Jo je stōnd! Dlaczego znowu zadeklaruję narodowość śląską
Urodziłem się i od razu miałem problem:
– Skąd wyczaśliście to imię, co? Takie polskie! – złościła się babcia.
– Z kalendarza!, odpowiedzieli zgodnie z prawdą rodzice, którzy spodziewali się dziewczynki i.. nie mieli imienia dla chłopca. Załatwili mi w ten sposób śląskie urodziny i polskie imieniny przy jednej okazji i to w tym samym dniu!
Babcia dużo czytała, interesowała się historią, była też miłośniczką Sienkiewicza i żeby przeczytać „Trylogię” w oryginale, nauczyła się czytać po polsku (jej „Quo Vadis” w wydaniu niemieckim mam do dziś w domu).
Trudniejsze wyrazy, by je lepiej zrozumieć tłumaczyła na niemiecki, słownik polsko-niemiecki zawsze jej towarzyszył.
Znała więc polskie imiona i polskie zwyczaje ale za Polkę się nie uważała. „Jo jest stōnd”, powtarzała. Modliła się i spowiadała tylko po niemiecku, w tym też języku korespondowała ze swoimi siostrami i kuzynkami. Z nami godała po śląsku, ale w rozmowach z pozostałym w Chorzowie i okolicach rodzeństwem przechodziła chętnie na niemiecki bo tak jej było łatwiej.
Problemów z akceptacją mojego imienia nie miała pewnie druga babcia. Pochodziła z okolic Jastrzębia z rodziny o polsko-patriotycznych korzeniach – jej brat, polski policjant zginął w Ostaszkowie zamordowany z rozkazu Stalina. Niestety, nie zdążyłem jej dobrze poznać – odeszła z tego świata gdy miałem jakieś 6 lat…
Dziadków nie znałem, obaj zmarli krótko po wojnie.
Jeden z nich, urzędnik „Skarbofermu” – umierając wymknął się bezpiece chcącej go jako “obywatela narodowości niemieckiej” pozbawić domu, “maszyny do szycia Singer” i czegoś tam jeszcze – jak głosi zachowane z tamtych czasów milicyjne pismo. Miał jak większość Ślązaków III Volkslistę ale i… komendanta Moerla za miedzą. W 1945 roku, naszą ulicą terkotały furmanki z ciałami „dwójkorzy” i tych wszystkich innych, co to czymś podpadli… Ludzie byli tak zastraszeni, że do dziś nie odtworzono wszystkich miejsc zbiorowych mogił. Zapomniano o nich.
Na szczęście, znam to tylko z opowieści rodziców. Moja pamięć sięga dopiero lat 60-tych.
Mimo wszechobecnej szarości, były to bardzo ciekawe czasy! Śląska wielokulturowość miała się jeszcze całkiem dobrze. Np. ówczesny farorz w czasie „kolędy” przychodził do nas na samym końcu. Musiał z moim tatą powspominać stare wojenne czasy: on był u Andersa, a tata w Wehrmachcie…
Pamiętam klachające po niemiecku kobiety pod osiedlowym sklepem (świetnie to kontrastowało ze śpiewną mową przyjezdnych). Tak im było łatwiej i wygodniej: po co dzieci lub wnuki miały słyszeć co one myślą o nielubianej sąsiadce? Identycznie zresztą postępowali wszyscy dorośli, gdy chcieli coś zataić przed dziećmi. U nas, nauka niemieckiego była surowo zabroniona!
Jeszcze z roku 80-go chyba, pamiętam taki obrazek: stoję sobie w kolejce do spowiedzi, w konfesjonale siedzi młody wikary a za kratką jakoś blisko 80-letnia Oma. Nagle ksiądz wychodzi i mówi (przy wszystkich):
– Babciu, tu jest teraz Polska, musicie mówić po polsku, bo nic z tego nie rozumiem!
A Oma na to:
– Ja!? Jo mōm we słuchatelnicy po polsku godać, ja?! Ale wōm, te niymieckie szokolady smakujōm, pra?! (to był okres „zrzutów” – darów z zachodu rozprowadzanych przez kościoły).
Moi rodzice, urodzili się jako obywatele Niemiec. Potem 3-krotnie zmieniano im obywatelstwo: w 1922, 1939, i 1945. Nauczeni doświadczeniem, wychowywali nas narodowościowo neutralnie. Mówiliśmy w domu literacką polszczyzną, dzięki czemu nie obrywałem w szkole „za godanie”.
A chodziłem do szkoły nowoczesnej! Prawie całe grono pedagogiczne przyjechało tu z „nakazu” krzewić polską oświatę i kulturę wśród dzikich, śląskich tubylców. Nauczyciel, który bodaj najwięcej grubych, drewnianych linijek połamał na naszych brudnych łapach, jeszcze w latach 70-tych wyjechał do Niemiec (ponoć za żoną – Ślązaczką, choć wcześniej nie żyli razem…).
Z powodu mojej ładnej polszczyzny, urodzone już na Śląsku dzieci robotników-gości wołały za mną „gorol, gorol!”. Na wakacje wyjeżdżały do babć gdzieś na wieś, daleko stąd. A mnie było żal, dziwiłem się więc – dlaczego ja mam wszystkich tu, na miejscu? No, może za wyjątkiem tych z „Reichu” ale to była dla mnie abstrakcja, w rzeczywistość przechodziła tylko czasem, przed Świętami, gdy przychodziły „pakety” ze spleśniałymi od długiego przetrzymywania na poczcie apluzynami ale i czasem klockami „Lego”….
Prawdy o sobie dowiedziałem się dopiero w „Prewentorium dla dzieci śląskich” im. Wincentego Pstrowskiego w Rabce. Pojechałem tam w drugiej klasie podstawówki z powodu problemów z drogami oddechowymi i byłem tam chyba jedynym śląskim dzieckiem, co natychmiast uświadomili mi życzliwi wychowawcy. „Prusak”, „Krzyżak”, „Folksdojcz” – to były łagodniejsze z określeń które słyszałem. Popatrz, mówili wskazując na Iva – to jest „prawdziwy” Polak, z Dąbrowy Górniczej a ty, kim ty jesteś?
No właśnie, kim?
Nic z tego nie rozumiałem. W domu, w tym czasie mówiło się czysto po polsku, ale o tym kim my w zasadzie jesteśmy – nie mówiło się wcale.
To nie mowa mnie zdradzała, tylko miejsce zamieszkania.
Na szczęście, w przeciwieństwie do wychowawców, z tymi „prawdziwymi Polakami” układało mi się w rabczańskim prewentorium dosyć dobrze.
Kolejną lekcję otrzymałem bodaj w następnej klasie, gdy chciałem zapisać się do „Zuchów”. Zafascynowany „Pancernymi”, też chciałem nosić mundur, mieć czołg, psa i wygrać wojnę.
Rodzice, nie mieli nic przeciwko harcerstwu ale na jedno nie chcieli się zgodzić: na harcerską przysięgę.
Tłumaczyli, że Ewangelia nie pochwala przysięgania a ja przecież, byłem dopiero co po I Komunii. Prawdę poznałem przypadkiem – podsłuchałem rozmowę rodziców z babcią – okazało się wtedy, że nie mogą zaakceptować przysięgania Polsce, i to Polsce Ludowej. To był dla mnie szok! Co ja powiem kolegom?
O późniejszych czasach nie ma co pisać. Moja pochodząca spoza Śląska żona do dziś nie wierzy, że w podstawówce na przerwach chodziliśmy parami w kółko jak więźniowie na spacerniaku. Albo w to, że w liceum wszyscy musieli należeć do HSPS (formalnie, bo na zbiórki nikt nie
chodził). Czy też, że opuszczenie pochodu pierwszomajowego groziło wywaleniem z budy.
Ją „mordowali” w szkole nauką niemieckiego, a u nas było tylko jedno, jedyne liceum (“katowicki Pieck”) gdzie uczono słusznej, NRD-owskiej odmiany tego języka 😉
U nich był pełen luzik, a u nas – “Kulturkampf inaczej”. Tymczasem, żadne czarno-białe schematy nie pasują do mojej ziemi.
Do legendy rodzinnej (rodzina taty) przeszła historia o pewnym smutnym wydarzeniu: w gliniance utopiło się dziecko. To mogło być w czasie plebiscytu ale równie dobrze później, już podczas II wojny:
“Dobrze tak tym Polokōm” – mówili jedni sąsiedzi. “Dobrze tak tym Niymcōm” – mówili inni.
Podobne słowa zapisała w kronice rodzinnej moja ciocia (tym razem ze strony mamy), rzecz działa się w latach 20-tych, po przejęciu przez Polskę wschodniej części Górnego Śląska. Chodzi o mojego pradziadka, zamożnego, starochorzowskiego kupca:
„…Polacy uważali go za Niemca, a Niemcy za Polaka. Rozgoryczony, sprzedał swój majątek i wyjechał na Dolny Śląsk…”
W mojej rodzinie skupiły się prawie wszystkie możliwe opcje narodowościowe, często w obrębie rodzeństwa: Do jednego stołu siadali zdobywcy i obrońcy, żołnierze i dezerterzy z Wehrmachtu (ktoś uratował im życie, ryzykując swoim), dawni jeńcy „aliantów” z prosto z Kairu i ci co to “za Wilusia we Francyji” walczyli. Nie siadali z nami (bo nie mogli) wujkowie taty, słynni księża Brandys – działacze plebiscytowi i żołnierze, ale był przecież z nami ten wujek co to musiał w czasie okupacji przymusowo pracować – ze znaczkiem “P” na ubraniu. Bywały na byzuchu nasze “dobre duchy” – siostry babci, niemieckie nauczycielki nie znające prawie wcale śląskiej “godki” – którym grożono śmiercią w czasie powstań, jak i ten kuzyn mamy, który pełen wstydu dla swojej niemieckości pielgrzymował z Dortmundu do Oświęcimia…
W pełnej zgodzie wznosili sznapsy, dowcipkowali, śpiewali. Cieszyli się, że żyją i są razem.
Skomplikowane śląskie losy przekonały mnie, że ludzie nie dzielą się na Polaków, Niemców, Żydów, Czechów itd. Dzielą się wyłącznie na tych dobrych i tych złych.
Dlatego też, prezes Kaczyński nie był w stanie mnie obrazić swoją sławną „zakamuflowaną opcją” – ubolewam tylko nad jego indolencją.
A w „Spisie Powszechnym” z 2011r. podałem oczywiście narodowość „śląską”. Nikomu na złość. Tak zrobiłem 9 lat wcześniej i tak samo zrobię ponownie w 2021r.

Tadeusz Markiton – mōm 62 lata, jest żech narodowości ślōnskiyj!
Miyszkōm ôd zawsze we Swiytnochlowicach, ale cołko familijo z pokolynia mojyj matki i ôjca urodzōno we Chorzowie (obecnie “Start” Chorzów) i Koenigshuette. Starziki przekludzali sie z Pawłowic/Szyrokiej, Szczedrzyka i ôkolic. Robia jako konstruktor-CAD, ale pasjōnuja sie muzykōm, gōrami (zwłaszcza skitury) i wszelkim “outdoorem”. No i – co nojwazniyjsze – moim hajmatym.
Pierwotna wersja tego artykułu ukazała się w 2011r. na portalu „Hanysy.pl”.
Jestem z Wielkopolski, ale to nie ma żadnego znaczenia. Od razu mówię, że tzw. “prawdziwi Polacy” bardzo źle mi się kojarzą. Sorry, ale takich “patriotów” co to myślą, że wszystko co polskie jest najlepsze uważam za głupców. Ale tak samo myślał bym o kimś z każdej innej nacji o podobnych poglądach. Autor tego artykułu napisał jedno, chyba najważniejsze zdanie:”Skomplikowane śląskie losy przekonały mnie, że ludzie nie dzielą się na Polaków, Niemców, Żydów, Czechów itd. Dzielą się wyłącznie na tych dobrych i tych złych.”Ja staram się zrozumieć Was, ludzi z Górnego Śląska, dużo czytam i staram się wypleniać totalną ignorancję jaka istnieje w temacie “Ślązacy” poza Śląskiem. Mało tu miejsca, więc tylko powiem jeszcze, że całym sercem jestem za Waszym ruchem. Polska od niego nie zginie, więcej – wyjdzie to jej tylko na dobre. Wszystkiego dobrego!
Dziękuję! Serdeczne pozdrawiam,
mart
Jak to downo tymu pedzioł poeta “nikt nie jest samotną wyspą”.
Myśla, że momy jeszcze 800 tys. (abo i wiyncyj) takich wysp!
Na wiosna porachujemy wiela ich genau jest.
Chopy, piyknie dziękuja Wom za wpisy!
Mart
Myslołech, że historyjo moij familii je wyjątkowo. A Twoij je genau tako samo. Tyż zech musiol w domu po polsku godać a rodzice jak sie kłócili to po niemiecku, ujki tyz wszystkie we wermachcie zaczynały wojna, jedne wróciły z Andersem a inni ruskie niewole. Dlo poloków to je nie do zrozumienio, bestuż byda zaś na ślońsk welowoł.
Jestem 10 lat młodszy ale moja rodzina wyglądała tak samo. Też starsi mówili po niemiecku kiedy chcieli coś ukryć przede mną. Nie rozumiałem szkoły i polskich bohaterów bo nosili polskie mundury a moja rodzina walczyła w wermachcie i byłem z niej dumny. W Katowicach gdzie mieszkałem była ulica Obrońców Stalingradu. Długo sądziłem ze upamiętnia mojego dziadka co bronił się tam przed ruskim wojskiem… Rodzice bym w szkole nie miał kłopotów dbali bym mówił literackim polskim, w efekcie wujkowie się śmiali że godom jak gorol. Do dziś rozumiem śląski jednak mam trudności gdy po Śląsku mówię. W spisie powszechnym podałem że jestem Ślązakiem i w tym roku zrobię podobnie.