Monika Neumann: Furmanką w zimną noc. Styczeń 45

Lampka zawieszona na prowizorycznym haku kołysała się to w jedną, to drugą stronę, toczyła walkę z wiatrem, który co jakiś czas podrzucał ją niebezpiecznie do góry. Pięcioletni chłopiec przyglądał się temu rytmicznemu ruchowi, z zafascynowaniem obserwował płatki śniegu, jak lepią się do jasnego szkła. Przypominało mu to ćmy, które latem uciekając od ciemności, kleiły się do jasnej szyby ich okna. Wyglądały tak swojsko i znajomo, tak bezpiecznie.

Chciał wyciągnąć dłoń i przyłożyć ją do tego światła, chciał poczuć odrobinę tego ciepła, które przyciągało płatki śniegu i ćmy, bał się jednak, że gdy zbyt mocno się wychyli, spadnie z kolebiącego się wozu, na którym siedział wraz z matką, bratem i siostrą. Do tego nie znał pana, który siedział z przodu i trzymał lejce konia, który także nie był ich. Nie znał ludzi, których mijali. Wyglądali strasznie, jak tak poubierani w kilka płaszczy, obszarpani przez śnieg i mróz, deptali przed siebie, nie przypominali mu nikogo z ich wioski. Nie przypominali mu jakichkolwiek znanych ludzi, takie dziwne mieli spojrzenia. Wyglądali jak wystraszone sarny, które uciekają na dźwięk strzału myśliwego i biegną na oślep, byle uciec, mając nadzieję, że to ktoś inny, że to nie one za chwilę padną z krwawą raną u boku.

Mały Josel nie myślał tak opisowo, gdy w swoich niewielkich dłoniach kurczowo ściskał kawałek matczynej spódnicy, jednak gdzieś z ciemności wyłaniał się jemu ten obraz, czuł w sobie, w swoim dziecięcym pięcioletnim umyśle, że właśnie ten obraz na długo zapamięta, że światło tej lampy, walczącej z każdym płatkiem śniegu, będzie mu przynosiło nadzieję jeszcze na długo i gdzieś w jego wnętrzu tliło się blade pojęcie tego, co się właśnie działo.

Dej pozōr tyż:  Katowice: Teatr Korez w kwietniu

Podczas, gdy w głowie kłębiły mu się tak bardzo poważne myśli, zupełnie niepasujące do jego wieku, jego oczy już mechanicznie śledziły ruch lampy. Wydawało mu się, że nawet jak zamykał oczy, widział jej ruch. Zresztą zamykanie oczu wydawało mu się bardzo przyjemne, bo nie widział wtedy tych wszystkich ludzi i ciemności. Gdy zamykał oczy był w domu, gdy zamykał oczy oni wszyscy byli w domu, nawet papa, który już wiele miesięcy temu w takim szarym mundurze bardzo mocno i długo go przytulał, zanim równym, twardym krokiem poszedł.

Dalszŏ tajla artykułu niżyj

Długo go nie było, a w radiu nadszarpnięte głosy mówiły o dziwnych rzeczach, wokoło zaczynała roztaczać się jakaś taka mroczna i ciemna atmosfera, która pochłaniała całe światło, które kiedyś roztaczał wokoło siebie za każdym uśmiechem. Coraz częściej widział obładowanych ludzi, którzy mimo mrozu szli przed siebie, widział, jak oczy jego matki gasły z każdym dniem bardziej, aż pewnej nocy, w wielkim pośpiechu i szeptanym krzyku zapakowała jego i rodzeństwo w wszystkie ciepłe ubrania, jakie mieli, w słomę wcisnęła kilka tobołków i posadziła jego przed tą lampką, która gdy ruszyli, zaczęła się kołysać to w jedną, to drugą stronę. Z tego nowego obrazu wyrwał go jednak głośny płacz jego młodszego brata, któremu cichym chlipaniem wtórowała siostra.

Chłopczyk wyrzucał z siebie okrzyk niezadowolenia, z całą butą, na jaką pozwalało mu jego maleńkie ciałko, sprzeciwiał się losowi, którego nie był w stanie zrozumieć i posyłał głośny protest w daleką, nieznaną przestrzeń. Tam jednak porywał i tłumił go wiatr, uciszał krzyk, który nie mógł nic zmienić. Zbyt zmęczony był słuchaniem żali i przekleństw, gdzie nie zaleciał, ciągle słyszał to samo i nie miał już nawet siły się nad tym zastanawiać. Widział oczy starców w twarzach małych dzieci, ludzi, którzy zanim zaczęli żyć, w środku umarli. Widział chłopców w ubraniach dla dorosłych, posługujących się broniami, jakby to były zabawki i wdowy z dziećmi, które nie zdążyły poznać swoich ojców. Spacerował po świecie, a gdzie nie zaszedł, widział spaloną ziemię i niósł przed siebie płacz i przekleństwa. Nie chciał już pchać przed siebie płaczu tego dziecka, stłumił go, wyrzucił gdzieś, gdzie nie mógł go słuchać, a dziecko, jakby zrozumiało, co chciał mu powiedzieć, wtuliło twarz w rękę matki.

Dej pozōr tyż:  Gdzie szumi Opawa… cz. 3 (ostatnia)

-Mama, wo fahren wir hin?– zapytał mały Josel.

-Kajś, kaj be bezpiecznie- odpowiadała kobieta.

A bandzie tam vater?- zapytał po chwili namysłu chłopiec.

-Synku, kajś na nŏs na zicher papa cekŏ- odpowiedziała. Chciała coś dodać, ale jeszcze nienarodzone dziecko poruszyło się w łonie i poczuła bolesne kopnięcie. Przyłożyła dłoń do miejsca, w którym przed chwilą odcisnęła się mała stópka. Jymu tes jes zima, pomyślała. Poszukała w sobie rezerwy ciepła i podzieliła je równo na cztery, po kawałku dla każdego dziecka. Poszukała głębiej w sobie i resztką ciepła otuliła siebie, a drugą połowę wysłała w przestrzeń, mając nadzieję, że gdziekolwiek jej mąż teraz jest, wie i że gdy ogień się wypali i piekło ucichnie, wróci.

Gdy mijali grupę ludzi, jedna kobieta się odwróciła i zapytała:

-Wie weit sind die Russen?

-In Kreuzburg waren sie noch nicht- odpowiedziała z nadzieją w głosie. Przed oczami pojawił jej się dom rodzinny, łąki, lipa obok wjazdu na podwórek i jej rodzicie, żegnający córkę. Pożegnanie było krótkie, ucieczka nagła, mało kto wiedział o tym, że poszli, a o tym dokąd trafią, to ona też jeszcze nie wiedziała.

Mały Josel wdrapał się na kolana matki, objął ją, bo czuł, że z jej wnętrza emanuje jakieś dziwne ciepło. Uczucie te pozwalało mu zapomnieć o zimie, o masach śniegu wyższych niż on sam, o ciemności i o strasznych, przestraszonych ludziach, ogrzewało go i nie pozwalało, by mróz przeniknął jego ciało i dotarł do serca. Ciepło to, którym dzieliła się ta kobieta, zatrzymało przy niej wszystkie jej dzieci, ochraniało je aż do bezpiecznego klasztoru w Austrii, pomogło jej mężu ją odnaleźć i po długim czasie tułaczki, pozwoliło im koniec końców wrócić do domu.

Dej pozōr tyż:  Ślōnske Wordle abo bez szpas ku wiedzy – nowe norzyńdzie do nauki ślōnskigo jynzyka

 

 

Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.

Społym budujymy nowo ślōnsko kultura. Je żeś z nami? Spōmōż Wachtyrza

Ôstŏw ôdpowiydź

Twoja adresa email niy bydzie ôpublikowanŏ. Wymŏgane pola sōm ôznŏczōne *

Jakeście sam sōm, to mōmy małõ prośbã. Budujymy plac, co mŏ reszpekt do Ślōnska, naszyj mŏwy i naszyj kultury. Chcymy nim prōmować to niymaterialne bogajstwo nŏs i naszyj ziymie, ale to biere czas i siyły.

Mōgliby my zawrzić artykuły i dŏwać płatny dostymp, ale kultura powinna być darmowŏ do wszyjskich. Wierzymy w to, iże nasze wejzdrzynie może być tyż Waszym wejzdrzyniym i niy chcymy kŏzać Wōm za to płacić.

Ale mōgymy poprosić. Wachtyrz je za darmo, ale jak podobajōm Wōm sie nasze teksty, jak chcecie, żeby było ich wiyncyj i wiyncyj, to pōmyślcie ô finansowym spōmożyniu serwisu. Z Waszōm pōmocōm bydymy mōgli bez przikłŏd:

  • pisać wiyncyj tekstōw
  • ôbsztalować teksty u autorōw
  • rychtować relacyje ze zdarzyń w terynie
  • kupić profesjōnalny sprzynt do nagrowaniŏ wideo

Piyńć złotych, dziesiyńć abo piyńćdziesiōnt, to je jedno. Bydymy tak samo wdziynczni za spiyranie naszego serwisu. Nawet nojmyńszŏ kwota pōmoże, a dyć przekŏzanie jij to ino chwila. Dziynkujymy.

Spōmōż Wachtyrza