Leszek Drong: Czy Ślązak czyta inaczej?
Odpowiem od razu, dla tych, których męczy lektura dłuższa od standardowego Tweeta: tak. Ale „tak/nie” to raczej odpowiedź, jakiej oczekuje od nas komputer wykonujący sekwencje poleceń zwanych algorytmami. Samodzielnie myślący ludzie zwykle są zdolni do nieco bardzo zniuansowanej refleksji, więc pozwolę sobie tę zero-jedynkową odpowiedź rozwinąć. I oczywiście ciśnie się na usta pytanie zasadnicze, przygotowujące grunt pod cały wywód: co/kto to jest Ślązak? Nie interesuje mnie ogólny, abstrakcyjny Ślązak, bez względu na kontekst i okoliczności. Przyjmuję tu natomiast, by precyzję ustaleń zachować, roboczą definicję pozwalającą obdarzyć tym mianem każdego (przeszłego lub obecnego) mieszkańca Śląska, który identyfikuje się z własnym „życio-miejscem”, czy też całym regionem i któremu nie jest obce poczucie przynależności do wspólnoty lokalnej. Nie ważne, czy się tu urodził, czy z czasem dopiero pokochał Rybnik, Pszczynę, Katowice, Opole… Ważne, że akurat w tym momencie Śląsk jest jego kosmosem – i w przewidywalnej przyszłości chce z tym kosmosem żyć w przyjacielskich relacjach. Dodam jeszcze warunek trudny i kontrowersyjny, ale dla mnie istotny. Chodzi o świadomość przeszłości i szacunek dla historii – prawdziwej historii – śląskiej ziemi i jej mieszkańców. Odruchowe obrzydzenie wobec kłamstw o Śląsku w podręcznikach szkolnych i w ustach polityków. Poczucie solidarności wyrażające się troską o dobre imię regionu (bez wypierania się błędów, a czasem i zbrodni jego mieszkańców), a także wszystkich ludzi, którzy tu byli lub przybyli i zostali, bo gdzie indziej im źle. A tu trochę mniej źle, nawet jeśli nie idealnie.
Zanim zawodowy socjolog, demograf, czy inny fachowiec zacznie szukać dziury w całym i podważać tę definicję, przypomnę, że jest moja własna i ukuta wyłącznie na potrzeby niniejszego wywodu. Do encyklopedii nie trafi; murów żadnego warszawskiego ministerstwa nie wzruszy. I dobrze, każdy Ślązak wie, że pamięć ludzka jest zawodna, a narodowe kroniki łatwo przepisać z rażącymi błędami, często świadomymi.
No więc o co chodzi z tym czytaniem? Dlaczego Ślązak miałby czytać inaczej (i inaczej od kogo)? Z samej potrzeby postawienia takiej kwestii wynika moim zdaniem, że Ślązak nieco inaczej czuje i myśli od innych Polaków, choć i podobieństw można znaleźć wiele – z wrażliwością Kaszuba na przykład. Bo Ślązak widzi siebie i swój świat w mniejszej skali; to, co ważne, jest tu, często na wyciągnięcie ręki. A to, co przychodzi spoza Śląska, nie zawsze z tym widzeniem świata się zgadza. Czasem go kwestionuje, deprecjonuje – otwarcie mu zagraża. Jeżeli Ślązak czyta, niezależnie od języka, o historii lub rzeczywistości odmiennej od swojej, to trudniej mu się wzruszyć losem Kresowiaków, podczas gdy jego własna historia nie może doczekać się uczciwej rekonstrukcji. Jak tu zachwycać się Mickiewiczem i jego wizją kultury dworkowej, skoro w żyłach płynie krew chłopów lub robotników, w najlepszym (?) razie mieszczan o rodowodzie podejrzanie germańskim? Mówią, że pisać należy krwią, ale czytać też czasem uczą nas krwawo. Na Górnym Śląsku po drugiej wojnie światowej niejednemu dziecku do krwi wpajano poprawną polszczyznę przy lekturze wieszczów. Żaden z nich ze Śląskiem nie miał zbyt wiele wspólnego.
Ale czytanie to coś więcej niż wzruszenia, doszukiwanie się odniesień do własnego dziedzictwa kulturowego czy weryfikacja wiernego odzwierciedlenia rzeczywistości społeczno-politycznej. Czytanie to niejednokrotnie mozolne uzgadnianie własnego obrazu świata, a nawet kosmosu, z obrazem (fikcyjnej) rzeczywistości proponowanym przez autora tekstu. Taka cierpliwa rozmowa (Nietzsche, pisarz i czytelnik niemal genialny, kazał zawsze czytać lento!) dwóch światów, dwóch wrażliwości i dwóch zasobów semiotyczno-semantycznych, czyli rezerwuaru znaków i zakresu ich znaczeń. A znak albo słowo znaczy zawsze więcej, niż podpowiada słownik; bo znaki i słowa, oprócz słownikowej denotacji, mają swoją historię (jak podpowiada Michaił Bachtin). Na Śląsku ta historia różni się czasem od wspólnej, narodowej narracji, jaką serwują, jak niestrawne danie, oficjalne podręczniki, ale też liczne powieści czy poematy. Dlatego Ślązak czyta ze szczególnym niepokojem i obawą, bo każda książka, w której o jego krainie (celowo?) nie ma mowy, jakby trochę ją unicestwiała. Naiwne to może i działa zupełnie inaczej, gdy lektura dotyczy odległej w czasie i przestrzeni rzeczywistości, jednak to, co groźnie bliskie w polskiej kulturze – kulturze ze skłonnością do totalizowania doświadczenia zbiorowego – potrafi łatwo zdestabilizować śląskie poczucie bezpieczeństwa. Polska kultura tak często sama była marginalizowana i deprecjonowana, że w odruchu obronnym, jak kompleks nieuświadomiony, wypracowała sobie agresywny mesjanizm. W biologii nazywa się to populacyjną adaptacją do środowiska. A współczesna kultura polska, przynajmniej ta „oficjalna”, broni swoich źle pojętych interesów, atakując jeszcze słabszych od siebie, by tłumić centryfugalne impulsy. Może dlatego, przytłoczony tym mesjanizmem ogólnopolskim, Ślązak wyolbrzymia każde słowo wzgardy lub lekceważenia. Jego oikos, lokalna wspólnota czerpiąca energię oraz ciepło z domowego ogniska i autentycznych więzi międzyludzkich, jest w odczuciu Ślązaka w permanentnym stanie zagrożenia. Bo słowa wymierzone w Śląsk są zachętą do przemocy, a wobec przemocy Ślązak, istota pacyfistyczna do bólu, bo doświadczona wszelkimi możliwymi konfliktami XX wieku, jest bezsilny. Ktoś taki jak Ślązak, czytając, bez przerwy słyszy słabo zawoalowane groźby i wie, że nie chroni go żadne wyodrębniające śląskość prawo, więc każda groźba łatwo przerodzić się może w czynną napaść. Jak po wojnie, kiedy mordowano, gwałcono i torturowano za to, że ktoś jest stąd i przeżył niemiecką okupację. A robili to żołnierze nie tylko w radzieckich, ale i polskich mundurach. Przetrwanie okupacji nazistowskiej było na Śląsku zrównywane z kolaboracją, brak oporu przed przyznanym z urzędu numerem volkslisty traktowano jako zdradę ojczyzny.
Ojczyznę Ślązak czyta z ambiwalentnymi odczuciami, bo nigdy sam nie miał prawa definiować, co to słowo oznacza. Każdą kolejną ojczyznę mu, póki co, odgórnie narzucano i batem ćwiczono każdy kolejny patriotyzm. Każda kolejna ojczyzna była tą jedynie słuszną; nigdy nie wolno było myśleć w ten sposób o Śląsku jako takim. Więc czy można się dziwić, że Ślązak czyta to najprostsze ze słów jak zagadkę i wyzwanie interpretacyjne? Wie, że to, co dla niego jest ojczyzną, nie spełnia kryteriów urzędowych. Słowa „heimat” w ogóle nie wymawia, bo wiadomo, z jakiego języka się wywodzi. A jednocześnie, po polsku czytając, ma często wrażenie, że to nie jego mowa, chociaż podobna. Nawet Twardocha czyta czasem jak „zagranicznego” pisarza, bo on aż nazbyt sprawnie i zgrabnie językiem polskim się posługuje. Dla Ślązaka same słowa zwykle są proste, ale melodia języka bywa, że zabrzmi nieznajomo. Szczególnie te marszowe nuty trudno na spokojnie czytać. Na Górnym Śląsku porywające opisy koni i huzarów nie robią na nikim wrażenia. To kwestia gęstości zaludnienia; u nas nie ma miejsca na rozpostarcie skrzydeł i galop na oślep, więc i trudno to sobie wyobrazić. A jak Ślązak ma jeszcze starkę lub starzika, to oni mu już pewnie pomieszali w głowie znaczenie słów: Niemiec i Rosjanin, które dla każdego Polaka stanowią fundament orientacji czasoprzestrzennej. Nie daj Boże starzik po czeskiej stronie Olzy urodzony (to akurat autopsja się odzywa…) i miszung kulturowych skojarzeń oraz konotacji gotowy.
A jeszcze, jak mi przyjaciel mądry podpowiada, Ślązak polską literaturę czyta też czasem z uśmiechem politowania. Bo gros polskiej literatury to piękne słowa i próżne treści – próżne megalomanią autora i niejednego czytelnika, ale też brakiem oryginalnego, treściwego przesłania. Ta literatura, po którą Ślązak mógłby sięgnąć, gdyby chciał stać się wszechpolskim hermeneutą tudzież nauczyć większej niż regionalna polskości, sama cierpi na mniejszość nabytą, poczucie niedowartościowania wyrażające się często imitacją zagranicznych wzorców („nasz polski” Romantyzm? Modernizm? Wolne żarty; to głównie zakamuflowane przekłady z Niemców, Anglików i Francuzów…). To, co we współczesnej polskiej literaturze najlepsze, jak u Olgi Tokarczuk, nie jest wcale kwintesencjonalnie polskie, tylko globalnie światowe, choć zrodzone z jednostkowego doświadczenia gdzieś na Dolnym Śląsku. Bo w jakiej literaturze miałby Ślązak szukać tej kwintesencji polskości? Skoro cała polska kultura z gruntu patchworkowa – a grunt ją, jak w Drachu Twardocha, do życia powołuje i stabilnością obdarza. A czytanie wszechpolsko ujednolicone, narzucone każdemu licealiście na potrzeby arkusza maturalnego, to zaprzeczenie rzeczywistości śląskiej i odrębnej rzeczywistości każdego innego polskiego regionu. Mapy geopolityczne choćby tylko z XX wieku jasno pokazują, że grunt zawsze wie swoje i zniesie każdą kolejną narodową ideologię. Więc może Ślązak czytać mógłby przygruntowo? Pomijając górnolotne słowa – czytać to, co z ziemi wyrasta? Mniej lirycznie, a bardziej – botanicznie?
Summa summarum: tak, Ślązak czyta inaczej. Jak konkretnie? Tego chyba on sam do końca nie wie. A Ślązaczka? O, to już całkiem osobna historia i nie do mnie pytanie. Ale wiem z doświadczenia, że Ślązaczka sama do łatwych lektur nie należy. Kto mi powie, czy wierzyć Alojzemu Lysko, sąsiadowi mojemu przez miedzę tysko-bojszowską, jak Hankę opisuje (Jak Niobe. Opowieść Górnośląska), czy w Królestwie Twardocha doszukiwać się analogii z losem śląskiej kobiety w powojennej Polsce? Bohaterką Królestwa jest Żydówka na zgliszczach Warszawy. Gdyby przetrwała wojnę na Śląsku, co by ją czekało? Czy zamieniłaby się w komunistycznego kata, jak Salomon Morel odreagowujący na Ślązakach upokorzenia wojenne? Czy byłaby ofiarą podwójną przez swoją śląskość i żydowskość? Ślązacy mają nawyki interpretacyjne typowe dla wspólnoty prześladowanej. Czytamy jak ofiary, ale nie losu, tylko obcych nam autorów, piszących naszą historię bez cienia sympatii i litości. Piszących krwią nie własną, tylko tych, którym każdy nowy elementarz brzmi jak zapowiedź kary. Wciąż niełatwo nam pisać po swojemu, niezależnie od znajomości języka śląskiego. Bo to nie o wybór języka chodzi, a o DONOŚNOŚĆ – o uznanie dla naszego głosu. Idąc tropem botanicznej lektury: śląskie sensy są zbyt często jak delikatne rośliny zabijane przez mroźne słowa lekceważenia i pogardy. Dopóki nie dostrzeżemy ich rozkwitającej mocy kreowania świata na nowo, nie nauczymy innych liczyć się z naszą własną, śląską szkołą czytania (i pisania).
P.S. Los wspomnianych jako przykład Kresowiaków to złożony temat, część z nich dziś uważa się (jak najbardziej słusznie) za Ślązaków, bo po wojnie tutaj im lub ich przodkom wypadło zamieszkać. Stąd też i wielu Ślązakom ten los bywa bliski. Sam Górny Śląsk to do dzisiaj, biorąc pod uwagę czasem nader skomplikowane genealogie i przepływy ludności z różnych stron Polski, a czasem i krajów ościennych, trochę taki patchwork kulturowy, piękna kołdra zszywana z różnobarwnych kawałków.
Leszek Drong specializes in literary studies, Irish studies (especially Northern Irish studies), rhetoric and cultural memory. He is Director of the Centre for the Study of Minor Cultures at the University of Silesia. He has worked in the Institute of English Cultures and Literatures since its inception in 1995. His major publications include: Tropy konfliktu. Retoryka pamięci kulturowej we współczesnej powieści północnoirlandzkiej [Troping the Troubles: The Rhetoric of Cultural Memory in Recent Northern Irish Fiction]; Disciplining the New Pragmatism: Theory, Rhetoric, and the Ends of Literary Study (Peter Lang, 2006) and Masks and Icons: Subjectivity in Post-Nietzschean Autobiography (Peter Lang, 2001). He is a member of the International Association for the Study of Irish Literatures.