„Wu mei Schlä’sch herha…” – Pieśń z głębi Śląska. Opowieść o Maxie Heinzelu
„Wu mei Schlä’sch herha…”
Pieśń z głębi Śląska. Opowieść o Maxie Heinzelu
SKAŁY HEINZELA (Borowice, 1898)
Wiatr szumiał cicho w świerkach, jakby recytował starą balladę. Na granitowej skale, porosłej mchem i przysypanej opadłymi igłami, siedział starszy mężczyzna. Miał na sobie wysłużony płaszcz i ciemny beret z pożółkłym piórkiem. W rękach trzymał księgę – nieco wyblakły tom z tłustym tytułem: Maiglöckel. Obok spoczywała laska, która częściej służyła mu za punkt oparcia dla myśli niż dla nóg.
To był Max Heinzel, poeta Śląska, którego nie znała już cała Rzesza, ale który znał całą duszę tej ziemi.

Spojrzał na północ. Mgła schodziła powoli z grzbietu, obejmując z czułością skały, które mieszkańcy Borowic od kilku lat nazywali „Heinzelstein” – Skałkami Heinzela. Nie prosił o to. To oni – prości ludzie, tkacze i chłopi, którzy kiedyś przynosili mu na urodziny bochny chleba, własnoręcznie tkaną chustę albo garść suszonych ziół – tak nazwali ten głaz, jakby chcieli, by jego imię pozostało w korzeniach tej ziemi, nawet gdy ślad liter w książkach zaginie.
– Wu mei Schlä’sch herha… – wyszeptał sam do siebie. Głos mu się załamał.
DZIECIŃSTWO I WROCŁAWSKIE LATA (1833–1850)
Wszystko zaczęło się gdzie indziej. Gdzieś, gdzie pola są szerokie, a zboże pachnie słodko – w Osieku, wiosce niedaleko Strzegomia. Tam przyszedł na świat 28 października 1833 roku. Nie znał dobrze ojca – ogrodnika, który zmarł zbyt wcześnie. Pamiętał za to dłonie matki – wychudzone, ciepłe i pełne modlitwy.
Gdy miał cztery lata, schorowana matka zabrała go do Wrocławia. Zamieszkał u wuja. Chłopiec trafił do katolickiego Gimnazjum św. Macieja, gdzie miał przygotować się do stanu duchownego. Ale jego serce rwało się gdzie indziej. W przyrodę, w lasy, w teatr.
Marzył, by zostać aktorem. Recytował wersy wieczorami, chowając się w cieniu dziedzińca. Był wrażliwy i nieśmiały. Za jeden z wierszy dostał symboliczny wieniec dębowy – jego pierwszy laur. Ale nie wystąpił nigdy publicznie. Dla matki porzucił marzenia sceniczne. Został nauczycielem domowym.
LATA WĘDRÓWKI I BERLIN (1850–1869)
Jako nauczyciel przemierzał Śląskie dwory, uczył dzieci bogaczy. Pisał nocami. Nawiązał kontakt z artystami Teatru Miejskiego. Ale dopiero Berlin przyniósł mu prawdziwą szansę.
W 1867 roku został kierownikiem nowo założonego czasopisma teatralnego. W tym samym roku opublikował pierwszy tom wierszy: Aus Herzensgrund. Melancholia i gorycz – lecz bez sukcesu finansowego. Berlin okazał się brutalny.
W 1869 roku wyjechał do Kopenhagi. Poznał Hansa Christiana Andersena. Tam nauczył się duńskiego i rozpoczał tłumaczenia. Po powrocie osiadł znowu na Śląsku.
NOWA RUDA – MIŁOŚĆ I POEZJA (1870–1882)
Nowa Ruda odmieniła jego życie. Tam poznał Agnes Battig. Ożenił się w 1875 roku. Urodziła się ich córka Elsa, wtedy zaczął pisać w dialekcie- języku śląskim.
Ukazał się tom Vägerle, flieg’ aus!, potem kolejne: A schlässches Pukettel, Ock ni trübetimplig! Pracował jako redaktor “Hausfreunda”. Poezja śląska przyniosła mu lokalną sławę.
W 1878 r. opublikował Ohne Titel, tłumaczenia bajek Andersena i innych duńskich autorów.
To właśnie wtedy poznał Roberta Kößlera – młodego poetę z pod Głogowa. Wspólne wieczory spędzali na rozmowach o poezji, o tym, czy śląski dialekt można uznać za prawdziwy język literacki. Kößler, którego talent był błyskotliwy, lecz życie krótkie, stał się dla Heinzla nie tylko przyjacielem, ale i symbolem tragicznej ulotności słowa.
Z kolei w Świdnicy, na spotkaniu literackim, Max po raz pierwszy osobiście rozmawiał z Karlem Eduardem von Holtei – wielkim dramaturgiem i poetą, który rozpoznał w Heinzelu bratnią duszę. Holtei pochwalił jego śląskie utwory i dodał mu odwagi, by kontynuował tę drogę. Ich listowna korespondencja przetrwała jeszcze kilka lat – pełna była życzliwego humoru, refleksji o losie poetów i… strof pisanych tylko dla siebie nawzajem.
ŚWIDNICA I JESIEŃ ŻYCIA (1882–1898)
Choroby zmusiły go do rezygnacji z pracy. Przeniósł się do Świdnicy. Tam pisał dalej, publikował kolejne tomiki: Mei jüngstes Kindel, Fahrende Gesellen, Maiglöckel, In Sturm und Wetter, In Rübezahls Reich, A frisches Richel.
Założył kalendarz Der gemittliche Schläsinger. Pisał dla gazet i kalendarzy. Każdej jesieni podróżował po Śląsku jak trubadur. Recytował w karczmach i salach. Tak zarabiał na chleb.
W 1891 roku mieszkańcy Borowic nazwali skały jego imieniem – Heinzelstein. Obok powstało schronisko Max Heinzelsteinbaude.
KONIEC PIEŚNI

1 listopada 1898 roku zmarł w Borowicach lub Świdnicy. Pochowano go na Nowym Cmentarzu Ewangelickim w Świdnicy. W 1900 roku odsłonięto mu pomnik, który po 1945 roku został zniszczony jako przejaw faszyzmu w nowej, polskiej rzeczywistości Śląska.
Był niewątpliwie poetą Śląska. Jego pieśni przetrwały w sercach ludzi, choć zapomniane przez podręczniki i samych Ślązaków. Pisał w języku, który znikał. Ale on – Max Heinzel – pozostał jak granitowe skały w Borowicach: niewzruszony, cichy – i wierny ziemi, która go zrodziła.
REFLEKSJA
Szkoda, że dzisiejsi badacze i znawcy historii literatury śląskiej zapomnieli o tak wybitnej postaci. Możliwe, że to on miał wpływ na Hauptmanna. Dobrze by było dać odpoczynek Eichendorffowi, na rzecz też wielkich choć mało znanych pisarzy śląskich, którzy pierwsi pokazywali nasz język – dialekt-język, który obowiązywał w robotniczo-chłopskich rodzinach.
Na koniec warto zadać pytanie: czy nasz wybitny Karl von Holtei był ojcem śląskiej mowy?
Podróżnik śląski Maciej Mischok
Wu mei Schlä’sch herha – w wolnym tłumaczeniu oznacza to: skąd wywodzi się moja śląska mowa, moje korzenie, moja tożsamość.
Córka Maxa Heinzela, Elsa zmarła w 1945 roku po za Śląskiem w Dreźnie.