Monika Neumann: Zamek zbudowany z wspomnień
–Skręć w lewo, miejsce docelowe jest po prawej stronie – ogłosił mechaniczny głos nawigacji i z ukontentowaniem wyłączył prowadzenie trasy. Samochód zwolnił, kierowca jednak nie zatrzymał pojazdu.
–Jak tyś te navi naszykowała? Kaj my sōm?
-Laura, jŏ musa kōńcyć, zdaje sie my jus zajechali. Dogŏdōmy sie co do praktyk jutro na kafeju, co? – odpowiedziała nieprzytomnym głosem dziewczyna i szybko zakończyła połączenie, schowała telefon do torebki i spojrzała na chłopaka siedzącego za kierownicą –O co chodzi?
-Jak tyś te navi naszykowała?
-Wpisałach Moszna, tak jak zyjś pedzioł.
-MOSZNA ZAMEK! Miołajś wpisać Moszna zamek. Co tyś robiōła, jak zych ci gŏdoł co wpisać. A, ja… Gŏdała zejś bez telefōn z Laurōm.
-Ale to my przeca jus prawie sōm, ôbejrz, sam auta parkujōm. Wiela nōm nie ôstało.
Zabójczym uśmiechem uciszyła dyskusję i z zaciekawieniem zaczęła się rozglądać. Plan niedzielnej wycieczki obejmował zwiedzanie zamku w Mosznej, opolskiego Hogwartu, jak udało jej się przeczytać na jednej z wielu stron internetowych piszących na temat tego miejsca. Wzięła aparat od chłopaka, który właśnie zamykał auto i sprężystym krokiem ruszyła przed siebie.
Gdy w oddali ujrzała liczne wieże, na moment zaparło jej dech w piersiach. Budynek faktycznie nie przypominał niczego, co realne, przyziemne i pospolite. Był niczym przeniesiony z innego świata, w którym wszystko było możliwe, w którym Kopciuszek i Królewna Śnieżka spotykają się na kawie i obgadują Śpiącą Królewnę, podczas gdy Żabi Książę cicho rechocze, bo Piękna ucieka przed Bestią. Ale to nie był Disney, to nie była bajka, to było miejsce, które znalazła gdzieś na jakieś ulotce i stwierdziła, że jest na tyle blisko, że tam pojedzie i po kampanii namawiającej, w końcu udało jej się namówić chłopaka na wycieczkę.
Teraz była z tego powodu bardzo zadowolona, wzięła aparat do ręki i zaczęła robić zdjęcia, przeróżne ujęcia wpadały jej do głowy, jedno z strony frontowej, kolejne z parku, jedno przed fontanną, następnie zbliżenie do balkonu, do fragmentu fasady, który jej się wyjątkowo spodobał, po czym podała aparat chłopakowi, który dotychczas tylko z rozbawieniem przyglądał się jej fotograficznym eksperymentom i niekoniecznie liczył na zatrudnienie jako fotograf amator. Po chwili zastanowienia dziewczyna ruszyła w kierunku schodów, by spróbować tam zapozować. Kątem oka dostrzegła kilka par młodych, próbujących się ustawić w ten jedyny, wyjątkowy sposób, pod tym szczególnym kątem, próbując uchwycić niepowtarzalne światło i atmosferę, by utworzyć idealne zdjęcie ślubne z pałacem jak z bajki w tle.
Podeszła do schodów i miała zamiar z rozmarzeniem oprzeć się o balustradę, w wyobraźni malowała obraz jak księżniczka czeka na księcia, nie zastanawiała się w tym momencie nad tym, że ten książę akuratnie trzyma aparat i czuje się prawdopodobnie nieco nieswojo w swojej nowej roli.
–Cekej, musa yno sie ździebko wosy poprawić- zdążyła powiedzieć, nim oparła się o balustradę i nagle coś ją oślepiło- Synecku drogi, coś ty flesza nie wyłōncōł?– chciała zapytać, ale coś się zmieniło, nie była w stanie powiedzieć co dokładnie, ale gdzieś w jej głębi poczuła ciche drgnienie. Słońce jakby inaczej padało na jej twarz, wokoło panował gwar, ale nieco inny niż przed chwilą.
Gdy otworzyła oczy, zauważyła, że był już wieczór, słońce chyliło się ku zachodowi, niebo malowało się na randkę z księżycem i nakładało na swoje oblicze potężne pokłady różu, fioletu, mieniło złotem każdy obłoczek, który zasłaniał mu widok na swoją starą dobrą przyjaciółkę ziemię. Poczuła na skórze rześkie powietrze nadchodzące z przybyciem letniej nocy i mimo tego, że powinien być już wrzesień, poczuła znów zapach lata. Chciała się obrócić, gdy ktoś ją zawołał:
–Mädchen, was machst du hier noch? Komm schnell in die Küche, bevor der Herr dich hier erwischt. Er bezahlt dich nicht fürs rumstechen, arbeiten sollst du!
-Pōdź, pomozes mi wniejś te kosze do spiżarni, a nie bez tukej ôstudy sukać- powiedziała inna kobieta. Dziewczyna nie do końca wiedziała, co się działo, zwłaszcza, że zamiast dżinsów i białej koszulki miała na sobie nagle ciężką spódnicę sięgającą kostek i coś, co przywodziło jej na myśl gorset i koszulę. Nadal oszołomiona podążyła jednak za kobietą z koszem, chwyciła drugą rączkę i ruszyła korytarzem, który wydawał się o wiele za mało wykwintnym, jak na wnętrze pałacu.
-Coś ty myślała, ze bez same złoto ôglōndała jak zacnies pracować w pałacu? Oj wy mode to mŏcie siano w gowie jesce. Franz Hubert jes dobrym panym, jak ty wiys co mŏs robić. Zgniłych ludzi to ôn tukej nie be trzimoł. No, nie patrz sie tak chobyś jakiego ducha widziała, bladŏ zyś sie zrobiōła, dziołsko?! Co ci jes?
Zrobiło jej się słabo, gdy spoglądała na kobietę, która do niej mówić nie powinna, a mimo to mówiła i to o ludziach, którzy przecież już dawno temu wyzionęli ducha. A jednak, stała tu, trzymała kosz pełen jakiś owoców, na których nie potrafiła skupić uwagi. Korytarz był wąski, a gdzieś w oddali majaczyło jej światło spiżarki. W małej komórce postawiła w końcu koszyk i opierając się o ścianę przykucnęła. Kobieta coś do niej mówiła, próbowała ją ocucić, ona jednak nie potrafiła na to zareagować. Musiała jak najszybciej stąd wyjść, znalazłszy się na zewnątrz ciasnej komórki nie pamiętała już jednak którędy przyszła i zaczęła biec na oślep ciemnym korytarzem.
Ktoś zawołał za nią, kogoś minęła, kogoś z rękami pełnymi prania przewróciła, ale biegła dalej, aż minęła jakieś drzwi i stanęła w dostojnej sali. Przy drewnianym stale siedział mężczyzna. Jego twarz, niczym skamieniała, skupiała się na jakimś świstku papieru trzymanym w dłoni. Jego wzrok, intensywny, pełen powagi, wyrażający wysokie pochodzenie bardziej jeszcze niż to miejsce, niż ta sala, niż jego eleganckie ubrania porównane do zwykłej sukni, którą miała na sobie, przesunął się z kartki papieru na nią, oniemiałą i wystraszoną.
–Ja, bitte?– zapytał, ale jego głos dochodził do niej jakby z oddali, był jakby echem czegoś, czego nie powinna była usłyszeć. Chciała coś odpowiedzieć, ale zabrakło jej głosu. Nagle usłyszała, że coś się tłucze. Na dworze nie widziała zachodu słońca, tylko księżycową noc, wydawało jej się, jakby ktoś w oddali grał na fortepianie, ktoś się śmiał, słyszała krok dwóch, nie, dziesięciu, a może stu osób, ciemność nocy mieniła się w blasku świeczki zapalonej przy stole, obok którego stał mężczyzna, wpatrujący się w nią pytającym wzrokiem.
Zebrała się w sobie, już miała coś odpowiedzieć, gdy ponownie usłyszała trzask i ujrzała dym.
-Pŏli sie! Feuer! Es brennt! Pożar!- głosy mieszały się ze sobą tak, że po chwili nie potrafiła odróżnić języków od siebie. Poczuła dym i z przerażeniem stwierdziła, że przecież nie wie, którędy stąd wybiec. Mężczyzna złapał ją za ramię i pociągnął za sobą, gdy ruszył biegiem.
-So eine komische Dienstmagd hatte ich noch nie! Komm, bevor du hier bei lebendigem Leibe verbrennst- krzyczał do niej. Nie miała czasu się wykłócać, bo dym stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Gdy w końcu udało jej się wybiec na zewnątrz, obróciła się za siebie i łapczywie łapiąc świeże powietrze w płuca, ujrzała potężny budynek trawiony ogniem. Widziała, jak coś w dachu się łamie i upada, słyszała głosy z środka, głosy z zewnątrz. Obróciła się i widziała jak płomienie ognia odbijają się w fontannie, widziała jak drzewa otaczającego parku migoczą w świetle rzucanym przez tańczące płomienie, czuła na twarzy gorąco i żar.
Czuła jak bardzo nierealne jest to wszystko, a jednak miała poparzoną dłoń i coś drapało ją w gardle, jakby zbierało się jej na wymioty. Jak ta sadza, która jej się przecież musiała tylko śnić, mogła tak realnie wprawiać ją w omdlenie? Nagle znowu coś trzasnęło, szyba jakiegoś okna pękła pod napływem gorąca, światło ją oślepiło, a gdy otworzyła oczy, zobaczyła swojego chłopaka z aparatem w dłoni.
–Jak tukej wyłōncyć tyn flesz?- zapytał ją, podczas gdy jego wzrok skupiony był na małym pokrętle z ustawieniami, a jego dłoń mocowała się z przyciskiem od flesza. Uśmiechnęła się nieśmiało, uświadomiwszy sobie jak bardzo szczęśliwa jest go tu teraz widzieć i mieć na sobie swoje znoszone dżinsy zamiast ciężkiej, długiej spódnicy, gdy aparat w końcu posłusznie cyknął i wykonał ujęcie.
Gdy wieczorem była już w domu, przy włączonej lampce nocnej wzięła swojego laptopa na kolana i upewniwszy się, że wszyscy już śpią i nikt nie może wejść i zapytać się jej o cokolwiek, wpisała w wyszukiwarkę ,,Moszna pożar”. Wśród nocnej ciszy stukanie klawiatury wydawało się wyjątkowo głośne i niestosowne, ale jej oczy szybko przeszukiwały wyświetlane strony. Musiała znaleźć coś, co by wytłumaczyło to, co dzisiaj przeżyła.
W nocy z 2/3 czerwca 1896 z niewiadomych przyczyn wybuchł w Mosznej pożar, który strawił wnętrza, dachy, część ścian barokowego pałacu. Jeszcze w tym samym roku Franz Hubert przystąpił do odbudowy, a zarazem rozbudowy rezydencji mówiła strona internetowa z artykułem o historii zamku w Mosznej. Czytała i niedowierzała. A więc to wszystko stało się naprawdę. Franz Hubert Graf von Tiele-Winckler, to on wtedy był właścicielem zamku. Czyżby to on wyprowadził ją z płonącego budynku?
Wyłączyła urządzenie i odłożyła je na szafkę nocną. Położyła się i głęboko zakopała swoje ciało w poduszkach i pierzynie. Wpatrywała się w sufit, którego w ciemności przecież nie mogła zobaczyć, przysłuchiwała się odgłosom nocy i zastanawiała się nad tym, jak to jest możliwe, że żar płomieni był w odczuciu tak samo realny, jak chłodny dotyk pościeli na jej napiętym ciele. Zastanawiała się, co to za budynek, który był zbudowany z kamieni, które opowiadają historie, co to był za zamek zbudowany z wspomnień?
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej