Monika Neumann: Polterabend duchów
Dziewczynka cierpliwie siedziała na krześle i czekała, aż jej mama wyjdzie z łazienki. Na dworze słyszała dziwne odgłosy, raz po raz ktoś coś wołał, słyszała śmiechy wielu ludzi i trzaskanie tak podobne do tego odgłosu, który ostatnio było słychać, gdy upuściła na podłogę szklankę. Z niezadowoleniem spoglądała na swoje odbicie w lustrze, miała dwa nierówne kucyki i dwie dziwne, o wiele za duże kokardki o różnych kolorach wpięte w swoje jasne warkocze. Jej nos był pomalowany na czarno, do tego na okrągłych policzkach miała narysowane kocie wąsy. Ubranka, które miała na sobie, nic a nic nie pasowały do siebie kolorami. Gdy mama mówiła, że będą się przebierać, ona liczyła na coś bardziej podobnego do księżniczki, okazało się jednak, że Pippi Pończoszanka, to nie księżniczka i teraz z niekoniecznie usatysfakcjonowanym wyrazem twarzy raz po raz egzaminowała swoje odmienione odbicie lustrzane.
Po chwili jednak jej oczy się rozpromieniły, gdy do pokoju weszła jej mama ubrana w dokładnie taki sam strój. Dziewczynka zaśmiała się na widok olbrzymich kokard na końcu warkoczy, które tak bardzo odmieniały dojrzałe rysy twarzy, które przecież tak dobrze znała.
-Mama! Ty wyglōndŏs choby jŏ!- zawołała radośnie i zaczęła podskakiwać.
–No ja, w kōńcu jezejś mojŏ, to niech ludzie z daleka widzōm ôd kogojś ty je. Pōdź, zobejrzymy co tam sie dzieje u mojej kuzynki, papa przidzie potyn.
Dziewczynka posłusznie chwyciła dłoń matki, jednak bardzo się dziwiła, gdy ta drugą ręką złapała stertę starych, popękanych talerzy i z mrugnięciem oka wyszła z domu. Na dworze robiło się już coraz ciemniej i powietrze zdążyło się już ochłodzić, teraz dziewczynka cieszyła się z wielobarwnych skarpetek na swoich nóżkach. Do jej uszu docierało energiczne granie na trąbkach, uderzanie w talerze, miarowy rytm bębna, wesoły śmiech i gwar, raz po raz ktoś krzyczał Wesele i wtedy krzyk podnosił się jeszcze bardziej. Obok przebiegł chłopiec, pewnie dużo od niej starszy, w zmiętolonej koszuli i szelkach utrzymujących przydługie, ale zbyt szerokie spodnie na miejscu.
–Dej sam pozōr– zawołał, obracając się z figlarnym uśmiechem do dziecka, które by prawie przewrócił. Dziewczyna z zaciekawieniem przyglądała się biegnącej postaci, matka jednak jakby nie zauważyła całej tej sytuacji.
Gdy dotarły do płotu, dziewczynkę oszołomiły migające światła i wirujące, kolorowe postacie. Przyglądała się falującym falbanom dziwnych sukni, fantazyjnym kolorom i dziwnym fryzurom, jakie niektórzy mieli teraz na głowie. Jedna z par sunęła po podwórku obracając się w tempie, jakie dziewczynce wydawało się niewyobrażalne, a pomiędzy tym wirowały białe strzępy papieru, słoma, pierze i śmiech, z oddali zaś dochodził ją zapach pieczonej kiełbasy. Nieco na uboczu stała jakaś dziewczynka w dziwnej sukience, przyglądała się z równie zafascynowanym wzrokiem kolorowemu przedstawieniu, ludzie przechodzili obok niej, mijali ją, nie zauważali jednak wielkich, szeroko otwartych i jakby smutnych oczu. Dziewczynka mocno złapała dłoń mamy, gdy przyglądała się tak swojej domniemanej rówieśniczce, nie zauważyła jednak, gdy ta dłoń na chwilę wyśliznęła się z jej uścisku.
Z zamyślenia wyrwał ją odgłos trzaskanego szkła, zdziwiona obróciła się i ujrzała swoją matkę, jak rzuca talerzem o podłogę, a ten żałośnie roztrzaskuje się na wiele małych kawałków.
–Mama! Ni, ôstŏw!- wystraszona wykrzyknęła dziewczynka, nie rozumiejąc, co się dzieje.
–Kaj sōm modzi?! Niech sprzōntajum, dejcie im mietła, ha!- wykrzyknęła starsza pani w szlafroku i dziwnej czapce.
Dziewczyna potruchtała ostrożnie do matki i pociągnęła ją za róg spódnicy:
–Mama, co ty robis? Oma banie złŏ, jak jŏ wcora potrzaskała siolka, to haja bōła jak byk, mama pōdź, jŏ ci pokŏza kaj sie skludzić, to moze zŏdyn nie be wiedzioł, ześ to ty bōła i nie banie zŏdnego larma- kobieta zdziwiona spojrzała na dziecko i wybuchła śmiechem.
–Ôj borajstwo, Ciebie zŏdyn nie pedzioł, co to dzisiej banie. To jes polterabend, to trza narobić larma i marasu, ta trzaskanŏ porcelana prziniejsie modym szczyńście. Dzisiej mozna ciepać niōm ô ziymia. Modzi jak banōm kludzić, to sie zarŏ zaprawiōm w życie małżyńskie. Wiys co to marasu bōło na poltrze mamy i papy? I patrze wiela szczyńścia nōm prziniōsło, takŏ mōndrŏ małŏ dziołska i całe twoje rodzyństwo.
-To jak potrzaskōm talyrz, to banam potyn mieć u sōmsiada koleżanka do zabawy?
-Tyś to je… Moze i ja, ale trzaskać lepiej banam jŏ- odpowiedziała kobieta, jak już się uspokoiła po wybuchu śmiechu. Po chwili jednak, jakby się zreflektowała, spojrzała poważnie na dziecko i dodała:
-Ale w dōma tak nie wolno robić.
Dziecko już jednak spoglądało w innym kierunku. Młoda dziewczyna z zaczerwienioną twarzą podeszła z miotłą do sterty potrzaskanej porcelany, podczas gdy nieco od niej wyższy chłopak z równie zakłopotaną miną przytrzymywał łopatę. W długie jasne włosy przy energicznym zamiataniu wplątały się wirujące w jesiennym wietrze strzępy papieru, a młodą twarz zdobił nieśmiały uśmiech, który promieniał za każdym razem mocniej, gdy spoglądała w kierunku swojego pomocnika trzymającego w pionie łopatę.
Małe dziecięce stopy same podążyły w kierunku pary, żeby lepiej przyjrzeć się tej dwójce ludzi, którzy ewidentnie byli powodem całego tego zamieszania i dziewczynka miała zamiar dowiedzieć się, co oni też takiego zrobili, że teraz za karę tyle musieli sprzątać. W końcu nie chciała popełnić takiego samego błędu. Słowa matki nie do końca ją przekonywały, bo dlaczegóż te rozbite talerze miałyby przynieść im szczęście? Z drugiej strony, mama była bardzo mądra, zawsze na wszystko miała radę i dziewczynka nie chciała wierzyć, że ona kiedykolwiek mogłaby się pomylić. Tak , czy inaczej, musiała dojść do sedna sprawy.
W pewnym momencie ktoś delikatnie ją szturchnął i dziewczynka obróciła się, żeby ujrzeć wąsatego starszego pana z nieco szerszym obwodem brzucha, niż to dotychczas widywała. Niósł w rękach jakąś skrzynkę i z tłumionym chichotem przytrzymywał ją młodym.
–Erich, skōnd tyś ta kohlkastla wytrzasnōł. Idź z niōm nazŏd, do hasioka majōm tyn maras wytrzajś, a nie do twojej kastli! Przeca ôni wiedzōm, że ty ja zarŏs nazŏd wysujes- krzyczała starsza kobieta, mężczyzna jednak jej jakby nie słyszał i dalej się wygłupiał. Kobieta machnęła dłonią i poszła na ubocze, nikt jednak jej nie zauważył.
Dziewczyna spojrzała na matkę i gdy napotkała jej łagodne spojrzenie, poszła poszukać innych dzieci. Gdy błądziła pomiędzy ławkami uginającymi się pod ciężarem ludzi wesoło rozmawiającymi ze sobą i pochłaniającymi znaczne ilości grillowanej kiełbasy, chleba i napojów, niektórych dziewczynce nieznanych i dziwnie gorzko pachnących.
–Pōdź do omy! Pōdź, oma cie wejźnie na klin, co tante Adela ci sie dobrze przijrzi. Ôbejrz no, jak ta małŏ zajś urosła. Chned be wiynksŏ ôdymie.
-Bo ty jus ku ziymi idzies, a ta małŏ jesce do nieba rojśnie- odpowiedziała ciotka siedząca naprzeciwko. Życzliwym wzrokiem spoglądała na dziewczynkę, która wdrapała się na kolana starszej kobiety i usadowiwszy się wygodnie na miękkiej spódnicy, objęła rączkami o wiele starszą dłoń i się do niej przytuliła. Po chwili z promiennym uśmiechem spojrzała na zgromadzonych, następnie na talerz przed sobą. Kątem oka dostrzegła swoją mamę, jak podchodzi do nich, babcię jak porozumiewawczo kiwa głową i matkę idącą z ojcem wirować w wesołym tańcu wśród innych par.
Na drugim końcu stołu siedzieli dwaj mężczyźni, jakby na uboczu, przysłuchujący się całej rozmowie i wesoło śmiejący. Nikt jednak jakby nie słyszał ich komentarzy. Dziewczynka skupiła swoją uwagę ponownie na talerzu, na którym pojawiła się kiełbasa, pokrojona już na kawałki i kromka chleba, nigdzie jednak nie widziała widelca.
–Oma, a kaj jes jaki widelec? Abo łeska?- po tych słowach w jej dłoni prędko znalazły się upragnione narzędzia i talerz prędko powrócił do swojego pustego stanu pierwotnego.
Dziewczynka obejrzała się wokoło i wtedy usłyszała jakiś gwar przy wejściu do namiotu. Zobaczyła mężczyznę z akordeonem, grającym skoczną, równomierną melodię i wchodzące za nim dziewczyny, dużo starsze od niej, w warkoczach, kolorowych spódnicach, białych koszulach i haftowanych gorsetach. Stały, z dłońmi opartymi na biodrach i kołysały się w rytm melodii. Po chwili zaczęły śpiewać:
–Poszła Karolinka do Gogolina- a cały namiot zawtórował im. Dziewczynka przypomniała sobie słowa piosenki i zaczęła śpiewać dalej
–A Karlicek za niōm jak za modōm paniōm…
-Z flaszeczkōm wina- wykrzyczały dwie kobiety, ubrane w podobne stroje, stojące na uboczu. Musiały być w wieku śpiewających dziewczyn, wyglądały jak one, ale przy tym były tak bardzo inne. Dziewczynka po chwili pobiegła w poszukiwaniu innych dzieci w odmiennym kierunku, a ośmielona czujnym okiem to babci, to matki, wędrowała z znalezionymi towarzyszami zabaw między stołami i witała się to z jakimś wujkiem, to z ciotką, obserwowała jak młodsze dzieci starsi członkowie rodziny kładą w domu w pokoju na kuzynki na łóżko, jej rodzeństwo zaś ląduje w dużym podwójnym wózku dziecięcym, aż w końcu sama wylądowała na kolanach babci i jej głowa, po tylu wrażeniach, powolutku, kawałek po kawałku, pochyliła się na bok, oparła o miękkie ramiona kobiety i uspokojona miarowym rytmem bicia jej serca i płynącym od niej ciepłem, zasnęła.
Gdy obudziła się, poczuła, że niosą ją silne ramiona ojca, a mama obok pcha przed sobą wielki wózek dziecięcy. Podniosła głowę i rozejrzała się wokoło. Zgiełku już nie było, światła przestały migotać. Teraz już tylko księżyc oświetlał podwórko, a w jego blasku, do melodii, której nikt inny nie słyszał, w szalonym tańcu wirowały te wszystkie postacie, których wcześniej nikt nie zauważał. Dziewczynka widziała ich twarze, roześmiane, jakby to była jedyna taka noc na ziemi.
Następnego dnia, gdy odwiedziła babcię, zastała ją siedzącą nad dużą księgą. Nieśmiało podeszła do niej i zajrzała jej przez ramię.
–Oma, a co to jes?
-Mój album z starymi zdjynciōma. Wcora zym sie tejla modych ludzi naôglōndała, tejla nowych twarzy, chciałach sie ôbejrzeć, jak to piyrwej bōło. Chces tes ôbejrzeć? Sam mŏs unkla Alfrejda, a tam je mōj brat Theo, synek nie wrōciōł z wojny, a sam jes mōj fater…
Dziewczynka wdrapała się na krzesło obok i spojrzała na wskazywane zdjęcia. Widziała tam tego chłopaka, który ją wczoraj w biegu minął, widziała zapatrzoną dziewczynkę z smutnymi oczami, widziała starszą kobietę, która krzyczała na dowcipnego wujka, widziała dwóch mężczyzn siedzących na końcu ławki i śpiewające na uboczu dziewczyny. Dziewczynka spoglądała na fotografie bez koloru i rozważała wszystko w swoim ciekawskim dziecięcym rozumie.
Ten polterabend, to musiało być jednak bardzo ważne wydarzenie, pomyślała, skoro goście przyjeżdżali z tak daleka, skoro ani czas ani nic innego nie mogło ich powstrzymać przed przybyciem, a fotografia nie była w stanie zatrzymać ich na niewielkim skrawku papieru. Dziewczynka spojrzała ostatni raz na zdjęcia, wiedząc, że te twarze zapamięta już na zawsze i z głośnym trzaskiem zamknęła stary, duży, ciężki niebieski album.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.