Gabriela Szewiola: Portalegre. Dwa wymiary końca świata
Bywają takie miejsca, których nie znajdziemy w żadnym przewodniku, a jeśli nawet – to będzie to co najwyżej lakoniczna wzmianka o charakterze praktycznym. Informacja z Wikipedii, dane, statystyka – często odległe od tego, co sami spotykamy, przybywszy na miejsce.
Bo magia (to zresztą zbyt modne, nadużywane słowo) czy czar miejsca to też czar chwili, czar zatrzymania i świadomości tego, co tu i teraz. Otwartych oczu i uszu. Współtworzenia tej chwili i pragnienia bycia w niej.
Portalegre to miasto u podnóża gór wschodniej Portugalii, do którego nie tak łatwo dotrzeć komunikacją publiczną. Jeszcze trudniej jest z niego skutecznie wyjechać. Miasto mające za sobą lepsze czasy, o których zaświadczają nadszarpnięte upływem czasu budynki użyteczności publicznej. Jeśli ktoś wybiera się do Portalegre, to raczej nie turyści w swoich autokarach, a podróżnicy, którzy uparli się, żeby pojechać dalej i wyżej, zobaczyć ukryte w górach twierdze i lśniąco białe miasteczka położone na skałach, wysoko jak orle gniazda.
Centrum miasta leży na wzgórzu sporej wysokości, na które trzeba się wdrapać po wzorzystym chodniku z błyszczącego bruku. Idziemy więc, dochodzimy na szczyt. Tam jednak nie znajdujemy niczego. Pusty plac, zamknięty kościół. Senność. Jacyś ludzie, poruszający się w zwolnionym tempie (jakież genialne jest tu niemieckie słowo Zeitlupe). Samochodów brak. Dwie małe knajpki. Zaraz za placem urwisko i widok na daleką, zatopioną w słońcu równinę. Hotelik ze sztukaterią, malowanymi meblami i pluszem w hallu.
Po dwóch dniach górskich eskapad trzeba jechać dalej. Dlaczego linia kolejowa, a tym samym dworzec leżą jedenaście kilometrów od miasta? Trudno tu o logikę. Najbardziej „portugalskie” w swoim charakterze wytłumaczenie jest pewnie takie, że ktoś tę linię kiedyś, wzruszając ramionami, w taki sposób wytyczył i należało być wdzięcznym, że w ogóle gdzieś w pobliżu jest. Dziś w Portalegre zatrzymują się dwa pociągi dziennie. Żeby w niedzielę dotrzeć na dworzec, trzeba wziąć taksówkę. Jedenaście kilometrów marszu szosą w temperaturze trzydziestu pięciu stopni to chyba zły pomysł.
Jeśli jednak Portalegre nie leży na końcu świata, to stacja kolejowa na pewno.
Biały, rozłożysty, piętrowy budynek z dumnym napisem Portalegre. Trochę jak z filmów o Dzikim Zachodzie, trochę przywodzący na myśl czasy kolonialne. Kilkoro dwuskrzydłowych drzwi. Tynk i farba na drzwiach łuszczą się. Ozdobne azulejos jakoś się jeszcze trzymają. Kiedyś musiał panować to spory ruch. Wędrowni handlarze, ludzie przyjeżdżający do pracy w przędzalniach miasta.
Wokół stacyjki rosną stare figowce, obok ktoś założył ogród i zapomniał o nim. Warzywa wyschły. Mamy jeszcze sporo czasu. Odstawiany walizki, siadamy na ławce, zamykamy oczy.
Później zrywamy i jemy dojrzałe figi o nieopisanym smaku.
Obok budynek z toaletami, na ścianie modliszka. Zatopiona w sobie i bezczasie, nieruchoma jak posąg, jak ten letni dzień w Portalegre.
Cisza. Lekki, ale gorący powiew i wielka błękitna czasza nieba. Powietrze drży, obraz chwilami się rozmazuje. Nie wiadomo, czy czas płynie, czy stoi w miejscu. Czekamy. Pociąg za pół godziny. Nie zauważamy, że obraz tego miejsca właśnie się w nas maluje, odciska, zapisuje. W długi zimowy wieczór, w kraju daleko na wschód i północ będzie się otwierał jak na zawołanie. Będzie najlepszym suplementem i poręczą, by przejść przez zimę, życiowe wertepy, problemy.
Pięć minut przed przyjazdem pociągu – myśl: prawdopodobnie nigdy tu już nie wrócimy. Bo to miejsce pojawiło się tylko na chwilę, jest migawką, podarowanym snem, fatamorganą. Istnieje tylko w nas. Zaraz zgaśnie.
Jednak wyjeżdżając stąd niesiemy też w naszym mentalnym bagażu wdzięczność. Nie jest wszak oczywiste, że – czymkolwiek jest, czymkolwiek była stacyjka w Portalegre, to mogliśmy tego dotknąć. Doświadczyć miejsca z tak bardzo innego czasu i świata.
Zawsze w takim przypadku istnieje też ryzyko gorzkiego posmaku, tym bardziej wtedy, kiedy ma się konkretne oczekiwania. Nie otrzymaliśmy tu żadnej opowieści. Tutejsi ludzie, historie – to pozostanie dla nas na zawsze zamknięte, niedostępne.
Trzeba przejść przez tory na drugi peron. Za pięć minut stary, ale szybki osobowy zabierze nas w stronę Entroncamento – portugalskich Koluszek, skąd już wywiezie nas bezszelestne intercity i za chwilę wyrzuci nad oceanem. Cztery godziny i zjazd w dół o dwadzieścia stopni. Jeszcze raz odetchnąć głęboko i spróbować zatrzymać w sobie zapach rozgrzanych figowców, zapamiętać fakturę i barwę nierównych azulejos.
Są takie miejsca, które działają na człowieka jak fotoshop, jak używka. Zastrzyk pozwalający uwierzyć znów w świat i kochać go nadal. Ale ceną jest tęsknota i świadomość, że powrót czy następna podróż nie byłyby już tym samym.
Jeśli istnieje miejsce odpowiednie na koniec świata – takie, żeby przyszedł i zabrał nas niezauważenie – to może jest nim dworzec w Portalegre?
Prywatnie mama dwójki dorosłych dzieci. W wolnym czasie obcuje z przyrodą, wędrując i uprawiając ogród, czyta, pisze i próbuje doskonalić swoją znajomość języków obcych.