Gabriela Szewiola: Mamulka
Przy każdym uderzeniu wszystko trzęsło się w posadach. Mury drgały, zdawało się, że jeszcze kilka sekund i dom się zawali, grzebiąc wszystkich. Kurz zasłaniał twarze. Ludzie już się nie modlili, byli zbyt wyczerpani. Patrzyli nieruchomo przed siebie, skuleni, skamieniali. Strach, który jeszcze poprzedniego dnia był widoczny na każdej twarzy, gdzieś uleciał. Dwie doby. Kilku starych mężczyzn, kilkanaście kobiet. Czworo dzieci. Zamiast w szkole były teraz tutaj, pod ziemią. Zresztą od dawna nie były w szkole, zapomniały już o kolegach i surowych nauczycielach. Nie płakały. Wydawało się, że są równie dzielne jak dorośli, że po tych kilkuset kilometrach tułaczki potrafiły im bez trudu w dzielności dorównać. Widziały już tyle, znacznie więcej niż stojące nad nimi kamienice, o wiele więcej niż dzieci żyjące w tym miejscu przez nimi i po nich. Te bomby i pociski były ich chlebem codziennym. Gdyby nie sylwetki, trudno byłoby rozpoznać w nich dzieci. Twarze były poorane, oczy pociemniałe, usta zaciśnięte. Tylko najmniejszy, trzyletni może chłopiec zaciskał rękę na dłoni matki i szeptał: „Mami… mamulka…”.
Jego matka siedziała w najciemniejszym kącie. Jej usta poruszały się miarowo i bezgłośnie. Monika próbowała odgadnąć, co mówi, ale prawie nie widziała jej pochylonej twarzy. Była drobnej postury, jasne włosy były splecione w gruby warkocz. Przypominała raczej starszą siostrę lub nianię chłopców. Młodszy syn siedział po lewej, starszy po prawej stronie. Obaj byli ubrani w spodnie sięgające do kolan i grube podkolanówki. Przed nimi stały dwa plecaki. Czerwone z zimna kolana wyzierały spod podartych nogawek. Przy kolejnym uderzeniu z sufitu posypał się tynk, a otwór powiększył się. Do środka wpadało teraz więcej światła. Pomarańczowego światła. Słychać było też krzyki. Powietrze, dym, ogień.
Monika pomyślała, że chciałaby teraz iść do swojej szkoły, tą samą co zawsze ulicą, wzdłuż grabowego żywopłotu. Niedługo wiosna. Idąc do szkoły zawsze muskała soczyście zielone, głęboko żłobione liście grabu. Czemu, przecież było tyle innych pięknych miejsc. A jednak to ta zieleń i te liście stały jej przed oczami. Jak daleko był teraz szum budzącego się miasta, sprężysty krok w lekkich, sportowych butach. Życie, przestrzeń wokół, budzące się miasto. Nieosiągalne, nieskończenie dalekie, w innym świecie, który zdawał się być jak z niewyraźnego filmu.
„Wir kommen hier nicht mehr heraus”[1] – powiedział siwy mężczyzna z ręką na temblaku. „Sei still, Martin”[2] – szepnęła siedząca obok kobieta.
Dotąd wydawało się, że jasnowłosa kobieta spała. Teraz podniosła twarz. Była wychudzona, skurczona i poczerniała. Spojrzała na swoich synów i twarz na chwilę pojaśniała i ożyła. Potem pochyliła się i znów zapadła się w sobie. Dotknęła podłużnego zawiniątka, spoczywającego na jej kolanach. Monika wiedziała, co jest w środku.
Nagły huk i błysk ogłuszył ludzi siedzących w piwnicy. Potem zapanowała ciemność. Monika obudziła się z krzykiem.
***
Było jeszcze wcześnie. Nie musiała wstawać. Maj tego roku zaskakiwał coraz to nowymi kaprysami pogody. Drżała ze zmęczenia i zimna, chciała jeszcze na chwilę zasnąć, bez tych snów, które wciąż wracały i nawet po przebudzeniu zataczały wokół niej kręgi, snuły się jak korowód, okalały ją niewidzialnym wysokim parkanem. Musiała długo szukać wyjścia.
Szła do szkoły wolnej niż zwykle, choć niespodziewanie wyszło słońce. Tramwaj wyrzucił ją koło dworca, musiała przejść jeszcze pół kilometra. Minęła stare, rozpadające się kamienice, plac z targowiskiem i nowsze zabudowania, weszła do parku. Zaczynały właśnie kwitnąć wielkie kasztanowce, których gałęzie zwieszały się aż do ziemi. Jednak dziś ich nie widziała, szła w dziwnej mgle tego snu, która nadal krążyła wokół jej głowy. Doszła do grabowego żywopłotu, okalającego przedszkole. I wtedy zrozumiała, co szeptała jasnowłosa kobieta w jej śnie. „Leni, Leni… Leni.”
Usłyszała pisk hamulców i wszystko zawirowało.
***
Gdy otworzyła oczy, nie była pewna, czy śni. Nie wiedziała też, gdzie jest. Zobaczyła nad sobą nieznajomą twarz, usłyszała głosy, ale nie rozumiała ich jeszcze. Poczuła ukłucie w piersiach i łzy na policzkach. Chciała coś powiedzieć, ale nie potrafiła. „Miała pani szczęście. Tylko wstrząs mózgu i złamana noga. Poskładaliśmy” – to pierwsze, co do niej dotarło. Znów zapadła w sen.
Siedziała na szpitalnym łóżku. Za oknem było chłodno i szaro, liście wielkich, majowych drzew tańczyły, wiatr bił o szyby. Powinna była tam pojechać w czasie ferii. Przecież ciotka Greta jest sama, Rudi w Australii, a Paul mieszka na drugim końcu Niemiec i nie może jej często odwiedzać. Ma dziewięćdziesiąt siedem lat. Gdy widziała ją poprzednio, miała dwa lata mniej. Po śmierci babci Monika przejęła jej korespondencję z siostrą, zaczęła do niej dzwonić i czasem ją odwiedzać. Gdy pojechała do ciotki po raz pierwszy, była jeszcze na studiach. Otworzyła jej drobna kobieta z burzą białych włosów, którą znała tylko ze zdjęć. Jasne spodnie, tiszert. Ona miała dziewięćdziesiąt lat?
Greta chodziła po swoim malutkim mieszkanku i nawet wychodziła do parku. Polubiły się bardzo. Chodziły na lody do włoskiej cukierni i siedziały godzinami w parku, czytając książki i gazety. Kiedy wracały do domu, Monika nieśmiało prosiła ciotkę o opowieści z przeszłości.
„Pōnboczek doł mi słabe kolana i dobro pamiynć, dziouszka, po co mi ta pamiynć, jo by chciała to juz zapōmnieć i terozki ino żyć. Je tela innych rzeczy. Niy musiałabych tego wszystkiego dźwigać w moji gowie. Jo niy wiym, Mŏni, czy ty to udźwigniesz.”
Ale Monika łaknęła opowieści. Lubiła słuchać, gdy ciotki i wujowie wspominali przeszłość. Nie przypuszczała jednak, że ryzykuje, wypytując ciotkę o dawne czasy. Ciotka opowiadała cicho i spokojnie. To Monika, wchodząc ufnie i coraz dalej na jezioro opowieści, stąpała po coraz cieńszym lodzie, nie wiedząc o tym. Ale nie potrafiła się zatrzymać.
„Lepi mie się niy pytej, co się tukej robiōło w cztydziestym piōntym. Wy bydźcie radzi, że terozki żyjecie”. Ale ciotka jednak znów opowiadała, bo to przecież było jej życie, jej jedyne życie. I Monice, która tak była do niej podobna fizycznie, a może i z duszy, to swoje życie zostawiała w testamencie.
Więc opowiadała. Jak to Anton, którego już po wojnie nie zobaczyła, po każdym urlopie zostawiał jej jedno dziecko. Rudi urodził się w czterdziestym, Paulek w czterdziestym drugim, a Leni w czterdziestym czwartym, w grudniu. I zaraz trzeba było uciekać. W mrozie, krzyku i ścisku, z tysiącami ludzi z tobołami, w panice. Nie prosto na zachód, tylko okrężnymi drogami, z chlebem zmrożonym, ostatnim kawałkiem z rodzinnej piekarni. Z chłopcami trzymanymi mocno za ręce i z Leni w chuście na piersiach. Jak zgubiła matkę po drodze i odnalazła dopiero rok później, chorą na ciele i w głowie. Jak Leni umarła po drodze, ale mogła ją pochować dopiero po dwóch tygodniach, po największych bombardowaniach. Jak jeździła potem długie lata w to miejsce i za każdym razem prawie umierała z żalu i jak potem postanowiła już nie jeździć. Jak ukrywała się przed radzieckimi żołnierzami, smarowała twarz popiołem i wypychała policzki, udając chorą. Jak potem w tych wschodnich Niemczech dawali wszystkim chleb z przydziału, więc nie chodzili głodni. Jak z innymi Trümmerfrauen odgruzowywała miasto, a chłopcy zostawali sami albo bawili się koło domu z innymi dziećmi. Bo dzieci to dzieci i znajdują do zabawy patyki, kamienie, strzępy ludzkiego dobytku. Jak Paul zachorował na gruźlicę i jak uratowała go penicylina. Jak spała wiele nocy w gruzach hali pod szpitalem.
Opowieści śmierci, trupach, bombardowaniach, krwi, gwałtach, bezgranicznym cierpieniu najsłabszych. O sprawach, na które nie ma nazwy.
Już dość, ciocia, już dzisiej nic mi niy godej, niy mōm siły już tego słuchać.
***
Gdy kolejnego lata odwiedziła Gretę, nazajutrz po przyjeździe obudził ją dzwonek do drzwi. Na wycieraczce stał starszy, siwy człowiek, wielki jak wiking i rumiany. Uśmiechnął się i powiedział „Jo je Paul, a tyś je Mŏnika, niy?” Zza pleców Moniki wyjrzała Greta, rozpromieniona. Wiking wykrzyknął: ”Mamulka! Lass dich mal ansehen! Gut siehst du aus!”[3]. Paul został tydzień, potem wrócił do swojej praktyki lekarskiej w Hamburgu. Monika rozmyślała, jak Greta to zrobiła, że po tym wszystkim wychowała tego szczęśliwego człowieka, który w tamtym czasie mógł już studiować, zostać lekarzem. Greta kiedyś, po długim namyśle, wyjaśniła to Monice. Kiedy nastał pokój, to ona chodziła po równoważni. Po jednej stronie była otchłań, w którą wpadała, gdy jeździła na grób Leni. Na początku nie potrafiła nie jeździć. Po drugiej stronie było zielone pole, zielone jak ozimina, tak mówiła Greta. „Jak to” – Monika na początku nie rozumiała – „dyć tu w mieście nie bôło żodnego pola”. „Ach, Mŏnika” – Greta mówiła to cierpliwie, jak do dziecka. I opowiadała dalej. Że wszystko wokół wydawało jej się dane na nowo, całe życie odzyskane, cały świat. Tak było. Każdy dzień bez huku samolotów. Każda melodia w radiu, każdy talerz sycącej zupy i każdy uśmiech Rudika i Paula napawały ją szczęściem. Pierwsza nowa letnia sukienka w kwiaty. Pierwsze ciasto. „My przeżyli”, mówiła. Znalazła pracę w jadłodajni przy fabryce, po paru latach poznała tam Johanna. Przeżyli razem czterdzieści lat. Chodzili na tańce, bo oboje lubili tańczyć, jeździli nad jezioro z chłopcami, pływali. Kochali się, śmiali się, grali w piłkę, chodzili do kina. Smakowali te chwile.
***
Ty się nie bój – Monika słyszała w sobie daleki głos Grety. Życie jest wszędzie. Nikt nam wtedy nie oddał tego, co nam wojna zabrała. Ale byliśmy zdrowi, jeszcze młodzi i wolni. Tę wolność sami sobie wzięliśmy, sami sobie daliśmy.
Po powrocie do domu wybrała numer ciotki. W słuchawce odezwał się obcy głos. Monika zamarła. „Ja, ich bin ihre Nachbarin, die Greta ist da, aber sie hat ihr Bein verstaucht und muss sich schonen”[4].
Sny już nie wróciły. Ale kto wie, pomyślała Monika, może wrócą. Muszę żyć z nimi. One są nićmi, które do mnie od niej płyną. Pojedzie z Gretą nad morze. Paul mieszka niedaleko. Greta kocha morze. Mówi, że morze jest wieczne. Greta, jej druga babcia, jej siostra przyszywana i przewodniczka. Jej lampa i moc. Jeszcze sześć tygodni do wakacji. Niedługo zrzuci gips. Czuła się coraz silniejsza. Tak silna, że mogła unieść spadek Grety.
[1] Już stąd nie wyjdziemy.
[2] Bądź cicho, Martin.
[3] Mamulka! Pokaż no się! Dobrze wyglądasz!
[4] Tak, jestem jej sąsiadką, Greta jest, ale zwichnęła nogę i musi się oszczędzać
Gabriela Szewiola, Ślązaczka, germanistka, ukończyła studia na uniwersytecie w Lipsku, od wielu lat pracuje jako wykładowca języka niemieckiego na Politechnice Śląskiej. Współpracuje jako edukator z Goethe-Institut, kieruje Ogólnopolską Olimpiadą Języka Niemieckiego dla studentów uczelni technicznych. Naucza z pasją. Wciąż doskonali swój warsztat wykładowcy, stosując nowatorskie i autorskie metody dydaktyczne. Uczestniczy w konferencjach i publikuje swoje artykuły.
Prywatnie mama dwójki dorosłych dzieci. W wolnym czasie obcuje z przyrodą, wędrując i uprawiając ogród, czyta, pisze i próbuje doskonalić swoją znajomość języków obcych.