swoje miejsce na mapie, a zarazem zręczne określenie na swój gradientowy, trudny do zdefiniowania kawałek ziemi, który z jednej strony jest pograniczną składanką różnych regionów, z drugiej niezaprzeczalnie tworzy pewną funkcjonalną całość. Tym boleśniejsza była reforma roku 1998. W Ciechanowie i Łomży chyba łatwiej było pogodzić się z decyzją o „utracie województwa“ niż w Bielsku-Białej większym wtedy od Rzeszowa, Olsztyna, Zielonej Góry, Gorzowa i Opola. Fatalne położenie to jednak fatalne położenie. Opolskie dało się „łańcuchami nadziei“ i zaangażowaniem Mniejszości Niemieckiej jakoś wylobbować, da się na upartego przerysować mapę tak, żeby zaspokoić ambicje Częstochowy, Radomia i Koszalina, ale bielskie? Ono nawet wśród 49 malutkich wojewódzw było trzecim najmniejszym wyprzedzanym jedynie przez tzw. województwa miejskie łódzkie i krakowskie. Za blisko do Krakowa, za blisko do Katowic, za blisko do czeskiej i słowackiej granicy. Położenie Bielska-Białej nie sprzyja też potencjalnemu zaspokajaniu ambicji w inny sposób. Gdyby chcieć w dzisiejszym województwie śląskim dzielić władzę, trudno byłoby znaleźć argument, czemu akurat Bielsku należą się jakieś urzędy bardziej niż Częstochowie albo Rybnikowi. A wyobraźmy sobie, że w końcu powstaje ta wyśniona śląska autonomia. Bielsko-Biała jest trzecim największym miastem w polskiej części Górnego Śląska, po Katowicach i Gliwicach, ale doskonale wiadomo, że główna walka o wpływy w takim scenariuszu rozegrałaby się między Katowicami a Opolem, o co zresztą z oczywistych względów politycznych i symbolicznych trudno mieć pretensje. Choć czasami sobie myślę, że najlepiej byłoby się zainspirować Ameryką i przyszłą stolicą uczynić dla świętego spokoju dajmy na to Toszek.
Filip Springer, który przed pięciu laty zmapował losy byłych miast wojewódzkich w ramach projektu Miasto Archipelag, twierdzi, że Bielsko jest jedynym z nich, „które nie ma kompleksów“ i gdzie problemów typowych dla reszty owego „archipelagu“ nie widać. Nie jest to do końca prawda. Rzeczywiście, wskaźniki ekonomiczne są całkiem niezłe, miastu udało się dość dobrze poradzić sobie z zapaścią spowodowaną krachem przemysłu włókienniczego w latach 90., w zestawieniach Forbesa i Diagnozie Społecznej osiąga lepsze pozycje niż inne ośrodki post-wojewódzkie, spadek populacji jest mniej wyraźny niż gdzie indziej i wynika raczej z suburbanizacji niż faktycznego odpływu ludzi, ale to nie znaczy, że województwa żałobna pieśń się tu nie niesie. Jest tym bardziej głośna, że wiąże się nie tyle z konkretnymi stratami ekonomicznymi, co właśnie z problemem prestiżu i tożsamości. Oba są w Bielsku niebywale zagmatwane.
170 tysięcy mieszkańców oznacza, jak ustaliliśmy, trzecie największe miasto w polskiej części Górnego Śląska, piąte na całym Śląsku, ale też większe od Salzburga, Innsbrucku i porównywalne z Bazyleą. Gdyby znalazło się po czeskiej stronie granicy, konkurowałoby rokrocznie z Pilznem o pozycję czwartego największego ośrodka w kraju. Mimo to jakoś się traci, wymyka z mapy mentalnej. Istnieje w miarę w świadomości na polskim Śląsku i na przyległych terenach w obrębie województwa, ale już w niedalekim czeskim pograniczu kojarzy się – z różniście przekręcaną nazwą, ani to czeską, ani polską – niemal tylko z hipermarketem Auchan dogodnie położonym przy drodze ekspresowej z Cieszyna. W pozostałych regionach Polski… no cóż, hasło „miasto koło Żywca“ stało się już swoistym memem, podobnie jak mylenie Bielska-Białej z Białymstokiem. To nie żart. Takie wpadki zdarzają się nawet renomowanym dziennikarzom telewizyjnym (pozdrawiamy pana Artura Orzecha), a na pęczki mam osobistych anegdotek, gdy na przykład od krakowskiego studenta, któremu mówiłem, skąd pochodzę, słyszałem pytanie „a uniwersytet tam w Białymstoku też macie?“, albo gdy dziwiono się spotkaniu mojego kolegi z kimś w Katowicach, bo przecież „ma strasznie daleko z Podlasia do Katowic“. O rodzinnym mieście mogę w polskim interiorze opowiadać cokolwiek, bo skojarzeń ono z reguły nie wywołuje żadnych, nawet tych z Bolkiem i Lolkiem czy Maluchem, które Bielsko niby tak bardzo rozsławiły. Jeśli już ktoś coś, to najprędzej słyszał o klubie piłkarskim, który właśnie w obecnym sezonie miał okazję powrócić do Ekstraklasy. W mediach Bielsko-Biała pojawia się dość rzadko, a jak już się pojawi, komiczne jest obserwować perypetie polskich dziennikarzy z zapisem, odpowiednim rodzajem i odmianą nazwy, z którą ewidentnie nie są obyci. „W tej Bielsko-Białej“ to jeszcze najmniej dziwaczny ze spotykanych fikołków gramatycznych. Położenie miasta nagminnie musiałem tłumaczyć w odniesieniu do Oświęcimia, Wadowic, Żywca i Szczyrku.
Nieobecność w mediach, kulturze popularnej i ogólnej świadomości społecznej, brak wyrobionej marki i miejsca na mapie mentalnej, kontrastują z obiektywnymi rozmiarami, potencjałem ekonomicznym i atrakcyjnością turystyczną miasta, jak też prestiżowymi ambicjami części jego mieszkańców. Z drugiej strony istnieje równie duża, czasem mam nawet wrażenie, że może i większa, część bielszczan, którzy paradoksalnie sami siebie pozycjonują w roli powiatowego miasteczka, którego jedynym punktem odniesienia jest „Podbeskidzie“ ograniczone granicami dawnego województwa. Znamienne, że kiedy Bydgoszcz wiecznie rywalizuje z Toruniem, Kraków z Warszawą, a Katowice z Sosnowcem, to dla Bielska-Białej takim pół-żartobliwym „naczelnym wrogiem“, wokół którego krążą prześmiewcze komentarze i memy na bielskich fanpejdżach, jest… Żywiec. Swoista prowincjonalność pokutuje w Bielsku też, jeśli chodzi o poziom debaty politycznej, mediów i rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Bardzo długo dominowała tu pewnego rodzaju „mentalność ciepłej wody w kranie“, dyskurs tworzony przez i dla trzecioerpowskiej klasy średniej, gdzie najważniejszym tematem jest zachwyt nad rosnącymi słupkami w rankingach przedsiębiorczości oraz budowa dróg („przebudowa układu komunikacyjnego“ też stała się już lokalnym memem – przez cztery kadencje była standardową odpowiedzią byłego prezydenta Jacka Krywulta na wszystko, on nawet temat Interaktywnego Centrum Bajki i Animacji, sztandarowej inwestycji z rządowym udziałem, potrafił w wywiadach sprowadzić do budowy opodal ronda i parkingu), a gdzie za wszelką cenę unika się „kontrowersji“, trudnych tematów i ambitnych wizji. W ostatnich latach to się zaczęło stopniowo zmieniać, ale wciąż Bielsko-Biała na przykład nie dorobiło się ruchu miejskiego z prawdziwego zdarzenia, a progresywne inicjatywy w dużej mierze świecą światłem odbitym z Katowic.
Drugi problem, problem tożsamości, wiąże się nie tylko z wrodzoną gradientowością śląsko-galicyjskiego pogranicza, ale też z tym, co świetnie opisał Dominik Kaim, wychodząc od prostego pytania: Czy twoja babcia pochodzi z Bielska? Kaim przepytuje znajomych, trafia na babcie z Pszczyny, Mikołowa, Kalwarii Zebrzydowskiej, Pajęczna, Ełku, Lwowa, Frydka-Mistka, z okolicznych wsi się znajdą, ale czysto bielskie pochodzenie? Unikat. Miasto imigrantów. Wszyscy są skądś. W momencie formalnego połączenia w 1951 roku Bielsko-Biała miało 55 tysięcy mieszkańców, u schyłku PRL sięgnęło swoich rekordowych 180 tysięcy. Szczególnie szybki skok populacyjny przeżyło w latach 70., gdy otwarto ogromną Fabrykę Samochodów Małolitrażowych – tę, gdzie produkowano kultowego Malucha. W pewnym sensie Bielsko-Biała socjologicznie jest jak miasto z „Ziem Odzyskanych“, choć na nich wcale nie leży – już w międzywojniu było przecież częścią Polski. Ale znowu mamy tu pewien haczyk.
Bielitz-Bialaer Sprachinsel, średniowieczna niemieckojęzyczna wyspa w słowiańskim morzu zachowała swój przeważająco niemiecki charakter również po przyłączeniu do II RP. Do „Małego Wiednia“ dołączył wtedy nowy przydomek: „Mały Berlin“. I nie chodzi tu o atmosferę złotych lat dwudziestych w klubach na Schönebergu, ale o miasto, w którym polonizacyjna kosa wojewody Grażyńskiego trafiała na szczególnie twardy kamień. Miasto, w którym lojalistyczny post-habsburski model niemieckości reprezentowany chociażby przez chadeckie stronnictwo Eduarda Panta stopniowo ustępował dumnemu śpiewaniu Wacht am Rhein, a potem już Die fahne hoch. Miasto Rudolfa Wiesnera, w którym narodziła się i miała swoją bazę Jugenddeutsche Partei in Polen – przybudówka partii hitlerowskiej na Polskę. Miasto, gdzie planowano prowokacje podobne tej gliwickiej, a 3 września 1939 nieprzebrane tłumy witały na ulicach wyzwolicieli w mundurach Wehrmachtu. Miasto, o którym ówcześni badacze z lubością rozpisywali się jako o „ostatnim zachodnioeuropejsko ukształtowanym miastem wobec Wschodu“, prawdziwej forpoczcie germańskie cywilizacji, a bielski historyk i etnograf Walter Kuhn zanim napisał do dziś niezwykle cenną monografię miasta, to wsławił się jako jeden z teoretyków przesiedleń na okupowanych terenach wschodnich, podobnie jak na przykład jego szkolny kolega Alfred Karasek. „Bielscy folkloryści“ są zresztą marką samą w sobie, jeśli chodzi o völkistowski nurt etnografii. Rok 1945 wywrócił wszystko do góry nogami, siedemsetletnia historia bielsko-bialskich Niemców dobiegła końca, przyszło tzw. odniemczanie, którego do dziś bijącym w oczy śladem są plamy czarnej farby na starych nagrobkach, którą zamazywano niemieckie napisy, nawet tak niewinne jak geboren i gestorben. Zorganizowane wysiedlenia objęły wbrew pozorom stosunkowo niewielką grupę bielszczan. O wiele więcej ich uciekło na zachód jeszcze przed nadejściem Armii Czerwonej – w maju 1945 roku w dwumieście żyły tylko 32 tysiące osób, podczas gdy w październiku 1943 roku 44 tysiące.
Ale oprócz uciekinierów i wysiedlonych mamy jeszcze całkiem pokaźną grupę „zrehabilitowanych“, którzy po wojnie uzyskali polskie obywatelstwo i na tych terenach zostali. Dokładnych liczb nie da się zrekonstruować na poziomie poszczególnych miejscowości, ale wiemy na przykład, że w powiecie bielskim, czyli lewobrzeżnej części Sprachinsel, oceniono liczbę posiadaczy II kategorii DVL (przypomnijmy: „osoby przyznające się do narodowości niemieckiej, posługujące się na co dzień językiem niemieckim, kultywujące kulturę niemiecką, zachowujące się biernie“) w styczniu 1946 roku na 17 060, podczas gdy z tego samego powiatu wysiedlono w sumie do roku 1950 jedynie 4872 osoby i dodatkowe 700 na mocy umowy z NRD w roku 1951. Rachunek się ewidentnie nie zgadza, a pośrednim dowodem pozostania w regionie bardzo wielu autochtonów mogą być nazwiska – dziś do najpopularniejszych należą spolszczone wersje tych samych, które badacze bielsko-bialskiej wyspy językowej określali jako typowo bielitzerskie. Z Kriebeltów stali się Krywultowie (pozdrowienia dla pana prezydenta), z Nickelów Niklowie i Nyklowie (pozdrowienia dla pani poseł i kolegi z liceum, co świetnie grał w tenisa), z Pieschów Pyszowie (pozdrowienia dla pana doktora), z Hoinkesów Hankusowie i Jonkiszowie (pozdrowienia dla moich dawnych sąsiadów), z Zipserów Cypserowie (pozdrowienia dla mojej pierwszej wychowawczyni z podstawówki). Mniejszość niemiecka się tu jednak po upadku PRL nie odrodziła. Według ostatniego spisu powszechnego, z którego mamy dokładne dane, czyli z roku 2002, narodowość niemiecką deklarowało zaledwie 146 osób. Wśród nosicieli typowo autochtonicznych nazwisk mógłbym za to wymienić kilku wszechpolskich nacjonalistów.
Z tej specyficznej mieszanki wypartej autochtoniczności połączonej z napływem dziesiątek tysięcy imigrantów zewsząd i podlanej sosem PRL-owskiego zglajchszaltowania narodziła się współczesna bielska tożsamość, która idealnie odnalazła się w koncepcie Podbeskidzia, a po fiasku tego projektu nie za bardzo wie, co ma sama z sobą począć. Najbardziej mainstreamowe jest nic nie poczynać, tylko skupić się na budowaniu cudu gospodarczego. Nieustannie w modzie jest „Mały Wiedeń“, ale to bielskie wiedniowanie jest w gruncie rzeczy dość powierzchowne, raczej w duchu franciszko-józefowej nostalgii à la Kraków niż świadomego odwoływania się do tamtej epoki z całym dobrodziejstwem inwentarza. Niemieckość w wymiarze innym niż pocztówkowy to wciąż kontrowersyjna sprawa. Gdy nowowybrany prezydent Jarosław Klimaszewski wraz ze swoimi zastępcami z konkurencyjnych partii postanowił złożyć bielszczanom życzenia świąteczne „ponad podziałami“, to przebrali się oni w stroje góralskie i przemówili w mowie, która miała chyba naśladować gwarę żywiecką. A przecież istnieją autentyczne stroje ludowe dawnych mieszkańców Bielska, Białej i wsi wchodzących dziś w skład miasta, skądinąd bardzo gustowne, ale, no cóż, „niemieckie“. Góralskość – mimo że polska ludowa kultura góralska nigdy nie była tu obecna nawet w podgórskich dzielnicach – jest bezpieczną receptą na coś tradycyjnego, ale neutralnego.
Bo pod pokrywką jednak się gotuje. W sinusoidzie dziejów znowu nastały czasy tożsamościowe, a Bielsko-Biała jest jak pudełko czekoladek – możesz być kim chcesz. Możesz być góralem, możesz być polskim narodowcem (i też znajdziesz do tego „legitne“ lokalne odwołania historyczne – pozdrawiamy księdza Stojałowskiego), możesz być bezideowym ogólnopolakiem, możesz na bazie genius loci „Małego Wiednia“ bez problemu zbudować sobie tożsamość środkowoeuropejskiego kosmopolityzmu. Ale w Bielsku wciąż istnieją i ci, którzy już mieli nie istnieć. Wciąż działa Gmina Wyznaniowa Żydowska – nie jest nijak spektakularna, liczy około 50 członków, ale istnieje. Nie umarła też zupełnie i nieodwracalnie bielska niemieckość, o czym niestrudzenie przypomina choćby młody działacz Mniejszości i polityk Śląskiej Partii Regionalnej Łukasz Giertler. A wrzućmy na dowolne bielskie forum wzmiankę o śląskości, to będziemy świadkami sceny jak z początku Skrzypka na dachu, gdy Tewje Mleczarz stwierdza, że ten sprzedany koń to jednak miał dwanaście, a nie sześć lat. Oj, długa będzie awantura. Wielu od lat bohatersko walczy z rzekomą „silezjanizacją“ Bielska, są nawet tacy jak obecny wiceprezydent i długoletni działacz społeczny Janusz Okrzesik albo aktywiści skupieni wokół Stowarzyszenia Beskidzki Dom, którzy na tym wątku z powodzeniem zbijają kapitał polityczny. Jakaż to silezjanizacja, można zapytać, kiedy mamy oficjalnie 1323 zadeklarowanych Ślązaków, a konia z rzędem temu, komu uda się na ulicy usłyszeć śląski język poza paroma regionalnymi wyrażeniami i konstrukcjami. Z drugiej strony myliłby się ten, kto chciałby myśleć o Bielsku-Białej jako miejscu, w którym śląskość jest czymś zupełnie obcym. W końcu bielszczanką jest profesor Ewa Chojecka, nestorka śląskiej historii sztuki i współżałożycielka Związku Górnośląskiego, właśnie w Bielsku-Białej mieszka Marcin Melon, autor książek o Komisorzu Hanusiku, to w bielskim teatrze, przez wiele lat kierowanym przez Roberta Talarczyka, miała premierę słynna Miłość w Königshütte. I gdy zaglądnąć pod pokrywkę, poza mainstream Kroniki Beskidzkiej i ratuszowych przebierańców, okaże się, że „subkultura“ osób zorientowanych na Śląsk, także a może i zwłaszcza młodych ludzi, nie jest wcale taka mała i nie jest wcale głosem nieistotnym.
Mnie też zdarzyło się być zapytanym, jak to jest, że piszę po śląsku, pochodząc akurat z Bielska-Białej, gdzie tak się przecież na co dzień nie mówi. Odpowiadam, że tam, skąd pochodził Mickiewicz, poza dworkami szlacheckimi też prawie nikt po polsku nie mówił. Wojciech Kętrzyński, na cześć którego po wojnie nazwano Kętrzyn, bo krzewił polskość wśród Mazurów, naprawdę nazywał się Adalbert von Winkler i był niemieckim szlachcicem. Josef Dobrovský, który stworzył podstawy współczesnego literackiego języka czeskiego, wychowywał się w niemieckojęzycznej rodzinie na samym skraju Czech, w etnicznie niemieckim przyszłym Sudetenlandzie. Więcej polskich poetów pochodziło z Kresów Wschodnich niż spod Kielc, więcej czeskich budzicieli mówiło w domu po niemiecku niż po czesku, a wśród śląskich działaczy jest więcej krojcoków niż echt Hanysów z familoków w Czerwionce. Bo z tożsamościami generalnie jest tak, że dużo łatwiej rozwijają się tam, gdzie nie są wcale czymś oczywistym i jedynym, lecz gdzie mogą się zradzać w kontrze do innych, nieustannie ociosywane przez tożsamości konkurencyjne.
Swoją drogą: nie mam babci z Bielska. Moje korzenie rodzinne sięgają Tarnowskich Gór, okolic Częstochowy, Poznańskiego, Wałbrzycha, Herne w Zagłębiu Ruhry i północnej Francji, ale nie Bielska. Pierwsi przodkowie pojawili się tu w czasie FSM-owskiego boomu w latach 70. Jestem drugim pokoleniem imigrantów. Wybrałem pamięć murów zamiast pamięci krwi i takie czekoladki, jakie mi najbardziej zasmakowały – śląskie z niemieckim nadzieniem w grubej polewie ze środkowoeuropejskiego kosmopolityzmu i czeską posypką, kosztując po drodze różnych innych, również tych podbeskidzkich.
/Fotografia tytułowa: Piotr Bieniecki, http://www.fototeo.pl/, licencja: CC BY-SA 4.0
Dziękuję za tekst. Ciekawy, bez zacietrzewienia i antagonizowania za to z dużą porcją widomości do których sam z pewnością bym nie dotarł. Pozdrawiam. Ślonzok .
Żywiec i Bielsko-Biała to miasta podobnej ligi. Owszem BB ma ok 170 tys. mieszkańców, ale 80 procent mieszkańców to ludność robotnicza. Mieszkańcy Żywca nie mają problemów z tożsamością. To miasto otwarte na turystów (liczne sklepy z pamiątkami, aktywnie działające muzea, towarzystwa regionalne). Zabytki oraz okoliczne atrakcje turystyczne podobnej klasy co w BB. Do tego podobna obecność w mediach, liczne koncerty transmitowane w telewizji. Żywiec to dla mnie miasto otwarte na zewnątrz, czego w Bielsku nie doświadczam.
Bielsko-Biała to miasto prostych ludzi: lokalnych górali, mieszkańców przyłączonych do miasta wiosek, repatriantów ze wschodu oraz napływowych robotników ze wschodu. Tworzą sobie swoją mitologię o Podbeskidziu, “małym Wiedniu”, odtworzeniu wojewodztwa bielskiego. Po prostu chcą się czuć ważni, bo do miast prawdziwie inteligenckich nie mają żadnego startu.
Do tego te ciągotki do małopolski choć połowa miasta jest śląska a jego robotniczo-przemysłowy charakter ma dużo więcej wspólnego ze Śląskiem niż z Małopolską.
Doskonały artykuł. Dziękuję.
Bardzo dobry artykuł! Współcześni mieszkańcy BB i okolic podobnie jak i zdeklarowani Górnoślązacy niewiele wiedzą na ten temat. Potrzebna edukacja.
Ciekawie napisane, sporo nowych dla wielu informacji. Gratuluję tekstu 🙂
Nie inaczje da się określić artykół niż bardzo ciekawy lub inną superlatywą. Śląskośc na austryjackim G/Ś stanowi dla mnie pewną terrę incognitę. Z jendej strony Kożdoń i jego ważny wkład w Sprawę Śląską, z drugiej patrząc na wyniki samego Spisu z 2002, 2011, to mało deklaracji śląskich, chociaż wysiedleń po 1945 powinno było być znacznie mniej a zatem więcej autochtonów. Nawizując do śląskiego Waszyngtonu… Bardzo słuszna uwaga odnosząc sie do konceptu autonomi śląskiej. Nie wyobrażam sobie by wszystko bylo scentralizowane w Katowicach. Zwłaszcza Władza i Media. Gmach Sejmu Śląskiego jest imponujący no i posiada tradycję w tej sprawie, ale mimo to sie zastanawiam czy nie wartało by też umieścić ewentualnie Sejm śląski w innym mieście, który ucierpiał przez centralizm katowicki np. Bytom, bądź kompletnie poza okręg przemyslowy, np. Opole które jest historyczną stolicą Górnego Śląska. A zatem wrócić to modelu za czasów Rejencji Opolskiej, kiedy to GOP powstawał, bez posiadania stolicy – więc i teraz, by sobie poradził. Katowice już wystarczająco sie nachapały, czas myśleć też o decentralzacji regionalnej. By autonomia nie stała się w tej kwestii drugą Polską a Katowice synonimem zachłannej Warszawy, która skupia wszystko, instytucje, władze, media, no i nasze podatki u siebie. Niestety wodzowie Mniejszości Niemieckiej (części opolskiej) zdradzili Górnośląski Heimat, na koszt oPOLSZCZYZNY. Przenieśli dodatkowo instytucje do polskiego Opola, zamiast pozostać w bardziej centralnie położonym siedlisku MN, czyli w Gogolinie, który był na początku lat 90’tych zdecydowanie śląsko-niemieckim miastem. Przniesienie do Opola raczej spolszczyło MN niż w czymkolwiek pomogło. Patrząc na Holandię warto pomyśleć, też jak wzmocnić gospodarczo tereny wiejskie, tereny agrarrne posiadają olbrzymi potencjał, należy sie zastanowić jak go wydobyć, by znakomitą większość PKB autonomii nie generowały tereny miejskie.
Bardzo ciekawy i sympatyczny artykuł.
Nie wiedziałem o powiecie śląskim w województwie krakowskim.
Te manekiny majom doś makabryczne gymby, monej besto co to som Nimce??? We Kudowie widziołech manekiny we dolnoślonskich łachach wyglondali na ganc normalnych ludzi. A sfojom drogom toch sie tukej moc dowiedzioł ło Bielsku-Biołym. Dziynki, winszuja zdrowio i dobryj launy autorowi i tym co czytajom.