Jan Hahn: Cudowny buk
Po ostatniej światowej wojnie Śląsk doznał takich strat i spustoszeń, że adekwatnym do nich określeniem mogłyby być tytuły książek, filmów i artykułów Hannibala Smoke – najpopularniejszego dziś kronikarza zagłady śląskich pałaców: „Cicha Apokalipsa”, „Najpiękniejsza katastrofa świata”, „Zaginiona Hiroszima”. Z dwóch tysięcy wspaniałych rezydencji ostało się około 900, w większości w stanie daleko posuniętej i dalej posuwającej się do ostatecznego końca, ruiny. Na Śląsku dokonała się (używając słów Hannibala Smoke’a): jedna z największych katastrof w pejzażu kulturowym w Europie. Nie chodzi bowiem tylko o pałace i rezydencjonalne parki, pełne urokliwych murowanych i wodnych atrakcji. Nie chodzi tu też, jak większość mniema, o Dolny Śląsk. Ja, tarnogórzanin, pamiętam wysadzenie w powietrze dwóch pałaców i zamku piastowskiego, przyglądałem się z rozpaczą, jak cudne Kopice są rozkradane. Niszcząca, barbarzyńska bowiem ręka nie należy do Rosjan, jak prawie wszyscy przypuszczają. Ogromna większość wspaniałej, materialnej spuścizny przodków obróciła się w ruinę lub przestała istnieć za sprawą polskich, powojennych władz i ich wykonawców. Zgodnie z atawistycznym odruchem: niszczyć wszystko, co niemieckie lub prymitywnym wyliczeniem: nie opłaca się remontować (wspaniały budynek wrocławskiej poczty został w 1953 roku rozebrany na materiał służący do odbudowy Warszawy, gdyż postawienie nowego budynku było tańsze, niż gruntowny remont starego). Pozostając we Wrocławiu. Czasami burzenie czegoś, co jest piękne, połączone jest z niszczeniem pamięci o ludziach, którzy zasłużyli się tej ziemi. Jednym z najpopularniejszych i najczęściej odwiedzanych miejsc we Wrocławiu jest Wzgórze Partyzantów. Nawet dziś, choć nie umywa się do ówczesnej świetności. Przed wojną wzgórze to było symbolem Wrocławia, wizytówką, dumą. Swój doskonały kształt zyskało dzięki braciom Gustawowi i Adolfowi Liebiechom, którzy dorobili się gigantycznego majątku na cukrze (w1835 roku wybudowali w Klecinie cukrownię – jedną z pierwszych na Śląsku). Po śmierci starszego brata Adolf Liebiech podjął decyzję, że zagospodaruje dla mieszkańców i dla miasta zazielenione wzgórze, czyniąc z niego przy okazji pomnik swojego zmarłego brata Gustawa. Jakie to były pieniądze? 71 tysięcy talarów. Budżet Wrocławia wynosił wtedy 30 tysięcy! W dodatku Adolf Liebich nie tylko ufundował zabudowę wzgórza, ale zrzekł się też pieniędzy z wynajmu powierzchni, przekazując je do kasy miasta. Uzyskał w ten sposób tytuł honorowego obywatela Wrocławia oraz tytuł nowego patrona wzgórza, przemianowanego na Wzgórze Liebicha, na którym wznosiła się wieża, a w belwederze działała sala koncertowa i elegancka kawiarnia, w której wręcz wypadało bywać. Zielone tereny wokół stały się popularnym centrum rekreacyjnym – latem pływano po fosie gondolami, a zimą urządzano jazdy na łyżwach. W 1945 roku znalazł się w tymczasowych władzach stolicy Śląska ktoś, kto znał trochę niemiecki i odrobinę potrafił kojarzyć. Kazał nazwać wzgórze „Wzgórzem Miłości”, bo coś miejscowi mówili o „liebe” i może to uczucie na tej górce go i spotkało. W 1948 roku stwierdzono, że wzgórze jest zbyt wyniosłe, by nosić tak frywolną nazwę. Od tego roku już nie jest frywolna, lecz absurdalna. Jacy partyzanci godni są upamiętnienia we Wrocławiu?
Z przestrzeni Śląska znikały więc budynki, fabryki, pomniki, ale i nazwy z map i tablic upamiętniające zdarzenia, ludzi, ważnych dla całego regionu i dla danej miejscowości. W niebyt odeszły obyczaje, obrzędy, legendy, podania, pieśni i specjały kuchni. To jednak dotyczy Dolnego Śląska. Na Górnym Śląsku pozostali ludzie, którzy strzegą twardo pamięci przodków, obyczajów i tradycji.
Tak więc „Śląskie Elizjum”, jak brzmi tytuł książki Arne Franke niedawno na język polski przetłumaczonej, Eden prawie, stał się jakąś Atlantydą, zaginioną krainą, której ślady odkrywają najwytrwalsi eksploratorzy. I dla mnie nie brzmi to pesymistycznie. Ten fakt – że mamy do odkrycia nieprzeliczalne ilości ciekawych zdarzeń z przeszłości, fantastycznych miejsc i ludzi, tysiące baśni, podań i legend związanych ze Śląskiem, ukrytych tajemnic miejsc i obiektów, niesie radosne przesłanie. Niesie nadzieję (w moim przypadku pewność), że Śląsk okaże w pełni swe niezrównane, niespotykane gdzie indziej, magiczne oblicze i stanie się mekką turystów – oby wykwalifikowanych!
Coraz częstsze są akcje ratujące zapomniane cmentarze, zasłużonym ludziom wracającym cześć. Coraz więcej tras obejmuje miejsca skazane wcześniej na zapomnienie. Słyszałem o domach, w których gospodarze zaczynają wprowadzać tradycję „lichtzepter” (berła świetlnego, piramidy bożonarodzeniowej) słynnego na Śląsku przed choinką. Niestrudzony Juergen Gretschel z Legnicy rozpropagował „Bombę legnicką” – pyszny piernik, słynny niegdyś w całych Niemczech, tradycje piernikarstwa, starsze niż w Toruniu, odradzają się w Bardzie. „Śląskie niebo” (odpowiednik górnośląskiej rolady z kluskami) jadłem już w wielu restauracjach. Mnożą się strony i blogi miłośników Dolnego Śląska i jego wielkiej historii.
Do powyższych refleksji przywiódł mnie wpis, które na stronie „Tajemniczy Dolny Śląsk” zamieścił Pan Paweł Wrabec. Podaje on, że po uzyskaniu dokładniejszych informacji od Grzegorza Czepila, właściciela baru „Jadło” w Głuszycy (pasjonata historii regionu), udał się on na poszukiwanie „świętego buka”. Według legendy, którą przekazywali sobie z dziada pradziada mieszkańcy Rudolfswaldau (obecnie Sierpnica), wielkie kilkusetletnie rozłożyste drzewo rosnące na malowniczo położonym wzgórzu leżącym na pograniczu Sierpnicy, Rzeczki i Walimia zostało posadzone do góry korzeniami. Mit posadzenia drzewa korzeniami do góry jest często spotykany. Przeważnie jednak fakt bujnego wzrostu takiego drzewa miał świadczyć o niewinności człowieka, który na tego typu „sąd Boży” się zdecydował. W przypadku naszego buka mamy do czynienia ze świadectwem żarliwości, wyższości wiary protestanckiej nad katolicką. Prześladowani wtedy (kontrreformacja) luteranie udawali się jak najdalej od nienawidzących ich katolików i jak najbliżej nieba – w góry, pod cudowny buk. Spełniał on rolę świątyni i głównego w niej ołtarza. Katolicy wiedzieli o tym i dokonywali na niego zamachów. Po każdym uderzeniu siekierą znać było na pniu ślady krwi. Zamachowcom nie wychodziło to na dobre. Gałęzie tak biły napastników, że ledwo uchodzili z życiem. Drzewo to było czarowne także na inne sposoby: w pustej przestrzeni pnia mieszkał tajemniczy mężczyzna bez głowy. O północy wychodził on z drzewa popychając taczkę, na której leżała głowa. Czy przesiadał się on na konia, czy wykonywał inne swe prace – nie wiadomo. Widziano, wszakże w nocy jeźdźca bez głowy, który tę ważną część ciała trzymał pod pachą. Buk musiał być świadkiem stoczonej na tutejszych polach bitwy wojsk pruskich z Austriakami (1745). Mieszkańcy pochowali poległych nieopodal i od tego czasu ponoć można było usłyszeć dochodzące spod ziemi żołnierskie śpiewy. O północy śpiewy zanikają, jak ucięte, słychać komendy i ustawianie się w szeregi. O pierwszej w nocy żołnierze cichną i wracają do swych grobów. O dwunastej zaś, w południe, słychać było przepiękną muzykę harfy. Podobno tutejsi pasterze tańczyli do tej muzyki. A przygrywała ona spoczywającym w cieniu buka Luteranom, którzy po zwycięstwie Prus mogli cieszyć się swobodą wyznaniową i poważaniem. Cudowny buk wiele w przeszłości znaczył dla mieszkańców okolicznych miejscowości. Jego wizerunek znalazł się nawet na pieczęci urzędowej wsi Rudolfswaldau. Zdjęcie buka, które za zgodą Pana Pawła zamieszczam, wykonał w 2004 roku Wolfgang Leistritz. Następne, wykonane w 2021 roku przez Panią, ukazujące już pniak, z rosnącymi wokół „dziećmi” naszego bohatera, informuje o śmierci drzewa, prawdopodobnie naturalnej. Mimo ewidentnej straty, dzięki garstce okolicznych pasjonatów historii, miejsce znów nabiera mocy, wokół młodych buczków coś zaczyna się dziać i słychać też dźwięki jakichś instrumentów.
Kolejna piękna historia Panie Janie. Dziękuję.