Jak to z tą autonomią Śląska było
Taka też była owa autonomia: znacznie lepsza niż brak autonomii, ale jej obraz w szczegółach bardzo tracił na autonomiczności. Szefem całej administracji „samorządowej”, skarbowej, szkolnej oraz policji był wojewoda. Wojewodę mianował prezes Polski – do kroćset! uuups! najmocniej przepraszam za przejęzyczenie: Naczelnik Państwa oczywiście! Później – prezydent RP na wniosek premiera RP. „Samorządową” włożyłem w cudzysłów nieprzypadkowo, bo struktura ściśle podporządkowana szefowi powoływanemu i odwoływanemu do woli przez premiera rządu centralnego jest równie samorządowa jak partia rządząca jest opozycyjna, a pasztet z dzika – wegetariański
Postaram się zatem nakreślić teraz szerszy kontekst polityczny, który jest jednocześnie opowieścią o GENEZIE ŚLĄSKIEJ AUTONOMII. Autonomii współcześnie przez wielu na Górnym Śląsku idealizowanej, moim zdaniem niesłusznie. Wybaczcie mój brak poważania dla oficjalnej narracji historycznej – i polskiej, i niemieckiej, ale już trochę żyję, wiele widziałem bądź przeczytałem, i zdrowy rozsądek podsuwa mi nieco bardziej przyziemne interpretacje tego co miało miejsce. Gdy w tle jest gruby szmal – a tak przecież było w tym przypadku – bardziej od nastrojowych opowieści o umiłowaniu ojczyzn przekonują mnie doniesienia o działaniach służb specjalnych, inspirowaniu, wpływaniu, manipulowaniu opinią. Tym bardziej, gdy dla jednej ze stron „szmal” jest zbyt gruby, by go ot tak wypuścić z rąk, a dla drugiej – jest absolutnym „być albo nie być”.
Konferencja wersalska
Po pierwszej wojnie światowej twórcy odradzającej się właśnie polskiej państwowości, w trakcie długich i niełatwych negocjacji ze zwycięskimi mocarstwami sprzymierzonymi – negocjacji mających określić zasięg terytorialny nowego państwa – zorientowali się, że kraj pieczołowicie zszywany przy stoliku negocjacyjnym z ziem zagarniętych Rzeczpospolitej Obojga Narodów przez potężnych sąsiadów w końcówce XVIII wieku, to co prawda dość rozległe terytorium, ale niestety składające się w ogromnej większości z terenów potwornie zacofanych gospodarczo i przynoszących stosunkowo ograniczone dochody budżetowe. Czyjeś pomysłowe oko musiało się wtedy zwrócić na południe, czy ściślej – w kierunku południowo-zachodnim. Dostrzegło tam Górny Śląsk – stosunkowo niewielki obszar, mający za to przemysłu od cholery i ciut! Gdybyż zatem coś z tego uszczknąć – jest blisko i mamy chyba punkt zaczepienia!

Nie było wprawdzie przesłanek, by domagać się regionu na tej samej podstawie, co terenów zagarniętych Rzeczpospolitej w latach 1772-1795, bo w przeciwieństwie do nich, Śląsk już od czasów grubo przedjagiellońskich w skład polskiego państwa nie wchodził. Choć w średniowieczu z łatwością wskazać można okresy, gdy region pozostawał niezaprzeczalnie w orbicie władzy bądź wpływów królów i książąt polskich, to jednak Kazimierz III Wielki w 1356 r. rozstrzygnąć raczył był kwestię i w Pradze zrezygnował z pretensji do tej ziemi. Nie za darmo zresztą, albowiem za analogiczną uprzejmość strony czeskiej w kwestii pretensji (uzasadnionych jak najbardziej) do korony polskiej. Niemniej, owo pomysłowe oko dostrzegło, że na tym Śląsku żyją autochtoni posługujący się w domu językiem zbliżonym do polskiego. Czemu by nie spróbować więc podnieść kwestii, że na ziemi górnośląskiej żyje sobie oto cała masa autochtonów poczuwających się do związku z polskością, a przebierających niecierpliwie kończynami, byle tylko jak najszybciej przyłączyć się do Polski?
Plebiscyt
Szczęście sprzyjało Polakom (czy też może – jak piszą inni – sprzyjali im Francuzi, witający z otwartymi ramionami wszelkie inicjatywy mogące osłabić pokonane Niemcy) i postanowiono przeprowadzić plebiscyt. Takie referendum pod hasłem „chcesz mieszkać w Niemczech, czy w Polsce?”. Oczywiście, tak jak Polacy chcieli położyć łapę swego fiskusa na dochodach śląskich hut, kopalń i innych zakładów przemysłowych, tak samo – a może nawet bardziej – niemiecki fiskus swojej łapy z nich nie kwapił się zdejmować. Na Śląsk ruszyły więc zastępy działaczy narodowych obojga nacji z zadaniem uświadamiania prostemu ludowi, jakiejż to jest narodowości i jak niezmiernie ważne by wybór państwa z tą narodowością korespondował. Wysiłek agitatorów koncentrował się na tej właśnie mniej wykształconej i mniej majętnej grupie. Bo była liczniejsza i teoretycznie łatwiejsza w „zagospodarowaniu” niż lud nieprosty. Ten miał już bowiem ściśle określone preferencje, związane przede wszystkim ze zdolnością rozróżniania między swoim osobistym interesem, a interesem państw współzawodniczących o spore pieniądze dla swoich budżetów. Wtedy to np. przyjechał z tego typu misją do Tarnowskich Gór – 32-letni już – Jan Nowak. Mierniczy, księgarz, introligator, historyk-hobbysta, ale przede wszystkim doświadczony działacz i agitator. I tak krążyli sobie po Górnym Śląsku akwizytorzy narodowości jednej i drugiej, głosząc dobre słowo, a posuwając się częściej lub rzadziej do rękoczynów także. Czas ich gonił, bo lud nie nasiąkał tożsamością tak łatwo jakby się chciało, a plebiscyt tuż-tuż.

Polacy wszakże wpadli na prosty, a bardzo skuteczny trick, łącząc akwizycję emancypacji narodowej z bardzo w owym czasie popularnymi hasłami emancypacji klasowej warstw uciskanych. Do zwykłego „kapitalisty-wyzyskiwacza” dopleciono wątek narodowy zmieniając go w „Niemca-kapitalistę-wyzyskiwacza-ciemiężyciela”, ogłoszono iż w Polsce nieznany będzie taki wyzysk, o nie, o nigdy! No i ograniczano jak tylko można było możliwość podróżowania do „altreichu” (czyli „Polski właściwej), żeby ewentualnym porównywaniem warunków życia nie zachęcać do zadawania głupich pytań. Tym bardziej, że ulotki głosiły: „Tu [na niemieckim Górnym Śląsku] gwałt, nędza, brak ziemi. Tam [w Polsce] reforma agrarna i dostatek”. A nikt nie spieszył się wyjaśniać, że tak reforma, jak i dostatek są in spe jedynie – w ambitnym zamierzeniu.

Autonomia Śląska
Na zachętę dla głosujących polski Sejm uchwalił w lipcu 1920 roku – a więc nie wiedząc jeszcze ile i które konkretnie powiaty dostaną się Polsce – bardzo szeroką autonomię dla przyszłego polskiego województwa śląskiego. Pomysł nie był autorski, był twórczą adaptacją wcześniejszej oferty niemieckiej plus „przebitka” polegająca na: „patrzcie, oni gadają, a my już uchwaliliśmy”. Można powiedzieć, że było to coś na kształt promocji „dwie pary butów w cenie jednej plus 100 darmowych minut i komplet opon zimowych”. No i – jak to z promocjami bywa – po zakupie okazało się, że owszem dwie pary, ale tylko przy zakupie naraz dwudziestu, minuty są „darmowe” lecz tylko w abonamencie za 200 zł, zaś opony są wyłącznie do Żuka, a tak po prawdzie to cała ta promocja jest szkodliwa dla firmy i coś z tym trzeba zrobić, żeby to ukrócić. Taka też była owa autonomia: znacznie lepsza niż brak autonomii – choćby ze względów finansowych – ale jej obraz w szczegółach bardzo tracił na autonomiczności.
Szefem całej administracji „samorządowej”, szefem administracji skarbowej, szkolnej oraz policji był wojewoda. Wojewodę mianował prezes Polski – do kroćset! uuups! najmocniej przepraszam za przejęzyczenie: Naczelnik Państwa oczywiście! Później – prezydent RP na wniosek premiera RP. Premier wyznaczał wojewodę wedle swego widzimisię i Sejm Śląski, podobnie jak śląski wyborca, mógł mu skoczyć, ewentualnie pocałować w… dłoń. Do wojewody należał również nadzór nad prasą, stowarzyszeniami i zgromadzeniami, czyli pełna cenzura prewencyjna. „Samorządową” włożyłem w cudzysłów nieprzypadkowo, bo struktura ściśle podporządkowana szefowi powoływanemu i odwoływanemu do woli przez premiera rządu centralnego jest równie samorządowa jak partia rządząca jest opozycyjna, a pasztet z dzika – wegetariański.
Trzeba zauważyć, że ów autonomiczny wabik, uwierał Polskę niezmiernie i był solą w oku od pierwszego dnia, gdy przestał być rządowi centralnemu potrzebny, a więc od dnia podpisania poplebiscytowego i popowstaniowego porozumienia polsko-niemieckiego w Genewie (15 maja 1922 r.). Dlatego przez niemal całe międzywojnie prowadzony był nieustanny atak propagandowy rządu i Sejmu II Rzeczpospolitej mający na celu zniesienie lub ograniczenie autonomii województwa śląskiego. I de facto dokonało się to wraz z uchwaleniem przez sanacyjny Sejm RP w 1935 r. nowej Kostytucji. Dawała ona Sejmowi RP prawo dowolnego zmieniania Statutu Organicznego Województwa Śląskiego (czyli takiej śląskiej Konstytucji) bez konieczności akceptowania zmian przez Sejm Śląski. Ale na formalne zlikwidowanie autonomii czasu rządowi Najjaśniejszej Rzeczpospolitej brakło i jego pragnienia zrealizowała dopiero komunistyczna Krajowa Rada Narodowa 6 maja 1945 roku.
Śląska „Samorządność”
Wróćmy jednak do wesołych lat 20. Pierwszym wojewodą śląskim mianowany został Górnoślązak spod Raciborza – Józef Rymer. Nominacja Rymera była prawdopodobnie ostatnią z niezwykle korzystnych ofert wspomnianej wyżej promocji, gdyż był to jednocześnie ostatni Ślązak na tym stanowisku. Zmarł w nie do końca jasnych okolicznościach po niespełna półroczu urzędowania, ale zanim to nastąpiło zdążył wyznaczyć starostów powiatów nowego województwa. Wszyscy starostowie byli rodowitymi Ślązakami, ale było to pierwsze i ostatnie takie rozdanie owych posad w historii II Rzeczpospolitej, jak i śląskiej autonomii.
Starostwo tarnogórskie dostało się Walentemu Olearczykowi – znanemu wam już, choć może nie z nazwiska, bohaterowi opowieści o orle na dachu ocalonym przed usilnie poszukującymi zajęcia młodymi aktywistami (kto nie wie o co chodzi, zachęcam do pogrzebania we wcześniejszych postach). I tu ciekawostka: podczas swoich rządów w starostwie Walenty zatrudnił na stanowisku kierownika wydziału budżetowego 22-latka podsuniętego mu przez Główny Zarząd Powstań Śląskich (tak na marginesie, osobliwa nazwa – jakby owe powstania były wydarzeniem cyklicznym, wymagającym bieżącego zarządzania w 1923 r. i później). Młodzieńcem owym był niejaki Jerzy Ziętek. Tak, ten Ziętek. Jorg w olearczykowym starostwie nie ograniczał się jedynie do budżetowania, lecz zapoznał pannę Gertrudę, którą poślubił w Tarnowskich Górach w 1926 roku. Za innego już starosty.
Albowiem następcą Olearczyka został Sławomir Żuławski. Z Podkarpacia. Nie da się go nawet uznać za element napływowy przybywający na Śląsk za pracą lub miłością i wiążący swe życie z regionem, albowiem Sławomir został po prostu przez centralną machinę państwową rzucony na odcinek „samorządowy” śląski, a po robocie został zabrany z powrotem do siebie. Wielu z was jego nazwisko może wydać się znajome. Niektórym skojarzy się z „trylogią księżycową” – i słusznie, bo napisał ją sławny brat Sławomira, Jerzy Żuławski; innym – z „Trzecią częścią nocy”, „Opętaniem”, „Szamanką”, względnie z Sophie Marceau lub Weroniką Rosati – i też słusznie, bo pierwsze trzy wyreżyserował, zaś następne dwie przytulał sławny wnuk Sławomira, Andrzej Żuławski. Jeszcze innym nazwisko skojarzy się z „Wojną polsko-ruską”, i również jak najbardziej słusznie, bo wyreżyserował ją prawnuk Sławomira, Xawery Żuławski.
Tekst oryginalnie ukazał się na blogu „Na krańcu królestwa”.