Czy kompleksy i wynikająca z nich językowa schizofrenia to dobry fundament standardu literackiego “ślōnskij godki”?
Do napisania niniejszego tekstu skłoniła mnie polemika z Bartłomiejem Wanotem – przedstawicielem młodego pokolenia Ślązaków, zainteresowanego stworzeniem śląskiego standardu literackiego. Dodajmy człowiekiem, który wie o czym mówi, bo zna kilka języków słowiańskich i przyswoił sobie sporo wiedzy lingwistycznej, zwłaszcza z zakresu slawistyki. Do tego wywodzi się z Siemianowic, gdzie do dzisiaj się “godo”, a w czasach jego dzieciństwa była to jeszcze “godka” mało skażona polonizmami, niemal tożsama z “godkōm”, którą ja znam z centrum Katowic. Stąd niegdyś we wszelkich dyskusjach językowych na internecie staliśmy po tej samej stronie barykady. Gdy jednak Bartek zaczął się wgłębiać w wywody polonistów nagle się zafiksował i stał się moim krytykiem. Punktem odniesienia nie był już dla niego język jego otoczenia, tylko język znany mu książek, zupełnie odwrotnie, niż dla mnie. Dosyć wyrazistym symbolem jego przemiany jest fakt, że zamiast słowa “godka” zaczął nagle używać po śląsku słowa … “mowa”, którego w Siemianowicach nigdy, jako śląskiego nie słyszał. Natrafił w tekstach gwarowych spod Opola na słowo “mouwa”, skojarzył, że w innych językach słowiańskich słowo “mowa” też występuje i zawyrokował, że “mowa” to słowo jedynie słuszne dla śląskiego standardu literackiego, a “godka”, jako etymologicznie pokrewna ze słowem “gadka” z potocznej polszczyzny, się nie nadaje. Stwierdził, że to nie ważne, że w Siemianowicach wszyscy mówią po śląsku “godka”, a nie “mowa”, skoro on mówi językiem śląskim, a nie konkretną gwarą.
Tymczasem nie ma żadnej reguły, że słowo, występujące w językach słowiańskich, musi występować we wszystkich, bo wówczas mielibyśmy jeden język słowiański, a nie kilkanaście różnych. Dobrym przykładem jest tu słowo żaba, które występuje we wszystkich językach słowiańskich z wyjątkiem dwóch: rosyjskiego, gdzie to słowo brzmi “liaguszka” i śląskiego, gdzie brzmi “rapitouza”. To chyba najbardziej oryginalne śląskie słowo, bo podobnego określenia żaby nie znalazłem w żadnym innym języku. No i charakterystyczne jest, że na tych śląskich terenach, gdzie w słownictwie roi się od neopolonizmów, najbardziej oryginalnego, śląskiego słowa “rapitouza” w ogóle nie znają, mówią po prostu “żaba” i uważają, że to jest po śląsku. Podobnie jest ze słowem “słońce”, które w językach romańskich, germańskich i bałtyjskich jest pochodną łacińskiego słowa “Sol” (soleil, sole, Sonne, sun, sołnce, slunce, słyńce, saule). Wyłamały się w Europie języki ugrofińskie, baskijski, a z indoeuropejskich: wszystkie celtyckie (ghrian, haul, heol), albański, grecki, a także obydwa śląskie, gdzie nazwy słońca są pochodną łacińskiego “clarus” i germańskiego “klar”, czyli “jasny” lub mają z nimi wspólną etymologię, a brzmią “Klare” i “klara”. Niefortunnie “klara” brzmi identycznie jak kobiece imię, stąd część Ślązaków myśli, że ktoś tak nazwał słońce żartobliwie, więc tak właśnie traktują to słowo, a jako “lepsze” zaadaptowali polskie “słońce”. To coś takiego jakby niektórzy Anglicy uznali, że słowo “bill” (m.in. rachunek) pochodzi od imienia Bill i jest żartobliwe, więc w poważnych kwestiach należy go zastąpić lepszym, niemieckim “Rechnung”. Podobnie jest z “mową”, ktoś poznał polszczyznę i zinterpretował “godka”, jako “gadkę”, więc dla “mowy” znalazł nową nazwę “mouwa”. W tych częściach Górnego Śląska, gdzie polszczyzna już w II połwie XIX w. uchodziła za język lepszy, bo język księży, nauczycieli i redaktorów, roi się od neopolonizmów leksykalnych i składniowych, na terenach zurbanizowanych, gdzie za lepszy uchodził niemiecki, a polski za język włóczegów z kongresówki i gastarbeiterów z Galicji, takich wpływów polszczyzny nie było, ale Bartka raczej nic nie przekona, że czarne jest czarne, a białe jest białe.
I z takim właśnie nastawieniem zarzucił mi brak wyczucia przy tworzeniu neologizmów. Jako pierwszy przykład podał rzeczywiście nietrafny neologizm, z którego się już dawno temu wycofałem. Natomiast w drugim przykładzie nie podał neologizmu, tylko istniejące i odnotowywane w słownikach słowo “klepciok”, oznaczające monetę. Oburzył się jak mogłem w tekście historycznym po śląsku użyć, takiego okropnego słowa zamiast … “mōneta” (!!!). Jak żyję na tym świecie pół wieku, słowa “mōneta” po śląsku nigdy nie słyszałem, więc naprawdę nie wiem w jakim celu miałbym miałby stosować zapożyczony z polszczyzny neologizm i rugować istniejące śląskie słowo, które jest zupełnie normalne??? Bartek mnie jednak poinstruował, że w języku śląskim istnieją słowa w rejestrze niskim i wysokim. Absurd, bo śląski jako język potoczny nie ma rejestru wysokiego, będzie go miał, gdy śląska leksyka zaistnieje w tekstach naukowych i każde śląskie słowo, którego w nich użyjemy, niezależnie od jego etymologii, będzie w rejestrze wysokim. Musimy się po prostu przyzwyczaić do takiego właśnie zastosowania śląskiej leksyki, która na początku będzie brzmiała nam tam dziwnie, czasem może nawet zabawnie, bo mamy zakodowane stosowanie w tych miejscach polszczyzny. Skąd zatem Bartek wytrzasnął ten rejestr wysoki. Ano uznał, że teksty gwarowe, w których Ślązacy usiłowali mówić po polsku, to właśnie jest ten lepszy śląski. I na takich właśnie kompleksach chce zbudować śląski standard literacki.
Nie pomaga wyjaśnienie, że żadne słowo nie jest przypisane do rejestru wysokiego, czy niskiego, że jego przypisanie zależy wyłącznie od naszego postrzegania, że np. w polszczyźnie słowo “kobieta” kiedyś należało do rejestru niskiego, było wręcz obelgą, a w rejestrze wysokim mówiło się “niewiasta” lub “białogłowa”, a dziś to słowo “kobieta” jest w rejestrze wysokim, a użycie np. w tekście o biologii sformułowania “ciało białogłowy” wywołałaby salwę śmiechu. I taką samą salwę śmiechu wywoła pierwsze użycie “ślypiōw”, czy “kichola” w tekście naukowym z zakresu biologii. Po dwudziestym użyciu w takim kontekście będą to już słowa z rejestru wysokiego i nikt nie będzie ich uważał za pejoratywne. Nie dociera do Bartka i wielu innych, że postrzeganie śląskich słów, jako tych gorszych, wynika wyłącznie niskiego statusu komunikacyjnego języka śląskiego, ze znajomości polszczyzny, mieszania obu języków i postrzegania śląskich słów właśnie przez pryzmat polszczyzny.
Standardowo kompletnie nikt się nie przejmuje jak słowa w jego języku brzmią użytkownikom innych języków, stąd Ślązaczki mogą mieć “gryfne ślypia”, a Rosjanki “krasiwyje głaza”, chociaż wszystkie inne Słowianki mają piękne oczy, a Polakom zarówno ślepia, jak i głazy w roli ludzkiego narządu wzroku wydają się komiczne. I tutaj nawet Bartek Wanot potwierdzi, że w Siemianowicach – identycznie jak Katowicach – słowo “ślypia” nie ma pejoratywnego zabarwienia. Takie zabarwienie ma wyłącznie tam, gdzie jest ono błędnie rozumiane, jak słowo “ślepia” w polszczyźnie, co jest tylko dowodem przeogromych wpływów polszczyzny na język części Ślązaków i to nie tylko poprzez zmianę śląskiej leksyki na polską, ale również znaczenia śląskich słów o tej samej etymologii, co słowa polskie, na takie jakie ma słowo polskie. Nie przejmują się Czesi, że Polacy kpią z ich języka z “divadlem” w roli teatru na czele. Nie przejmują się Polacy, gdy Czesi pękają ze śmiechu, gdy słyszą, jak mały Polak mówi do swej mamy, że jej “szukał” (co po czesku znaczy, że z nią kopulował). Nie przejmują się Anglicy, że Polak widząc “preservatives” w składzie produktu spożywczego, będzie się tarzał ze śmiechu, sądząc, że ktoś pomyłkowo wpisał tam prezerwatywy, a tymczasem chodzi o konserwanty. I takich przykładów jest bez liku, więc jeśli ktoś chce zmieniać psinco na nic, godka na mowa, klepciok na mōneta, baba na kobita (podobnie jak psinco też ma fatalną etymologię od kobyły) itp. to po co w ogóle jakaś kodyfikacja???
Celem stworzenia śląskiego standardu literackiego powinno być podniesienie statusu komunikacyjnego naszego języka. Tymczasem część osób zaangażowanych w kodyfikację i to chyba nawet przeważająca, wpadła na pomysł, że stricte śląskie zasoby leksykalne nadal pozostaną na statusie komunikacyjnym języka potocznego, bo są w niskim rejestrze, a śląski język literacki i naukowy, stworzą nam z “lepszej” leksyki … polskiej, używanej przez Ślązaków, gdy chcieli powiedzieć coś po polsku, tylko im nie do końca wyszło, a polscy badacze to odnotowali, jako przykład gwarowy. Nie dziwi zatem już marsjańska hipoteza mojego innego adwersarza Grzegorza Kulika, że najważniejsza w języku jest gramatyka, a słownictwo jest drugorzędne. Stworzenie przez nich śląskiego języka literackiego tak naprawdę niczego nie zmieni, nadal słownictwo polskie będzie tym lepszym, a stricte śląskie tym gorszym, a na otarcie łez pozostaną nam różnice gramatyczne, które w przypadku dwóch języków słowiańskich wcale nie są znaczące. Podniesienie statusu komunikacyjnego języka poprzez dyskryminację jego zasobów leksykalnych. Jak dla mnie to jest totalna językowa schizofrenia i to przypadek kliniczny.
Dariusz Jerczyński – autor “Historii Narodu Śląskiego” oraz wielu innych artykułów i książek na temat Śląska i jego dziejów.
Blog jest autonomiczną stroną autora. Redakcja portalu Wachtyrz.ey nie odpowiada za jego treść i pisownię.