Monika Neumann: Jaroszki
Pod stopami czuła miękkie poszycie lasu. Grube buty trekkingowe zapadały się w kolejnych warstwach mchu, miażdżąc przy okazji opadłe liście i łamiąc łodygę schnącego wrzosu. W ręce mocno ściskała wielki koszyk, a jej oczy wędrowały po podłożu w poszukiwaniu grzybów. Poranne światło, padające ukosem przez dach zbudowany z gałęzi i igieł sosny, rozpraszało się wśród tych liści mniejszych drzewek, które nie zdążyły jeszcze opaść i malowało zawiłymi szlaczkami wszystko dookoła. Powietrze było rześkie i wilgotne, pachniało ziemią, drewnem i zielonymi igłami, a las był jeszcze nieśmiały, dopiero co obudzony z snu i nieufny wobec każdego intruza w ten chłodny jesienny poranek.
–Zajś jakiś cowiek, po jakiego pierōna ôna tukej lezie, co rano to samo. Niech ôna sie yno nie myśli, ze jŏ jej cokolwiek dzisiej dōm zebrać- rozniósł się oburzony głos i odbił echem poprzez las. Dziewczyna obróciła się, ale usłyszała tylko krakanie samotnej wrony śmiejącej się przelotem z wypowiedzi stworzonka, które siedziało na pieńku przewróconego drzewa i złowrogo spoglądało w kierunku człowieka.
Stworzonko było niewielkie, długie proste włosy okalały symetryczną twarz i spływały po ramionach. Ubrane było w strój, który idealnie kamuflował się wśród kolorowych, jesiennych liści, kołysało bosymi stopami, które zwisały z drzewa, nie mogąc sięgnąć ziemi i raz po raz rzucało palcami iskierki i ogniki to w jedną, to drugą stronę.
–Jŏ by sie sam jaki mały szpas zrobiōł- odpowiedział podobny stworek, siedzący nieco wyżej, na najniższej gałązce sosny i rzucił szyszką o głowę dziewczyny, po czym susem zeskoczył na ziemię i spojrzał na kolegę, oczekując pochwały.
–Ja, wielki mi to szpas. Moze tak ja ździebko pogubić, tu ôgnik, sam ôgnik i nie be wiedziała kaj jes, jak sie rŏs straci, to jus wiyncej nie be po lejsie łazić. Pamiyntŏs tego fechtra, cołkŏ noc łaziōł za mnōm tam i nazŏd. Jak zym go rano puściōł, to cołki rok do lasa nie łaziōł.
-Terŏski to sie nie udŏ, yno po ćmie umies gubić cowieka. Pōdź, pochowiymy jej grziby, fto to widzioł brać taki srogi kosyk do lasa.
Dwa ludziki uwijały się pod stopami dziewczyny i raz po raz zasłaniały kolejne podgrzybki i prawdziwki przed jej skupionym wzrokiem. Za każdym razem, gdy wydawało jej się, że widzi już zarys, kształt grzyba, to gdy już klękała, by pozbierać znalezisko, okazywało się, że to jest tylko wygięty, brązowy liść albo cień. Co chwilę potykała się o własne nogi, a włosy plątały w ni stąd ni zowąd pojawiających się gałązkach krzewów i niskich drzew. Frustracja w niej rosła i jej kroki stawały się coraz bardziej nerwowe.
Małe istoty chowały się w cieniu kolejnych drzew, zakopywały pod liść lub wskakiwały na drzewo, unikając dzięki swoim nad wyraz szybkim ruchom wzroku dziewczyny. Ta wyciągnęła z kieszeni telefon i po chwili usłyszała znajome Halo.
-Tukej niy ma zŏdnych grzibōw, sam łaza w kōłko i nic, nie be tej zupy na mitag, bo jŏ nic nie znojda. Ja… Chodzam powoli. Dobra, jesce ździebko posznupia i banam wrŏcać do dōm- odłożyła słuchawkę, upuściła koszyk na podłogę i usiadła na pieńku przewróconego drzewa, na którym przed chwilą siedziało leśne stworzonko.
–Udało sie nōm, ôna tukej jus tak wartko nie wrōci- powiedział ten, który wcześniej przesiadywał na gałązce drzewa, po czym wrócił na swoją sosnę, z ukontentowaniem pochylił głowę i zasnął. Drugie stworzonko przyglądało się jeszcze przez chwilę dziewczynie, jak siedzi i rozgląda się po lesie, wdychając głęboko powietrze. Po chwili pochyliła się i z uśmiechem zerwała gałązkę wrzosu, przesunęła palcami po delikatnych kwiatuszkach i włożyła gałązkę do koszyka, wstając i udając się na dalszy spacer znalazła szyszkę, dwa sklepione z sobą żołędzie i jedne po drugich zaczęła wrzucać do koszyka, uśmiechając się przy tym do siebie.
Ludzikowi spodobało się to i zaczął wątpić w swoją poprzednią ocenę. Może ten człowiek nie był aż taki zły? Skoro doceniał tak samo jak on te wszystkie malutkie skarby lasu, to może był w miarę dobrą istotą? Przypomniał sobie czasy, gdy lasów było jeszcze więcej, a ludzi mniej, on i wiele innych jaroszków pomagało osobom zagubionym w lesie, prowadzili ich z powrotem na szlaki prowadzące do domu, bawili przestraszone dzieci i odprowadzali do rodziców, ludziom, którzy źle traktowali innych, swoją zwierzynę albo nie szanowali ziemi i lasu, grali psikusy, kazali im błądzić po ciemnych puszczach z nadzieją, że będzie to dla nich dostateczną nauczką. Ale z czasem, z każdym wycinanym drzewem, z każdym lasem zamieniającym się w pustkę, ubywało tych duszyczek lasu i niechęć zastąpiła poprzednie, przyjazne nastawienie do ludzi. Ale ten człowiek może nie był wcale tak zły.
Podszedł bliżej i zaczął mówić:
-Ej, dziołsko, nie nerwuj sie na mie, jŏ cie yno tak dla szpasu przetyn śterowoł, pōdź sam, jŏ ci pokŏza kaj znojdzies coś do jedzynia – dziewczyna jednak nie mogła go zobaczyć, bo wiara w te istoty już dawno wygasła w jej rodzinie, słowa odbijały się od jej uszu i odlatywały w szeleszczące listowie.
Po chwili ludzik zaczął rzucać niewielkie iskierki to w jedną, to drugą stronę i dziewczyna, jakby czymś zaintrygowana, ruszyła za nim. Gdy stanął w końcu w miejscu, gdzie grupa prawdziwków rosła ku górze, rzucił światło w to miejsce w taki sposób, że nie mogła go przeoczyć. Gdy przykucnęła, żeby pozbierać grzyby do koszyka, on odważył się i stając bezpośrednio przed nią, pomachał do niej przyjaźnie i uśmiechnął się do niej. Dziewczyna zatrzymała się w pół ruchu i spojrzała w kierunku, w którym zobaczyła niewielkiego ludka, przechyliła głowę, jakby chciała mu się dokładniej przyjrzeć, ale w tym momencie strach go jednak dopadł, prędko schował się w cień i zaszył w stercie liści.
Dziewczyna jakby się ocknęła, wstała i poszła w kierunku domu, nasłuchała się bajek od babci i teraz miała zwidy. Zobaczyć jaroszka, jeszcze czego. Ludek zaś spoglądał za nią i myślał, co mu też strzeliło do głowy. Miła, czy nie, mimo wszystko była człowiekiem, a z ludźmi, to nigdy nie wiadomo.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej