Na 98. rocznicę przyprowadzenia Polski do Tarnowskich Gór
Jeśli ktoś szuka okazji do świętowania, a reaktywacja państwa polskiego po Wielkiej Wojnie jest mu droga, to w kontekście tarnogórskim dzisiaj właśnie pretekst do imprezy jest DOSKONAŁY. Znacznie nawet lepszy niż 11 listopada.
Rocznica nie jest okrągła, inaczej niż ta warszawska, gdyż 100 lat temu Polski tu po prostu nie było, a tarnogórscy entuzjaści polskiej państwowości musieli na nią poczekać jeszcze prawie cztery lata.
W samym mieście nie było ich zbyt wielu (ok. 85% mieszczan w plebiscycie wybrało jednak pozostanie przy starym państwie), ale ci którzy byli doczekali się i na mocy genewskiego porozumienia polsko-niemieckiego 98 lat temu, dokładnie 26 czerwca 1922 roku do Tarnowskich Gór wkroczył generał Szeptycki w towarzystwie sformowanego w Dąbrowie Górniczej, stacjonującego w Będzinie, a wsławionego już ofiarną walką o ekspansję państwa na Ukrainę 11. pułku piechoty.
Na rynku, oczywiście dopiero po odprawieniu uroczystej mszy, wystąpił pan generał Szeptycki i dziękując za powitanie zapewnił, iż (podaję za J. Piernikarczykiem) „armia polska bronić będzie tej ziemi, która wywalczyła sobie wolność”.
Niezupełnie się to sprawdziło siedemnaście lat później, bo gdy Niemcy rozpoczęli działania wojenne, 11. pułk piechoty już 1 września 1939 r. wyruszył w kierunku Krakowa, a to – jak wiadomo – w Małopolsce, w przeciwną stronę niż kierunek z którego nacierali Niemcy. 4 września pułk bił się kawał drogi na wschód od Tarnowskich Gór, niedaleko Trzebini, zaś 8 września – w Świętokrzyskiem. Pułk ułanów wymiotło natomiast z miasta już 27 sierpnia.
Ale nie czynimy z tego powodu wyrzutów dającemu występ na rynku generałowi, bo po podniosłych mowach okolicznościowych nie spodziewamy się niczego więcej nad garść patetycznych banałów, od wyższej kadry oficerskiej nie oczekujemy zdolności jasnowidzenia na 17 lat wprzód, zaś obrona w mieście ma tę niewątpliwą wadę, iż miasto nabiera w jej wyniku paskudnego wyglądu. A miasto lubimy przecież znacznie bardziej niż wszelkie armie, administracje, prezydentów, wodzów, naczelników, ojców narodu i mężów opatrznościowych. Rzeczywiście lepiej więc bronić w pewnym oddaleniu, ale z naszego punktu widzenia – jako ewentualnych bronionych – korzystniejsze wydaje się być bronionymi gdzieś między „tą ziemią” a napastnikiem idącym z zachodu, niż między „tą ziemią„ a Krakowem czy Kielcami.
Korzyść taką doceniliby też z pewnością ci wszyscy miejscowi, którzy z najróżniejszych pobudek zaangażowali się w okresie okołoplebiscytowym po stronie powstającego, młodego państwa, wobec których zaciągnęło ono tym samym spore, bezwzględne i niewygasające moralne zobowiązanie ochrony wszelkimi środkami. Sytuacja tych ludzi była dość szczególna, albowiem z punktu widzenia państwa niemieckiego byli jego własnymi obywatelami, którzy dwie dekady wcześniej, w chwili dla kraju bardzo trudnej, wykazali się daleko posuniętą nielojalnością. No bo chyba nikt nie ma wątpliwości co do kwalifikacji zbrojnej działalności przeciw państwu, którego jest się obywatelem, na rzecz państwa sąsiedniego, które potrzebuje akurat kawałek terytorium tego pierwszego. Kawałek przypadkiem wyjątkowo obficie nasycony mieniem o ogromnej wartości. Ten typ nielojalności podpadał zaś – i to we wszystkich ówczesnych państwach, nie tylko niemieckim – pod karę, której żaden powrót po kilku latach na plecach Armii Czerwonej nie był w stanie odkręcić. Powrót nawet po kilku dniach sprawy nie załatwiłby, bo takie rzeczy to tylko Jezus Łazarzowi, a i na to twardych dowodów nie ma, jedynie fabularyzowana relacja z trzeciej ręki. Dlatego bronienie „tej ziemi” pod Trzebinią dla wielu stanowiło pewien problem. Egzystencjalny.
Gdyby dokonać personifikacji Polski, mogłaby ta równie wyniosła i arogancka, co niepoważna postać zwracać się w pierwszych dniach września do tych nieszczęsnych ludzi takimi słowami: „Najmocniej przepraszam, chłopcy i dziewczęta, ale muszę zmykać. Pali mi się koło tyłka, bo uwierzyłam w stworzoną przez siebie samą iluzję potęgi, ale Polska do bronienia jest tam, nie tu. To tutaj jest tylko ich własnością, którą udało się kiedyś podpieprzyć szwindlem – oni to wiedzą i my to wiemy. Fajnie, że pomogliście nam wtedy dopiąć ten szwindel, ale teraz musicie troszczyć się o siebie sami. Pogadajcie może z nimi, przeproście, kupcie wino, kwiaty, może dadzą się udobruchać”.
Fotografia główna: z balkonu tarnogórskiego ratusza przemawia akurat polski działacz Bondkowski, wtedy jednocześnie radny powiatowy tarnogórski i burmistrz Miasteczka Śląskiego. Żołnierzy Szeptyckiego widać pod balkonem.
Arkadiusz Poźniak-Podgórski – Tarnogórzanin z urodzenia i przekonania, ostatni poddany cesarza Wilhelma. Inżynier, przedsiębiorca, Ślązak, Niemiec, Polak, Czech, nawet Rusin, jak dobrze poszukać. Człowiek pogranicza.
Polecamy także inne teksty autora na blogu „Na krańcu królestwa”.