Biblioteka nocą: Kutz. Cztery kąty i piec piąty
Moja Biblioteka niczym misternie wykonany karbonowy prostopadłościan łączy w sobie temperaturę grafitu i niezniszczalność diamentu. Lewituje w naszym górnośląskim kosmosie niczym arka wypełniona wszelkiego typu dokumentami, z których papierowe kodeksy są najbardziej efektowną formą ich zapisu – ale również, jak mniemam, najbardziej uroczą. W całym tym naszym zamieszaniu mało kto ją dostrzega. Być może dlatego, że stoi ona na antypodach światów nieistniejących. Być może też dlatego, że wiara w istnienie kontinuum jest coraz bardziej nikła. Najlepiej przygotować się na spotkanie z Biblioteką w nocy. Może dlatego, że ciemności się znoszą i wrażenie naturalnego światła jest jak światło lampki górniczej – waleczne, czy też lampki nocnej – opiekuńcze. Ściąga do siebie anioły, jak ćmy, które nie do końca świadome, wierne są archaicznemu imperatywowi. Bowiem po ciężkim dniu przywoływane są, jak w filmie „City of Angels” Brada Silberlinga, zaświadczając, iż to właśnie Biblioteka jest prawdziwą ojczyzną błękitnoskrzydłych. Być może – jak chcą niektórzy – to nie Biblioteka wzywa lecz odwrotnie, to anioły są magnesem dla niej i to ona w nocy lewituje po nieboskłonie, wraz z nocnym strażnikiem. I trzeba powiedzieć, że ciągle bezprzykładnie zadowolonym z tego faktu strażnikiem, gdyż – szczerze mówiąc – lubi tę pracę. Bardzo. Nie popadajmy jednak w przesadę.
Większości wydaje się, że nocnymi korytarzami Biblioteki można spacerować z poczuciem nieobjętej wolności. Cały wszechświat jest bowiem na wyciągnięcie ręki – zapisany i poukładany według ściśle określonych zasad, które swą żelazną obręczą, niczym reguła benedyktyńskiego klasztoru, opisuje krok po kroku sposób dotarcia do żądanej pozycji. Na pozór algorytm działania jest jednoznaczny i niczym w matematycznie uzasadnionym programie wydaje się nam, że to my panujemy nad światem. Ale istnieją dowody na to, że to my fruniemy do aniołów, nie odwrotnie. Tak było tym razem, kiedy znalazłem się nie przed tym regałem, przed którym chciałem się znaleźć i wziąłem do ręki nie tę książkę, na którą miałem ochotę. To znaczy miałem ochotę, ale nie żeby czytać. Tylko potrzymać. I pomilczeć. Bo jeszcze teraz śmierdzi ona farbą drukarską, co w Bibliotece oczywiście jest zwykłym kolokwialnym obciachem – szczególnie dla tych wiekowych woluminów, które bronią do siebie dostępu, gdyż czas pozacierał tytuły na ich grzbietach, a pamięć bibliotekarza będąc bytem leniwym i po trosze złośliwym nie podsuwa ich często uwadze czytelniczej. No ale cóż – stało się.
Jak chce wydawca książki, do której zostałem zwabiony, jest ona oprócz Jonaschowego „Cholonka” jedyną powieścią o Śląsku (strona szósta, wiersz szósty Eckertowej książki wydanej przez krakowskie Wydawnictwo Znak). Pomijając moja małą złośliwość w stosunku do Pana Jerzego Illga, przywołana sentencja na swój humorystyczny sposób charakteryzuje miejsce „Piątej strony świata” Kazimierza Kutza na literackim firmamencie Śląska. I rzeczywiście błyszczy ona światłem nieodbitym, na tyle mocno, że przyćmiewa dużo innych wcześniej rozżarzonych gwiazd i gwiazdeczek, a jej wielkość może niepokoić, gdyż nie do końca wiemy, czy to siła książki, czy może moc autora stoi za jej blaskiem. A autor – wiemy – mocarny. Chciałoby się powiedzieć pierońsko mocarny. Choć jako prozaik (dla równowagi) – żółtodziób. Osiemdziesięcioletni oczywiście. Zatem co? Zatem nic, czyli wszystko po staremu. Pomnik (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) napisał pomnik (ibidem).
Kutz wiemy: m. in. twórca słynnej filmowej śląskiej ballady („Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie” i „Paciorki jednego różańca”), polityk, klasa sama dla siebie i oczywiście pełną gębą publicysta, dla reszty Polski symbol Śląska. Zaczął pisanie swej pierwszej powieści ponad czterdzieści lat temu. I skończył ją w momencie, w którym jako prozaik uważał, że już starczy. To trudne. Zawsze. Dla każdego artysty. Nie tylko dla osoby początkującej. A im dłużej to trwa, tym bardziej. I jeszcze bardziej, gdy się prowadzi tak aktywny tryb życia. I choć o randze utworu nie świadczy czas jego powstawania, w omawianym przypadku równowaga tajemnych sił przetaczająca się pomiędzy więcej a mniej została zachowana. Mało tego, wgłębiając się w treść książki, czuć smak majstra czasu. Kupki smakowe z jednej strony czują słodycz w warstwie językowej, gdyż co rusz pojawiają się ausdrucki – raz śląskie, raz niemieckie, które nie drażnią, a są jedynie jak przyprawa, podkręcająca smak, z drugiej strony nad wyraz bogata faktura utworu ze swymi przypowieściami, opowiastkami, listami, cytatami, autocytatami, skeczami, jarmarcznymi dowcipami, itp. powoduje, że doznania na podniebieniu są ciągle świeże. Autor nie kryje, że powieść powstała z niego. Jest jak odcisk twarzy Kutza na szopienickim całunie. Powieść choć fikcyjna, fikcją nie jest. Jest obrzydliwie prawdziwa, pełna dosadnej prozy, a zarazem trzyma ją w pionie duch poezji, który niczym szaman ozdrowieńczą maścią smaruje miejsca poranione ciężką prozą, aby utrzymać obraz przejrzystym i czytelnym. Bo jak mawiał Gombrowicz – poezja jak cukier nadaje się tylko do słodzenia, gdyż trudno spożywać ją w czystej postaci. Kutz wie, że odwrotnie również. I działa momentami na wprost. Posuwa się nawet w dość dramatycznym stylu do zacytowania wiersza jednego z głównych bohaterów powieści Lojzka Byli: „Słowo jak chleb”, który to utwór jest poetyckim pożegnaniem ze światem. Ale nie zatrzymuje się. Wraz z narratorem idzie dalej. Pisze: „Słowo jak chleb jest teraz jadłem dla mej duszy, ale nie mam nikogo by się z nim dzielić. Przeczytałem go mamie. Siedzieliśmy w milczeniu, w końcu wyszeptała: – Boroczek z tego Alojza.”
Powieść autora z Szopienic należy czytać kilka razy. I za każdym razem będzie inaczej. Dużo w niej kątów ostrych i ciętych, ale mnóstwo i pieców piątych do schowania i ogrzania. Przy kolejnym czytaniu już wiem, ze Kazimierz Kutz w swej powieści nie gloryfikuje Śląska. To Śląsk gloryfikuje Kutza i być może dlatego gwiazda ta na firmamencie śląskiej literatury świeci tak jasno.
Zapraszam zatem do biblioteki i do lektury. Ale nie nerwowo. Przed przeczytaniem, przewertujmy książkę. Niech zapach maszyn drukarskich trochę zaczaruje powietrze.