Biblioteka nocą: LIBER SILESIAE
Moja Biblioteka stoi nieopodal byłego szybu górniczego przypominającego średniowieczną basztę. W całym tym industrialnym zgiełku górnośląskim mało kto ją dostrzega. Być może dlatego, iż w dzień przypomina szklany, niemalże przezroczysty prostopadłościan, a w nocy jawi się jako ascetyczny równoboczny pylon obłożoną płytami z węgla, przypominając megalit z kultowego filmu Kubricka. Być może biblioteka jak on lewituje zawieszona pomiędzy planetami, wraz z jedynym nocnym strażnikiem. I trzeba powiedzieć, że szczęśliwym strażnikiem, gdyż – nie da się ukryć – lubię tę pracę. Bardzo. Momentami sam sobie zazdroszczę. Ale bez przesady oczywiście.
Powiadają, że nocą biblioteka milknie (tak jakby w dzień huczała). Bliższe prawdy wydaje się być jednak stwierdzenie, że oddycha swobodniej, czyniąc to oczywiście w dostojnej ciszy.
Nie uwiera jej bowiem już niepokój czytelników, ani – co ma znaczenie kardynalne – wzrok bibliotekarek dewotek, jak mawia o nich mój bliski znajomy. Spojrzenie, które należy do klasyki gatunku, było i nadal jeszcze jest stale doskonalone przez kosmiczny zegar, przerzucający ziarenka piasku – tyleż powoli co precyzyjnie, nieubłaganie żłobiąc twarze przecież wesołych niegdyś młodych kobiet. Chociaż, gdyby się im przyjrzeć bliżej, to u większości można by dostrzec, że one młode nigdy nie były. Toteż niczym w prymitywnej grze komputerowej, nie sztorcowany ani nagabywany bibliotekarskim wzrokiem, przesuwam się labiryntem, przeskakując poziomy, jakbym potencjalnie nabywał umiejętności, czy też, co jest bliższe prawdy, dostawał szanse na kolejne życia, w myśl reguły jedna książka – jedno istnienie.
Tak użyciowiony staję w końcu na górnym poziomie przed regałem, na którym lśnieniem odznacza się księga szczególna: „Liber Silesiae”.
Wiemy doskonale, że nie zaczyna się ona tak: „Mam opowiedzieć o Ślązakach i o śląskim ludzie, a sam przecież jestem Ślązakiem. Urodzonym w tym kraju, z nim związanym, zrośniętym z jego społecznością. Być może z tego powodu moje opowiadanie będzie fałszywe; nie będę potrafił widzieć tam, gdzie widzenie jest potrzebne, być może jednak w niektórych punktach będę umiał dostrzec więcej niż ktoś obcy…”. Wiemy także, że i tytuł przecież jest inny. No i autor.
Zatem po kolei. Zacytowane słowa pochodzą przecież z wydanej w 1928 r. „Schlesische Volkskunde” (Etnografii Śląska) Will-Ericha Peuckerta – etnologa, badacza historii ezoteryki, twórcy licznych prac poświęconych obrzędom, kultom i wierzeniom. Właśnie ta postać tak pięknie została sportretowana przez Henryka Wańka w jego najwspanialszej powieści „Finis Sliesiae”. Czytelnik znający katowickiego malarza i pisarza, może bezwiednie utożsamić opisaną postać z autorem. A przecież nie. A przecież tak. Zatem i zacytowana powyżej wypowiedź równie dobrze mogłaby należeć do Wańka. I rzeczywiście, gdy popatrzeć pod pewnym kątem na strukturę powieści, a nade wszystko, na mentalną koincydencję , jaką wytwarza „Finis Sliesiae”, to kto wie, czy tak nie jest.
Technicznie, autor pisząc powieść pod znamiennym tytułem „Koniec Śląska”, oparł się na albumie zdjęć pt. „Die schlesische Landschaft”, wydanym przez Schlesien Verlag Breslau w roku 1942. W miejsce rzeczywistej postaci fotografa Karla Franza Klosego mieszkańca Breslau, który zjeździł w latach trzydziestych ubiegłego wieku Śląsk, robiąc wiele zdjęć portretujących tenże kraj, opisuje losy wymyślonego bohatera Paula Scholza zamieszkałego w Gleiwitz. Tenże prosty zabieg uwolnił autora od zamknięcia się jedynie w drobiazgowej rekonstrukcji losów fotografa. Pozwolił na głębszy oddech. W sposób niepodlegający jakimkolwiek dyskusjom, przewyższając maestrią autora „Kodu Leonarda da Vinci”, z drobnych okruchów niespiesznie, jakby przypadkiem, jakby przy okazji, mistrz Waniek zbudował intrygę opisującą nie tylko – jak zdawało się na początku powieści – losy młodzieńca, niedoszłego artystę, zakochanego w młodej kobiecie Brigitte Kopietz z Beuthen, ale nade wszystko ukazującą utratę tego wszystkiego co kochał. Pozbawienie świata nie dotyczyło tylko jego, lecz także wielomilionowej armii zwykłych mieszkańców Śląska.
Henryk Waniek zastosował ciekawy sposób prowadzenia opowieści, gdyż jako narrator jest on ze swymi bohaterami w latach trzydziestych, wydeptując tak drogie i znane mu ścieżki, czyni to jednak z wiedzą współczesnego nieszczęśnika mającego świadomość historycznych zdarzeń i degradacji, którym uległ opisywany świat. Jakże bolesne wydawały się dywagacje Paula Scholza, głównego bohatera powieści, nad przepowiednią zapisaną przez niemieckiego folklorystę Richard Kühnau’a o wyburzeniu Breslau, z którą kazał mu się zmierzyć książkowy Docent Peuckert. Absurdalność tezy o końcu stolicy Śląska była dla niego zbyt abstrakcyjna, aby traktować ją w sposób naukowy. Mówiąc potocznie, nie mieściła się w jego głowie. I nie tylko w jego. Tysiącletni Wrocław jeszcze nie doświadczył smaku Festung Breslau, która choć niezwyciężona, gdyż poddała się dopiero po kapitulacji Berlina, umarła po wielokroć – najpierw za sprawą oszalałych hitlerowców, a później dzięki wizycie niezwyciężonej Armii Czerwonej, a następnie władztwu rodem z PRL-u. Błądzący na skraju katastrofy nie byli w stanie dostrzec czyhającej otchłani, która za chwilę miała zatopić świat. Armagedon stojący u wrót był niewidoczny.
W swej przepięknej powieści autor opisał koniec świata w stylu T. S. Eliota. Bez fajerwerków, grzmotów i dźwięków trąb. Bez zadęcia i patosu. Zwyczajnie. W ciszy. W ciszy. Kosmos wstrzymał oddech. Czas się zatrzymał – jak w mistrzowsko pod względem literackim opisanej zimowej scenie, kiedy Paul późnym wieczorem czekał na przystanku obok gliwickiego dworca na nie nadjeżdżający tramwaj… Scena jeszcze bardziej stała się symboliczna, kiedy tejże zimy stałem samotny w nocy, w opisanym przez Pana Henryka miejscu. Nie tylko nie było tramwaju, ale nawet ukradli przystanek. Mając świadomość tychże bezsensownych zmian oczekiwałem tramwaju z Wańkiem w roli motorniczego. I choć wydawało się to niedorzecznością, zdawało mi się, że znowu nie taką dużą. Powtórzyłem to później kilkakrotnie i za każdym razem, rzeczywiście.
Staram się nie czytać powieści „Finis Silesiae”, gdyż ilekroć po nią sięgam płaczę. Jakkolwiek kanon wymaga ode mnie, abym jako strażnik, od czasu do czasu poprzewracał kartki, dotleniając je, aby wielkość emocji zawartych w kodeksie nie doprowadziły do eksplozji.
I kiedy dzisiaj trzymam ją w ręku, jeszcze bardziej nie mogę zrozumieć dlaczego w pamiętnym roku 2005 w starciu o Nike Wańkowa powieść przegrała z książką pt. „Gnój”. Moje oniemienie rośnie ciągle i ciągle. Cóż.
Zapraszam do lektury. Obydwu książek. Jakkolwiek tej pierwszej bardziej.

KRYSTIAN GAŁUSZKA – śląski poeta i prozaik, a także bibliotekarz, redaktor, edytor, animator kultury. Autor 18 książek w tym m.in. powieści Księgi Raziela i tomiku poezji po ślonsku Modre ajnfarty.
Cykl Biblioteka nocą był początkowo publikowany w miesięczniku Śląsk.