Monika Neumann: Łupina wspomnień
Trzaskanie ognia konkurowało o uwagę z odgłosem wydawanym przez pękającą skorupkę orzecha. Raz po raz pod naporem metalowego dziadka do orzechów twarda powłoka poddawała się i jej chrupiące wnętrze lądowało w dużej niebieskiej misce, stojącej obok na stole. Dziewczynka siedziała na drewnianym stoliku, machała niby od niechcenia nogami, a ciekawymi oczami śledziła zamaszyste ruchy miękkich ramion kobiety. W pomieszczeniu pachniało na pomarańczę, którą dziecko chwilę wcześniej zjadło i korzenne przyprawy do piernika. Dłonie miało całe lepkie i słodkie, co było przyczyną irytacji widocznej na z pozoru niewinnej twarzyczce. Wycieranie dłoni o kolorowe spodnie niewiele pomagało.
Gdy dziewczynka zauważyła, że starsza kobieta jeden pomarszczony kawałek wyłupanego orzecha, zamiast do dużej miski, wrzuciła do buzi, jej uwaga skupiła się nie na ruchach rąk, a orzechach.
–Oma, a co ty robis? Camu psujes te ôrzechy?
-Joł ich nie psuja- odpowiedziała, próbując stłumić śmiech, który zbierał się od dłuższego czasu gdzieś w głębi jej brzucha i walczył o zaistnienie z piernikiem i orzechem, które w nim wylądowały, teraz jednak, szybko przeskakując napiętą przeponę, znalazł się niebezpiecznie wysoko w gardle i przy jakiejkolwiek zabawnej uwadze wnuczki groził wydrzeć się i rozbrzmieć głośno i serdecznie w pomieszczeniu, tłumiąc zarówno trzaskanie ognia, jak i rytmiczne pękanie łupin.
Dziewczynka, korzystając z nieuwagi kobiety, zanurzyła małą lepką dłoń w misce z orzechami i trzymając w dłoni zdobycz, szeroko się uśmiechnęła. Jej jasne oczy zamigotały figlarnie, gdy szybko schowała skradziony skarb w buzi i poruszyła małą szczęką. Coś jednak nie grało, nie tak wyobrażała sobie ten smak.
–Omaaa… To je niedobre. Wejź to wytrzajś.
-Co jes niedobre?- zapytała kobieta wchodząca do pomieszczenia. W pierwszej kolejności powitał ją serdeczny śmiech starszej kobiety, który zatrząsnął całym jej ciałem i nadał jej iście panieńskich rumieńców. Podobieństwo rysów twarzy młodej kobiety do ukształtowania twarzyczki dziecka nie pozostawiało żadnych wątpliwości co do więzi krwi łączących je obie. Na rękach trzymała małe dziecko, może roczne, które z szeroko otwartymi oczami przyglądało się swojej siostrze.
–Te ôrzechy. Ône sōm niedobre. Na co ône nōm sōm? Oma cołki wieczōr siejdzi i je łupie, jŏ myślała, ze banie coś sodkiego robiōła.
-A lubis makōwki?- zapytała po chwili kobieta.
–Jaaaa… Ale w makōwkach niy ma takich srogich ôrzechōw. A baniymi dzisiej robić makōwki?- odpowiedziała dziewczynka i spojrzała najpierw na swoje lepkie od pomarańczy dłonie, a po chwili na miskę z piernikami położoną na byfeju.
–A moga sie wziōńs jednego?– zapytała, zapominając o chwilę wcześniej wspominanej potrawie.
-Ni, bo cie banie zajś brzuch boloł. A w makōwce nie widzis ôrzechōw, bo oma je piyrw banie mielić- odpowiedziała kobieta z dzieckiem na dłoni, złapała słoik miodu stojący na regale i postawiła na stole przed nosem dziewczynki.
–Wejź ôrzech zatōnkej w miodzie i banie zarŏs inacej smakowŏ- odpowiedziała starsza kobieta, która od pewnego czasu przysłuchiwała się całej rozmowie. Dziecko postąpiło według zalecenia babci. Po chwili drobną twarzyczkę rozpromienił szeroki uśmiech i migotanie jasnych dziecięcych oczu. Zeskoczyła z krzesełka i podeszła do matki, żeby lepiej przyjrzeć się swojej siostrze.
–Moze wejźniymy ja jutro na roraty? Co? Farŏrz sie na pewno uciesy, dzisiej padŏ, co by wiyncej bajtli sam mogło przychodzić. Wiys, w cołkim kościele jes blank ćma jak wchodzimy, jŏ niekiedy nie wia kaj mōm iś. Yno lampiōn sie świyci i tyn blank srogi adventskranz, co w niedziela zyś musiała widzieć na mszy, to na nim sie jedna świycka pŏli, ale niedługo banōm dwie i wiys, my potyn zacynōmy spiywać takŏ piosynka, ale jŏ je nie pamiyntōm, ale potyn jes „od drzwi do drzwi stuka puka” i to jus umia zaśpiywać i potyn…
-A kaj mŏs zajś lampiōn?- przerwała słowotok dziecka matka, pomna na ostatnią tragedię, która się odebrała, gdy dziewczynka zostawiła swoją latarenkę na ławce w kościele. Córka jednak przyniosła jej swój lampion z wymalowanym aniołkiem i zaczęła nim machać przed swoją maleńką siostrą, która w odpowiedzi zaczęła się wesoło śmiać.
–Oma, a moga jŏ z Tobōm mielić te ôrzechy?- zapytało po chwili dziecko, gdy już wygodnie usadowiło się na krześle i z wyczekiwaniem zaczęło spoglądać na drzwi, przez które lada chwila miał wrócić ojciec z dziadkiem, niosąc przy okazji garnek z mlekiem do odgotowania. Na ich ramionach zamigotałyby płatki świeżego śniegu, wnieśliby odrobinę mrozu i olbrzymią ilość ciepła.
-A potyn ôdwarza mlyko dla nŏs, ale mama mi pomozes, ja? Bo jŏ samŏ nie poradza, bo jŏ nie chca go spŏlić i zrobimy sie po siŏlce kakałka i potyn wōm ôpowia, co bōło dzisiej rano na roratach, ja?
Minęły lata i jeden adwent po drugim odliczał czas do kolejnych świąt, dziecko zaś z roku na rok inaczej się uśmiechało i gdy już dziecięcą radość zastąpiła powściągliwość dorosłego człowieka, dziewczyna stała na podwórku, zamykała bagażnik samochodu, w rękach trzymała plastikową torebkę pełną zmielonych orzechów, zakupioną chwilę wcześniej w pobliskim markecie i z utęsknieniem spoglądała na stary orzech stojący obok domu. Mocniej zacisnęła dłoń na opakowaniu i szybkim krokiem ruszyła w kierunku domu, by zarobić ciasto na pierniki. O wiele szybciej to wszystko teraz szło, ale też, jakby smutniej.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.