Aleksander Lubina i Leszek Jodliński recenzują “Plecionkę”
Kolejne osoby przeczytały i zrecenzowały “Plecionkę” Gintera Pierończyka. Tym razem zapraszamy do poznania opinii Leszka Jodlińskiego i Aleksandra Lubiny.
Aleksander Lubina “Plecionka”
Kupię sporo Plecionek i będę trzymał na podręcznej półce, żeby dawać je w prezencie gościom rozpoczynającym rozmowę o Śląsku: Masz i przeczytaj! Będzie o czym pogadać.
Dlaczego tak?
Bo Plecionka nie jest opasłym nudnym i zadętym tomiskiem pióra jakiegoś dyplomowanego „historyka”, który w imię „historycznej obiektywności” i „naukowej rzetelności” napisał kolejną pracę naukowa, której nikt nie czyta. Plecionkę ludzie będą czytać. No, może nie wszyscy, ale załężanki i załężanie z pewnością. A jest ich kilkadziesiąt tysięcy. Więc zanim przystąpisz do dyskusji z nimi, to przeczytaj Plecionkę.
Dlaczego będzie o czym pogadać?
Bo Günter Pierończyk nie jest historykiem. Pisze to, co u wyczytał u historyków. U różnych autorów. Więc autorzy powinni przeczytać, co z ich publikacji wyczytał taki w sumie całkiem niegłupi Pierończyk. Jeżeli zaś historykom Śląska wpadnie do głowy, że z ich warsztatem mogą się pokusić o dzieło znaczące niczym Paweł Jasienica, Norman Davis czy Ludwik Stomma, to cześć, chwała i podziękowanie Gintrowi za inspirację.
Dlaczego warto zamyślić się nad losami Sobczyków, Bullów, Pierończyków, Brylskich, Grzybków?
Bo zbliżycie się do prawdy. Do prawdy tych ludzi, ich miejscowości – do prawdy o Śląsku Górnym i o prawdy o Oberschlesien.
Do prawdy obiektywnej i do wartości uniwersalnych.
Pisze Pierończyk, że plotły się ideologie, narody, języki i losy, a plecionkę jedli załężanki i załężanie.
Leszek Jodliński “Plecionka nie dla każdego”
Plecionka, Gintera Pierończyka, nie jest zapewne książką dla mnie. Nie mieszkam na katowickim Załężu. Ktoś mógłby zaś powiedzieć, że choć się tutaj, na Górnym Śląsku urodziłem, to jednak Śląsk najechali moi przodkowie. Wziąłem ich z sobą, jak moi rodzice swoich i tutaj się osiedlili.
Podoba mi się symbolizm tytułu. Splątane losy i wzajemne oplecenia, zawiłości. To jak czytam rzetelny opis losu Górnoślązaków, ale mam podejrzenia, ze napisany dla nich samych. Nie wiem zresztą czy będą go tak łapczywie czytać, bo jakby losy podobne noszą w sobie, niektórzy. No i gdzie tych „prawdziwych” Górnoślązaków szukać. Ja bym zresztą wyszedł naprzeciw tym, co na Górny Śląsk przybyli i przybywają i tą opowieść skierował też do nich. Tak się czasami dzieje i tutaj, ale moje ogólne wrażenie jest taki, że i ton i narracja książki jest wykluczająca.
Nie interesują mnie jako kogoś nie stąd (z Załęża, bo nie z Górnego Śląska!) wyliczenia dzwonników parafii i podobne statystyki. Nie potrafią wzruszyć, za co przepraszam. Pewnie nazwiska dzwonników z parafii św. Piotra i Pawła w Gliwicach, odniosłyby inny skutek.
To książka mająca być w swoim zamyśle rzetelną odpowiedzią, ale już pierwsze dni okupacji niemieckiej w Katowicach w 1939 roku, jakoś niepokojąco pozostają w sprzeczności z tym co ustalili niektórzy historycy. Ta książka, albo będzie literaturą (wówczas pewnie znajdzie swoich zagorzałych czytelników w ojczyźnie najmniejszej; osiedla, ulic kilku, dzielnicy) albo jest zbiorem faktów, do których uważny i krytyczny czytelnik może odnosić się z dystansem i stawiać pytanie ‘dlaczego tak, a nie inaczej’? Autor pisze o alternatywnych światów dla Śląska wymyślonego, a ja mam wrażenie, że muszę go sprawdzać. Męczące.
Dobrze, że na kartach książki pojawiają się osoby z imienia i nazwiska. To ważne jak piszemy o losach konkretnych osób. Czy to oznacza, ze urasta owa relacja to do rangi symbolicznej? To już ocenią czytelnicy.
Leszek Jodliński, 18 sierpnia 2019 r.