Piotr Zdanowicz: Frajne gŏdki ô ślōnskij gŏdce # 2
Tak już bywa, że do przemyśleń mniej lub bardziej dogłębnych inspiruje nas życie. Czasem naszą refleksję wymuszają sytuacje poważne, traumatyczne, graniczne, ale często też zupełnie powszednie czy wręcz weekendowe… No właśnie, w miniony weekend miałem wraz z Żoną sposobność i zaszczyt reprezentowania stoiska Silesia Progress na imprezie odrzańskiej o nazwie „Pływadła” i pomimo zdecydowanie luźnego charakteru tej sytuacji, doświadczenie okazało się bardzo pouczające…
DZIEŃ PIERWSZY
W sobotę nasz „sztand” stanął na przystani w miejscowości Turze, gdzie załogi „ciekawych, dziwnych i niezwykłych” jednostek pływających (no, prawie…) robią sobie 2-3 godziny odpoczynku. Trwa wówczas impreza, a ilość pewnego zacnego napoju, który swym kolorem nawiązuje do jednej z barw Górnego Śląska jest zbliżona do ilości odrzańskiej wody w dobie hydrologicznej suszy…
Jak szanowni Czytelnicy mogą zauważyć na zdjęciach, nasze stoisko było prawdziwą enklawą śląskości – bo i barwy, i nazwa „Silesia Progress”, i jeszcze gōrnoślōnskŏ fana… i książki o Śląsku, po śląsku… – jednym słowem pełen wypas…
No właśnie – enklawą… Otóż w całej nadodrzańskiej przestrzeni imprezy oraz sąsiadujących gruntach nie było ani jednego elementu, który mógłby zasugerować wprost, że jesteśmy na Górnym Śląsku. Zatem trwaliśmy jak śląska „reduta Ordona”, w samym centrum Górnego Śląska… Ale co tam – minął jakiś czas i najpierw do swojej śląskości przyznał się przemawiając do mikrofonu pan Łukasz Kohut (ogromna większość oficjeli mówiła na tematy odrzańskie raczej w konwencji „Siary Siarzewskiego” z filmu „Kiler”, czyli – „że… jest miło, i… że… jest miło”).
Jednak niebawem prowadzący imprezę zapowiedział zespół muzyczny pochodzący z jednej z pobliskich śląskich miejscowości… Jakaż ulga – pomyśleliśmy – nie będziemy tu już sterczeć (mentalnie) jak ten samotny biały żagiel (raczej żółto-niebieski). Nadzieje nasze postanowiły się jednak rozminąć z rzeczywistością, bo gdy tylko muzykanci zadęli w instrumenty, przestrzeń całą wypełniła – jakże typowa dla śląskich imprez – muzyka inspirowana folklorem Podhala…
Zresztą, to nie była jedyna potężna sceniczna manifestacja łączności ze śląską kulturą, bo następny – też śląski zespół – miał w repertuarze jeszcze bardziej inspirującą „śląską pieśń”, czyli „szlagier” znany pod tytułem: „Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina”… Zatem odurzeni odrzańską bryzą pomieszaną z istnym tsunami śląskiej kultury jednakowoż trwaliśmy i trwaliśmy… (trochę mniej sprzedawaliśmy)…
Los nasz odmienił się dopiero, gdy przybił do brzegu znany ze swej działalności na rzecz Ślōnska i ślōnskości, pan Alojzy Ketzler z Czyszek (ze swojimi Kamratami) – i wtedy na krótko – można powiedzieć – nasze stoisko było oblegane. Potem było jeszcze „oblegane”, gdy przyjechał z rodziną pan Krzysztof Kubicki „polski” pasjonat śląskiej kultury i historii – mój kamrat z zespołu filmowego Pro Silesia.
Zawitoł tyż ku nōm spōmniany europoseł Łukasz Kohut – ale bōł ino chwilã – pedzioł, iże fajnie, co my sōm i mioł wartko przijś ku nōm nazŏd. Nale yntlich niy prziszoł, bo mioł mocka trefōw z roztomajtymi VIP-ōma i fest inkszych zgolymo wŏżnych sprŏw, kerych wŏgi, jŏ – prosty Ślōnzŏk, niy poradzã spokopić…
Zresztą – sytuacja ta zainspirowała mnie do pewnej refleksji. Ano Łukasz Kohut majōm przi swojim amcie na Nikiszu tabulã: „Ślōnskŏ ambasada” – i to je w pōnkt… Nale pokŏzało sie, iże sztand ze ślōnskimi ksiōnżkōma doimyntnie w postrzodku Gōrnego Ślōnska tyż może robić za ślōnskõ ambasadã, a sztandziŏrz może sie czuć ôćby ambasador w jednym ze sztatōw na muster Tonga abo Kiribati…
Toć Łukasz Kohut choćaby dō nŏs prziszoł, bo cołko reszta „znamienitych gości”, postrzōd kerych były tyż Ślōnzŏki, co żech je ś nimi za jedno, kiwała nōm łapkōma, nale nasz sztand ôbmijała tak, ôćby ślōnskŏ fana ôbznajmiała, iże my sōm we kwarantannie… Aha, jako jedynŏ przedstawicielka mediōw wszelakich, prziszła ku naszymu sztandowi Pani redachtōr ze „Nowin Raciborskich”, kerŏ przi tymu szafnyła ksiōnżkōm i nōm porã fotek.
DZIEŃ DRUGI
Drugiego dnia Pływadła zawitały do Koźla, gdzie był kres ich podróży, i gdzie na spragnionych „kultury” załogantów oraz gości imprezy czekało znowu uzbrojone po zęby we wszelkie górnośląskie bajery – stoisko Silesii Progress (mieli my już baji laleczkã na muster Pippi)
No i… jak by to powiedzieć – ponieważ opuściliśmy tereny w dużej mierze etnicznie śląskie (Turze) i znaleźliśmy się na terenach obecnie etnicznie niemal „nie-śląskich” (w centralnej części Kędzierzyna-Koźla mieszka nie więcej niż 5% etnicznych Ślązaków) – więc od razu ruszyła sprzedaż śląskich książek…
No właśnie… z całą odpowiedzialnością możemy oznajmić, że ostateczny wynik (potwierdzony komisyjnie) w kwestii sprzedaży śląskich książek podczas „Pływadeł” to 60% do 40% na korzyść Polaków (skąd my znamy te cyfry, tylko że odwrotnie). Ba, kilku Polaków (nie znających śląskiego języka), kupiło też książki pisane we ślōnskij gŏdce…
Jedyny feler był taki, że dla odmiany w Koźlu szerokim łukiem omijały nas media (chociaż hasło przewodnie imprezy brzmiało w tym roku: Oprócz chęci do pływania, mamy pociąg do czytania”, a stoiska z książkami były zaledwie trzy). To jednak nie dziwi, bo dla kędzierzyńsko-kozielskich mediów „sprawy śląskie” są do tego stopnia tematem tabu, że samo wypowiedzenie słowa „śląskość” bywa tutaj postrzegana jak zamach na polskość…
ZAMIAST PUENTY
No to czas na niby-puentę. Będzie krótko, bo masochizm mnie nie kręci, więc może tak: Czesław Niemen śpiewał przeszło 50 lat temu: „Dziwny jest ten świat”… ale myślę, że gdyby ten zacny polski artysta żył dzisiaj, to by się „chłop” dopiero zdziwił… Ja dziwię się nieustannie, bo nie dość, że dziwny jest ten świat – to jeszcze bardziej dziwaczny jest nasz Śląsk… – Dlaczego?
No bo aroganccy polscy politykierzy wespół z „prawdziwemi Ślązakami”, coraz bardziej się starają, aby „inkszych Ślōnzŏkōw” (tych, co to są ukrytą opcją) upokorzyć, pozbawić złudzeń, uczynić kulturowymi parobkami Rzeczypospolitej… Budują panteony, sadzą aleje, które mają przemówić do wyobraźni – patrz śląska hołoto, która ośmieliłaś się podmieść łeb – z jaką pogardą będziemy teraz deptać wszystko, co jest ci drogie i na dodatek zrobimy to za twoje pieniądze. Nie będziecie – śląskie głupole – mogli nawet pierdnąć w naszą stronę, bo się pozasłaniamy ustawami i rozporządzeniami… bo mamy władzę, bo jest nas 40 razy więcej, bo nikt nam nie zabroni kłamać, bo mamy taki kaprys, bo… – „Bóg, Honor, Ojczyzna !!!” – chciałoby się przerwać i dodać od siebie…
W tym samym czasie wielu „normalnych” Polaków – czyta nawet śląskie książki, zgłębia śląską historię, próbuje zrozumieć śląskość i mówi, że tylko odkłamanie mitów i partnerstwo może sprawić, że na Śląsku zaistnieją prawdziwie zdrowe relacje i zasady współżycia wielu nacji (wypowiedź jednego z naszych polskich przyjaciół z poprzedniej niedzieli)…
W tym samym czasie jakieś 90% etnicznych Ślōnzŏkōw ma centralnie pomiędzy pośladkami fakt, iż Polacy depczą ich godność i twierdzą, że ich nie ma… No, ale skoro ktoś w kwestii śląskiej tożsamość, historii i kultury, pozostaje na etapie „Berów śmiesznych i uciesznych”… Jeżeli ktoś nie ma potrzeby, aby śląskość poznać i się z nią „zaprzyjaźnić” – to jakiż dyskomfort może odczuwać, kiedy się na tę śląskość w arogancki sposób pluje… Ponadto plwociny mniej przeszkadzają, gdy w pakiecie z nimi leci ku nōm kranc wusztu, szlagry i inksze „plusy” – no więc o co chodzi ?…
Na koniec – aby było jednak bardziej śmieszno niż straszno (choć czy ja wiem…) – jeszcze kilka przykładowych autentycznych odpowiedzi rodowitych Ślązaków na nasze werbalne zachęty do kupna określonych książek:
-
Przy próbie zainteresowania książkami o historii Kanału Kłodnickiego, Odry, śląskiego przemysłu: „Ô Klodnitz Kanale to jŏ niy muszã czytać, bo żech wele niego miyszkoł, a za bajtla my tam fisze chytali…” (Nō ja, argumynt ze fiszoma doimyntnie ucinŏ cołkõ dyskusyjõ); „A dyć to niy trza ani ksiōnżkōw – jŏ to pamiyntōm kej na Ôdrze było moc roztomajtych barkōw…”; „Ja, nō ô przemyśle – to tam barzij na Ślōnsku” (!!!!)…
-
Przy próbie zainteresowania książkami pani Buchner, Neumann, Malcharkowej itd. – „A dyć, my to wszyjsko znōmy… nōm to dycki Ôma ôsprawiali. – Nō, my by tyż umieli niy jednã ksiōnżkã napisać…” (Hm,…no to kurde, napiszcie!!!)
-
Przy próbie zainteresowania Ślabikŏrzym i książkami szrajbowanymi we ślōnskij gŏdce: „Ja, jŏ wiym, ale to je – mi sie zdŏ – ta takŏ nowŏ gŏdka? – Nō, to ni – bo u nŏs sie po ślōnsku blank inakszyj gŏdało”…
-
Po takich doświadczeniach, książki „Kajś” nie oferowałem Ślązakom wcale, żeby nie usłyszeć czegoś w rodzaju: „Po jakymu „kajś” – dyć kŏżdy wiy kaj je Ślōnsk…” (Na szczęście to Polacy wykupili wszystkie egzemplarze).
P.S. Tak zupełnie „bez żadnego związku”, przyszła mi też do głowy taka myśl. że może warto powołać jakąś kapitułę, która przyznawałaby nagrodę pod nazwą „śląski dzban roku” (przy czym jej przesłanie miałoby niewiele wspólnego z ceramiką). – Mogłaby ją wręczać na przykład pani Helena Vondraczkova.