Rewizjonistyczna psychoza XXI wieku
Lata siedemdziesiąte. Jak co wieczór w wielu górnośląskich domach całe rodziny zgromadzone przed małym, czarnobiałym ekranem telewizyjnym. Po triumfalnych fanfarach rozpoczyna się Dziennik Telewizyjny. Nic w nim nie mogło być przypadkowe (wiadomo przecież że przypadek jest ojcem chaosu a czym grozi chaos to też wiadomo), wszystko toczyło się w rutynowym porządku. Najpierw komentator głosem pełnym powagi zaznajamiał widzów z nadzwyczaj ważnym referatem I Sekretarza na fabrycznym wiecu z okazji otwarcia „kluczowo ważnego” oddziału w pewnej bardzo ważnej fabryce, później następowały szczegółowe informacje o pracowitym dniu kolejnych (co ważniejszych oczywiście) członków Biura Politycznego. Potem dociekliwi i nadzwyczaj ruchliwi reporterzy prezentowali rozliczna gamę sukcesów jakie w tym dniu były udziałem szczęśliwych obywateli tego szczęśliwego kraju. Dla równowagi nie obawiano się pokazania również „pewnych ogólnie znanych naszym widzom niedociągnięć”. W zimie były to zamarznięte tory kolejowe. W lecie zaś sznurek do snopowiązałek. A właściwie jego brak.
W części zagranicznej w korespondencji z Moskwy znów można było się dowiedzieć o nadzwyczajnych sukcesach polityczno-gospodarczych naszych radzieckich przyjaciół.
Aż w końcu ukazywał się obrazek Renu i opery w stolicy Niemiec Zachodnich (od niedawna oficjalnie RFN czyli według górnośląskiej ulicy: Richtig Fajne Niymce) i rozlegał się głos Henryka Kollata.
Górnośląski widz poprawiał się na stołku (we fotelu albo na szezlongu, dzieci na ryczkach) by nie uronić niczego z relacji Henryka Kollata. A nad Renem rewizjoniści, według polskiego korespondenta, jak co dnia „gotowali swoją rewizjonistyczną, brzydko pachnącą zupkę!”.
Trudno dziś powiedzieć z jakimi uczuciami ówczesny górnośląski widz Dziennika Telewizyjnego oglądał te relacje. Można zaryzykować stwierdzenie (choć co to za ryzyko?), że z mieszanymi. Na pewno spora była grupa widzów gotowych dać wiarę polskiej propagandzie. Prawdopodobnie równie liczni widzowie kibicowali po cichu poczynaniom swych zachodnioniemieckich ziomków ze Związku Wypędzonych .
Ziomkostwa Wschodnioniemieckie (Śląsk, Prusy Wschodnie, Pomorze, Sudety) były wtedy nad Renem potężną siłą polityczną. Na odbywające się co dwa lata spotkania przybywały setki tysięcy ludzi! Oczywiście nie mogło tam zabraknąć Kanclerza czy Prezydenta. Dostojni goście w mniej czy bardziej konkretnych słowach zapewniali swych „wschodnioniemieckich rodaków” o politycznej woli poparcia żądań „wypędzonych” wśród członków reprezentowanych przez siebie partii.
W tym czasie (prawie 30 lat po wojnie) stosowanie cudzysłowu w stosunku do określenia „wypędzeni” jest zabiegiem jak najbardziej usprawiedliwionym. Większość „ziomków” nie tylko nie została wypędzona, ale przez całe lata usilnie zabiegała o możliwość wyjazdu z PRL. Z bydlęcymi wagonami, nieludzkim traktowaniem i bezprawiem powojennych wypędzeń nie miała ona już zbyt wiele wspólnego. Oczywiście nie znaczy to, że nie była narażona na mniejsze czy większe nieprzyjemności ze strony polskich władz.
Niemieckie prawo jednak przewidywało dziedziczenie statusu „wypędzonego” z pokolenia na pokolenie. Tyle tylko, że na Legitymacji Wypędzonego (Vertriebenenausweis) pojawiło się uzupełnienie „…i uciekiniera”. Oficjalnie zaś miast „wypędzonego” coraz szerzej stosowano określenie „przesiedleniec” a na samym końcu „późny przesiedleniec”.
We władzach ziomkostw od samego początku roiło się od „jastrzębi” o niezbyt czystych (delikatnie mówiąc) życiorysach. Przy okazji: dopiero opluwana w Polsce Erika Steinbach ruszyła z posad tą betonową „wierchuszkę” Związku Wypędzonych (reszty dokonał naturalny proces starzenia się i wymierania). Steinbach również zadbała o pierwsze naprawdę konstruktywne kontakty związku z państwem Izrael.
W międzyczasie Związek Wypędzonych radykalnie tracił na znaczeniu i dziś jest organizacją na marginesie politycznej rzeczywistości Niemiec. Na cykliczne spotkania nie przybywa więcej niż kilka tysięcy osób. Kiedyś byli mieszkańcy każdego większego miasta Wschodnich Niemiec zapełniali całą olbrzymią hale targową, dziś są to poszczególne stoły.
Jednak według wielu polskich publicystów (oraz polityków) niebezpieczeństwo rewizjonizmu wcale nie zniknęło, zmieniło jedynie adres.
Dziś rewizjonistami (separatystami, izolacjonistami i czym tam jeszcze) mają być… sami Górnoślązacy. I to nie ci którzy kiedyś tam wyjechali, ale ci którzy pozostali! Przy zarzutach aktualnie formułowanych pod ich adresem określenie „zakamuflowana opcja niemiecka” brzmi prawie że pieszczotliwie.
Jest to nowa jakość w odwiecznym procesie obsesyjnego szukania „tendencji rewizjonistycznych”. Nawet najbardziej zatwardziały komunistyczny „beton” szukał ich przecież schowanych pod skrzydłami czarnego, drapieżnego orła Bundesrepublik Deutschland.
Wydawałoby się, że w słusznie minionym okresie istnienia tzw. Polski Ludowej straszak rewizjonistyczno-separatystyczny wystrzelił już wszystkie naboje! Czasu było dość a sił i środków przecież nie żałowano. A tu masz…
Na stronie internetowej pewnej górnośląskiej wioseczki (z litości pomińmy konkrety) w części poświeconej historii (sic!) tej miejscowości możemy przeczytać o pewnej prężnie działającej tam organizacji. Jej twórcy przedstawiają źródło swoich trosk i strapień. Oraz sposoby walki z podstępnymi knowaniami bliżej nieokreslonych „środowisk”. Cytat oryginalny: „ Uznając potrzebę wspierania inicjatyw na rzecz odbudowy poczucia więzi Górnego Śląska z Polską i polskością – a stwierdzając jednocześnie niepokojące tendencje zawłaszczania narracji o Śląsku i śląskości przez środowiska krytyczne wobec Polski – organizujemy debaty, pracujemy z młodzieżą, rozprowadzamy m.in. gadżety patriotyczne”.
To nie banialuki oszołomionych, górnośląskich polityków. To nie bajdurzenia cynicznych, warszawskich żurnalistów.
Walka z rewizjonistami i separatystami trafiła (dosłownie) pod strzechy. Jakże szczęśliwą mienić się musi uciskana przez górnośląskich separatystów polska młodzież we wsiach i miasteczkach województw Śląskiego i Opolskiego, mając takich obrońców i przewodników! Godnych następców swych pradziadów, działających przed przeszło stu laty w przeróżnych Sokołach i Harmoniach, jęczących pod butem germańskiego ciemiężcy ale wierzących w ostateczne zwycięstwo.
Ciekawe czy ta organizacja też musi działać w tzw. konspirze…?
Da ich beide Minderheitensprachen Oberschlesiens auf diese bescheidene Art “fördere”, kommt das Schlesische auch gerne ab und zu vor. Würde der schon zum Übersetzen zu Faule im Stande sein, etwas damit anfangen zu können…? Es ist und war ein großer Fehler vieler Oberschlesier die Sprachen dieser Region zu verwerfen. Die Mehrsprachigkeit dieses Landes hat ein viel größeres Potential, als es eine monosprachigkeit je haben könne 🙂
Wiycie co je nojgorsze ? Ze revizjonistow juz downo niy ma . Pomarli . I komu teroski nawolywac do swady ?
Last sie machen, entweder werden sie reifen, oder sich selbst ins Abseits befürdern.
Po kiego pierōna szrajbujesz po niymiecku, skoro poradzisz godać po naszymu? Skiż tego ino mynij ludkōw spokopi, ô co Ci idzie, a niy kożdymu chce sie wyciepnōńć to do translatora. No i kaj ta promocyjo naszy gŏdki;)
Da ich beide Minderheitensprachen Oberschlesiens auf diese bescheidene Art “fördere”, kommt das Schlesische auch gerne ab und zu vor. Würde der schon zum Übersetzen zu Faule im Stande sein, etwas damit anfangen zu können…? Es ist und war ein großer Fehler vieler Oberschlesier die Sprachen dieser Region zu verwerfen. Die Mehrsprachigkeit dieses Landes hat ein viel größeres Potential, als es eine monosprachigkeit je haben könne 🙂