Gabriela Szewiola: Irma

Irma siedzi przy oknie i patrzy na przedzierające się przez śnieg samochody, na skulonych ludzi, utaplanych w śnieżno-wodnej mazi, na matki taszczące torby, ciągnące za sobą dzieci. Kiedyś irytowały ją sąsiadki, nazywane przez okoliczną młodzież fotokomórkami. Oparte przedramionami na poduszce,  spędzały pół dnia na patrzeniu z otwartych okien, nieomal nieruchome. Tylko ich głowy ruszały się miarowo w lewo i prawo, trochę jak u nakręcanych figur z szopki u Józefa. Teraz Irma sama znajdowała  w siedzeniu przy oknie jakiś rodzaj uspokojenia, jakieś wyłączenie z uporczywych myśli. Choroba wróciła i uniemożliwiła jej wyjście z domu przez tydzień. Ostatnio odporność, w którą tak wierzyła, załamała się.

No proszę, prawie pół metra i nie chce stopnieć, a mówili, że nie będzie już żadnych śnieżnych zim. Czy tam, w M., jest więcej śniegu? Zwykle tak bywało, bo wieś jest położona wyżej i bardziej na północny zachód.

Irma sięga po śniegowce i idzie do apteki po wodę utlenioną. Wszystko leci jej ostatnio  z rąk, dłoń przecięta rano wciąż krwawi. Źle sypia, a zima siedzi w jej ciele głęboko, obejmuje uda, brzuch, głowę. Oczy wyglądają jak podbite,  zbyt mocno rozjaśnione włosy sterczą spod kaptura jak u nastroszonego ptaka. W skrzynce na listy upomnienie z powodu niezapłaconego rachunku i zaproszenie na prezentację wyrobów zielarskich. „Pani Irma T”. To imię, to irytujące imię kiedyś było piętnem, niezmywalnym i sączącym się przy każdym skojarzeniu z M. Ale od czasów Marka już nie jest, polubiła je. Marek mówił, że jej imię jest jak ta jasna brzoza przy drodze wiodącej ze wsi do lasu. Jak roślina, której miana nie znali. Jak egzotyczna herbata.

Telefon. Marika płacze. Ciotka umarła. Ostatnio była w M. cztery lata temu, też na pogrzebie. Wujek Martin przewrócił się przy rąbaniu drewna i już nie wstał. Ciotka? Zawsze była zdrowa, cóż to się mogło stać?

Dalszŏ tajla artykułu niżyj

Irma, jak chcesz to sie weź te wertiko po ŏmie, co ci sie wdycki podobało, Hyniek ci je prziwiezie. Nie, już go nie chce. Chce tylko oddychać, oddychać, ostatnio brak jej oddechu, nie wie, gdzie go szukać, gdzie się zgubił. Na wyspach go nie ma. Czy jest tu, w jej bloku, czy w M.? W tamtym, zostawionym, straconym, nie zapomnianym? Nie ma już sił skakać z jednej szali tej wielkiej wagi na drugą, a może nawet na trzecią, bo to była inna waga z wieloma szalami. Nie chciała już zdawać się na nastrój i przypadki, machać ręką i ulegać kaprysom i męczącym zwrotom, balansować.

Dej pozōr tyż:  Ślōnske Wordle abo bez szpas ku wiedzy – nowe norzyńdzie do nauki ślōnskigo jynzyka

Jak to wuj mawiał? Kiej w styczniu je lato, w lecie zima za to… Skoro więc taki śnieg, może lato będzie ładne? Dawniej wstydziła się tego języka matki, ciotek i wujów, którym sama nasiąkła i za który ją wyśmiewano. Nauczyciele wtedy jeszcze strofowali dzieci za mówienie po śląsku, czynili to bez ogródek, szyderczo, okrutnie nawet. „Naucz się mówić po polsku”. „Choby? Co to jest za słowo, Wloka? Stawiński, powiedz mu, jak to będzie poprawnie po polsku!”. Tylko kochana pani Budzisz, polonistka spod Krakowa, miała dla wszystkich dzieci wyrozumienie za wszystkie ich osobliwości i osobności. I  – sama bezdzietna – wszystkie je kochała i była przez nie uwielbiana. Tak więc Irma pod koniec podstawówki mówiła już po polsku bez śląskich naleciałości i  – co więcej – zwykle też bez typowej  intonacji, która zdradzała jej pochodzenie tylko w chwilach ekscytacji i zdenerwowania.

Byle do wiosny. Przed blokiem zakwitną gynsipympki, nad rzeką moiki. Co zakwitnie?! Jeszcze kilka lat temu Irma powiedziałaby „stokrotki” i „podbiał”. A teraz… nie umiała się przed tym obronić, nie wiedziała, jak i kiedy to się stało, czy coś pękło, czy coś wróciło jak bumerang, czy jakaś niewiadoma siła wyłamała otwór w murze. Zgubiła klucz do furtki, tak myślała przez te wszystkie lata, kiedy nie umiała się wybrać do M. Nie wiedziała już, czy z niechęci i lęku, że obudzą się rany i rozczarowania, czy z poczucia bezradności, że to i tak nic nie zmieni, że wrota są zatrząśnięte, że żadnego zbawienia tam nie będzie. Że mówi już innym językiem, który nie otwiera tamtego świata. Gdy dzwoniła do kuzynek z życzeniami, zapraszały ją na kawę . „Irma, przijedź, pogodōmy sie, ôpowiysz nōm, jak tam bōło w tyj Grecji” . Irma dwa razy w roku jeździła na wakacje. Nabyła wprawy w wyszukiwaniu tanich lotów i rezerwacji niedrogich noclegów. Chodziła po ciepłych plażach i wzgórzach, czytała książki, nie wdawała się w rozmowy z „rodakami”, którzy zaczepiali ją w miasteczkach i próbowali się spoufalać, gdy odkrywali, skąd jest. Nigdy z żadnym się nie umówiła.

Dej pozōr tyż:  Ślōnske Wordle abo bez szpas ku wiedzy – nowe norzyńdzie do nauki ślōnskigo jynzyka

Przez ostatni rok jej podróże były jednak inne, były rodzajem ucieczki od nieokreślonego niepokoju. Ani wzgórza, ani odcienie zieleni nie przynosiły ukojenia. Nie ma słowa, które nazywałoby i mieściłoby w sobie jednocześnie ból i tęsknotę. Wehmut? Ŏma tak godała i Irmie zawsze wydawało się, że to jakieś muzealnie archaiczne i literackie słowo. W izbie Ŏmy było wiele książek po niemiecku.

Od kilku lat śniło jej się często, że wraca do M. i nie może znaleźć domu, dom zmienia się na jej oczach, jest inny, lipa jest tylko jedna zamiast tych trzech, które zostawiła. I mieszkają tam inni ludzie, których nie zna, którzy jej mówią, że to nie ten dom, że się pomyliła. Że nie ma żadnej znajomej twarzy, wszystko jest inaczej pomalowane i nawet zapachy są inne.

Miała dość gadaniny i szczebiotania koleżanek z pracy, niby przypadkowych pytań, czemu z tym Pawłem sie nie umówi, że tu zagląda i taki szarmancki, że dobrze by jej zrobiło. A skąd wiesz, Stasia, co by mi dobrze zrobiło, tak ostatnio odpowiedziała i był spokój na jakiś czas.

„Tyn gorol”. Tak o Marku mówiła matka, ale Irma już wtedy wiedziała, że może i chce jej się sprzeciwić, że wie swoje i że Marek to TEN mężczyzna. Zamieszkali razem w akademiku. Marek po studiach wyjechał do Francji na stypendium i już nie wrócił. Pisał i błagał, by Irma przyjechała za nim, ale tyle sił i odwagi Irma nie miała. Teraz matka jednak od jedenastu lat nie żyła. Irma od początku nie wiedziała, co ma z ta śmiercią zrobić. Czuła tylko pustkę. W sobie i wokół siebie. Musiała się powoli wypełniać nowym życiem. Zrzucać przyczepione mocno powłoki, które ją dręczyły. Iść przed siebie po omacku, bez przeczuć, drogą prób i błędów. Z wieloma zakrętami i z budowanym całkiem nieświadomie, świeżym jeszcze i zaskakującym poczuciem siły.

Więc pojedzie na pogrzeb. Pojutrze. Może zabrać Martę? Marta była córką sąsiadki, miała szesnaście lat i pięknie malowała. Zawsze chciała pojechać do M., po tym, jak Irma opowiadała jej już jako dziecku, gdzie i jak się bawili, budowali tajne bazy i tamę na rzece, buszowali w sadzie koło cmentarza. Ale na pogrzeb? A teraz, zimą przecież  i tak niczego nie namaluje. Ale może mimo to? Wieczne przekładanie wszystkiego. Irma zadzwoniła do Marty.

Dej pozōr tyż:  Ślōnske Wordle abo bez szpas ku wiedzy – nowe norzyńdzie do nauki ślōnskigo jynzyka

Dobrze, że to nie czerwiec. Może w czerwcu szala M. byłaby za ciężka i Irma uległaby Marice, zostałaby na noc w M., może lipa by ją otumaniła na tyle, że te łzy, które dotąd przychodziły do niej tylko niespodziewanie, teraz by zwyciężyły, zatopiłyby jej upór i opór i dumę?

Następnej nocy śniła jej się karuzela odpustowa, która nie stała na placu przy kościele, tylko na małym placyku przy stawie. Karyzol kręcił się jak zawsze, ale tym razem Irma nie musiała stać z boku, jak wtedy, gdy była dzieckiem i na sam widok karuzeli robiło jej się niedobrze. Tym razem siedziała na karuzeli i frunęła razem z innymi. Łańcuchy krzesełek błyskały, wszystko wokół było kolorową mgłą z waty cukrowej, kwiatów na strzelnicy i lip migoczących na wietrze. Pisk dzieci i dalekie odgłosy orkiestry dętej, kościelne dzwony i wołania  – wszystko to mieszało się i też krążyło w korowodzie dźwięków, w ciepłym, słonecznym strumieniu dzieciństwa.

Nazajutrz Irma obudziła się wyspana. Powietrze wydawało się jasnoniebieskie, przejrzyste, trochę jak w marcu. Przez chmury za oknem lekko przezierało słońce. Marta już czekała. O wpół do dziesiątej Irma wyszła z bloku. Odgarnęła śnieg ze swojego dwudziestopięcioletniego, starego, ciężkiego mercedesa. Da radę, pomyślała. Nawet na tej drodze nad stawami, zawsze zaśnieżonej, szerokiej tylko na jedno auto. Kobiety wsiadły do samochodu. Irma zapaliła silnik i ruszyła na północny zachód.

 

Gabriela Szewiola, Ślązaczka, germanistka, ukończyła studia na uniwersytecie w Lipsku, od wielu lat pracuje jako wykładowca języka niemieckiego na Politechnice Śląskiej. Współpracuje jako edukator z Goethe-Institut, kieruje Ogólnopolską Olimpiadą Języka Niemieckiego dla studentów uczelni technicznych. Naucza z pasją. Wciąż doskonali swój warsztat wykładowcy, stosując nowatorskie i autorskie metody dydaktyczne. Uczestniczy w konferencjach i publikuje swoje artykuły.

Prywatnie mama dwójki dorosłych dzieci. W wolnym czasie obcuje z przyrodą, wędrując i uprawiając ogród, czyta, pisze i próbuje doskonalić swoją znajomość języków obcych.

Społym budujymy nowo ślōnsko kultura. Je żeś z nami? Spōmōż Wachtyrza

Ôstŏw ôdpowiydź

Twoja adresa email niy bydzie ôpublikowanŏ. Wymŏgane pola sōm ôznŏczōne *

Jakeście sam sōm, to mōmy małõ prośbã. Budujymy plac, co mŏ reszpekt do Ślōnska, naszyj mŏwy i naszyj kultury. Chcymy nim prōmować to niymaterialne bogajstwo nŏs i naszyj ziymie, ale to biere czas i siyły.

Mōgliby my zawrzić artykuły i dŏwać płatny dostymp, ale kultura powinna być darmowŏ do wszyjskich. Wierzymy w to, iże nasze wejzdrzynie może być tyż Waszym wejzdrzyniym i niy chcymy kŏzać Wōm za to płacić.

Ale mōgymy poprosić. Wachtyrz je za darmo, ale jak podobajōm Wōm sie nasze teksty, jak chcecie, żeby było ich wiyncyj i wiyncyj, to pōmyślcie ô finansowym spōmożyniu serwisu. Z Waszōm pōmocōm bydymy mōgli bez przikłŏd:

  • pisać wiyncyj tekstōw
  • ôbsztalować teksty u autorōw
  • rychtować relacyje ze zdarzyń w terynie
  • kupić profesjōnalny sprzynt do nagrowaniŏ wideo

Piyńć złotych, dziesiyńć abo piyńćdziesiōnt, to je jedno. Bydymy tak samo wdziynczni za spiyranie naszego serwisu. Nawet nojmyńszŏ kwota pōmoże, a dyć przekŏzanie jij to ino chwila. Dziynkujymy.

Spōmōż Wachtyrza