Mōnika Neumann: Piyrsŏ świycka
Gdy płomień pojedynczej świeczki odbija się w źrenicy człowieka, czasem dzieje się coś wyjątkowego. Jaśnieje nie tylko oko, jaśnieje cała twarz, ba, całe oblicze, a wraz z nim pomieszczenie i każdy wokoło, gdyż płomień świeczki dotyka samej duszy i wydobywa z niej najpiękniejsze wspomnienia, te najbardziej wyjątkowe, najbardziej cudowne, te, które sprawiają, że na sercu robi się dziwnie ciepło, tak jakby błogo, chociaż na zewnątrz mróz skrobie o szybę okna, a ciemna noc pochłania świat, wiecznie głodna, wiecznie nienasycona. Głos staje się jakiś taki zachrypnięty, jakby dochodził gdzieś z daleka, spojrzenie zamglone, jakby wpatrywało się w cienie widoczne tylko dla tego jednego człowieka, tylko tu i teraz, te cienie zaś, świadome tego, że tylko na chwilę mogą powrócić do życia i za chwilę przyjdzie im wygasnąć na nowo, żyją pełnią, skrzą i migoczą.
Oczy stają się nieco wilgotne, szklą się, twarz kobiety kurczy się w sobie, rysy łagodnieją, owal twarzy maleje, wraz z nią całe ciało, ręce i nogi. Upięte włosy zamieniają się w jasny warkocz, powaga znika, gdy na krześle, machając stopami w powietrzu, siedzi mała dziewczynka i spogląda ponad stołem przed siebie. Widzi kobietę z krótkimi, falującymi na bok włosami i zawadiackim uśmiechem na twarzy. Muter, zawse nosiōła tyn fortuch, kabzie durch połwne, cowiek nie wiedzioł, co z nich wyciōngnie. Wosy zawse eleganckie. Dauerwela, kranciōła jã wałkōma wiecorym. Nie wie, czy mówi, czy myśli, ale wie, że widzi i czuje.
Kobieta spogląda na stół i mówi coś, ni to do dziecka, ni do siebie, co chwila biorąc do dłoni inną gałązkę igliwia, które wije wokoło słomianej podstawy. Powietrze pachnie żywicą, lasem i słomą. Gałązki szeleszczą, gdy przesuwają się po drewnianym stole, słoma kurzy się lekko. W pomieszczeniu jest bardzo cicho, gdyby nie tykanie zegara, tylko wycie mroźnego wiatru docierałoby do środka.
Dziewczynka pochyla się do przodu i opiera głowę na rękach, gdy dłonie kobiety podnoszą do góry czerwoną wstęgę i owijają nią już prawie gotowy wieniec. Mama robiōła nŏpiykniejsy adwentskranc na świecie, cołki dōm wōnioł, kiej fater mamie te gałōnzki z lasa przinosiōł. Gałanzie ciōngły zima rajn do izby, las i zima. Jŏ sła spać, a w izbie wōniało i kiej zawiyrałach ôcy, myślałach, zech jes sam na dworze.
Wstążka jest lśniąca, gładka i tak intensywnie czerwona, że dziewczynce ciężko oderwać od niej wzrok. Świeci, rośnie w oczach dziecka do niesamowitych rozmiarów, cały świat tonie w tej czerwieni, która delikatnie prowadzona przez urobione, zniszczone kobiece dłonie, misternie oplata srebrzysto zielone gałązki.
Kobieta po chwili bierze skrzypiące metalowe klamry i wpina je w wieniec.
–To dej mi terŏski te cerwōne świycki.
-Ja, mama, a kaj ône sōm?
-Sam w kuchnie na byfeju je ôstołwiłach.
Dziewczynka wstaje i odbiega od stołu, potyka się przy tym o własne nogi i już wie, że za chwilę upadnie Mama zarŏs mie podniesie, otrzepie kolana i zapytŏ kaj mōm tego zajōnca. Dziecko dłońmi zasłania twarz i zamyka oczy, czekając na zderzenie z drewnianą podłogą, ale te nie następuje. Gdy otwiera znów oczy, przed sobą widzi stół i wieniec z jedną płonącą czerwoną świecą. Spogląda na odbicie w ciemnej szybie okna, widzi siebie, dorosłą kobietę. Spogląda na dzieci siedzące obok, też już prawie dorosłe. W dłoni ściska kubek z gorkim kafejem. Głos lekko jej się łamie, bo cienie gdzieś znikły, jakby przed chwilą wcale nie były takie prawdziwe.
–I co, bōły na tym byfeju te świycki?- pyta młoda dziewczyna obok i zbliża palec do topiącego się czerwonego wosku przed nią, nie dotyka go jednak, tylko czubek paznokcia niemal muska płynącą gorącą ciecz.
–Ja- odpowiada kobieta i śmieje się przez łzy, bo cienie są tak bardzo blisko, że robi się jej ciepło na sercu. Spogląda na czerwoną świeczkę, srebrzysty świerk i czuje, jak zapach lasu przytula delikatnie woń kawy. A w wszystkim tym, pomiędzy radosnym oczekiwaniem, a masą przygotowań, żywi stają się znów wszyscy ci, których tak bardzo kochamy, że płomień świecy to ich widzi, gdy szuka dobra na dnie naszego serca.