Niedziela czyli flug
Gołymbie to była na Górnym Śląsku bardzo poważna sprawa…
I nie idzie tu o jakieś pierdoły typu „pyk pyk z fajeczki, duś duś gołąbeczki”. Czyli „Cepelii” tworzonej na potrzeby całkowicie nieuświadomionego odbiorcy. Gdzieś tam za Przemszą i Brynicą. Czyli w Polsce, jak to się piyrwyj padało…
Nie, u nos niedzielny flug to było wydarzenie rozpalające namiętności członków całych rodzin. Czasami wbrew ich własnej woli. Domownicy jako bezbronne ofiary terroru gołymbiorza…
* * *
Pani Róża Szulc lubiła te letnie, niedzielne poranki. Specjalnie wstawała wcześniej by mieć czas tylko dla siebie. Lubiła swoją kuchnię w blasku porannego słońca. Warto było całą sobotę poświęcić na szorowanie i pucowanie.
Z radioodbiornika Pionier dobiegał najnowszy przebój Filipinek. Ten o herbacianych polach Batumi. Pani Róża próbowała sobie te herbaciane pola wyobrazić. Choć nie miała pojęcia co oznacza to Batumi.
„ W swych wędrówkach przeszłyśmy wiele miast, wiele mórz i rzek, wiele gór wśród gwiazd…” śpiewały Filipinki. Również to próbowała sobie Pani Róża wyobrazić. Ale tak samo bez powodzenia. Nigdy nie była nad morzem. Nawet nad tym polskim. Co tu mówić o wielu morzach? Może i Filipinki podróżowały sobie swobodnie po świecie. W Mikołowie nie było ani mórz ani gór…
– Rouza, kaj ześ je? Pierona kandego, nigdy cie nima jak cie potrzebuja! – rzeczywistość boleśnie dała znać o sobie. Intymność kuchni o poranku prysła jak banka mydlana. Mąż Pani Róży, Tadeusz Szulc był mistrzem tego typu destrukcji – Rouza!!!
– No przeca żech je, co się stało?
-Zygor! Tyn pieroński zygor stanoł… A tu zaro gołymbie przidom… Co tu robić?
Róża Szulc była od czterdziestu lat żoną choleryka i domowego despoty. Ale też żoną gołymbiorza! Jeszcze nigdy nie widziała swego męża w tak bezgranicznej desperacji. Mały, gruby Szulc obcierał spocone czoło wielką, kraciastą chustką. Naprawdę budził współczucie…
– Pierońskie nimieckie dziadostwo – powtarzał zafrasowany – jo wiedzioł że tak sie stanie…
Pani Róża miała do wyboru kilka odpowiedzi. Mogła powiedzieć na przykład: „Mogłeś se kupić lepszy, polski…”. Albo też zaznaczyć, że po dwudziestu latach można było oddać stary zegar do przeglądu u zegarmistrza na rynku (tez zresztą gołymbiorza) czy chociażby naoliwić. Ale zbyt dobrze znała swego męża. Oprócz tego, jako żona gołymbiorza, wiedziała co robić w takiej sytuacji. Wystarczy przecież „odbijać” gumowe obrączki w zegarze innego gołymbiorza.
Niejednokrotnie słyszała jak jej własny mąż w podobnych przypadkach wyśmiewał tego czy innego „ paciuloka, co sie na zygorze niyzno i tera musi lotać i sie prosić!”
Jednak pomimo swej szerokiej wiedzy Róża Szulc wybrała najgorszą z odpowiedzi.
– No to musisz dować Polokowi gumiringi do odbijanio! Miyszko zaro za płotym, toż wiela czasu niy stracisz!
Szulc przerwał bezcelową bieganinę i znieruchomiał na środku kuchni. Krew napłynęła mu do głowy. Nie chciał wierzyć że dobrze słyszy. Polokowi?! Ma prosić Poloka o pomoc?!
W tym momencie Szulc był jak wulkan na sekundę przed erupcją. Ale do erupcji tym razem nie doszło.
– Stanik! Stanik może na kole ringi do Porwolika wozić!
Druga odpowiedź Szulcowej była na wagę złota. To była „ta” odpowiedź! Szulc momentalnie zapomniał o prowokacji w temacie Poloka.
– Stanik! Kaj je tyn najduch? Mosz naplompane koło?!
* * *
– No i naroz pokozoł sie tyn zasmolony gulik – powiedział smutno Stanik.
Siedzieliśmy na miedzy. Flug skończył się już dawno. W końcu był krótki bo tylko z Kielc. My bajtle umówiliśmy się już wcześniej na partyjkę Chlusta. Normalnie, na ceski. Ale nikomu nie było do grania…
– Ja…- powiedziałem – ale twoj starzik tyż mo wina. Po co ci kozoł tyn gumiring do gymby brać?
Stanik po raz kolejny relacjonował nam bajltlom przebieg wydarzeń. Obudzony brutalnie przez starzika nie miał czasu ani na umycie się ani na śniadanie. Szulc zmusił go do przyjęcia, jak to nazywał, „pozycji gotowości”. Na nic zdały się protesty jego żony. Tak samo Szulc zignorował propozycje Szulcowej, by wyposażyć Stanika w bojtel w którym mógłby on przewozić kolejne obrączki. Uważał to za zbyt skomplikowane.
– Dyć do Porwolika momy yno kilometer! Stanik je w pozycji gotowości. Gołomb przichodzi, sciongom mu gumiring. Stanik biere gumiring we zymby i jedzie. Porwolik wsadzo ring do zygora, przekrynco kurbla, fertig! Po co komplikować jak idzie ajnfachowo, pra…?
Plan Szulca miał wszelkie szanse powodzenia. W historii planowania jest wiele przykładów genialnej prostoty. Niestety równie wiele przykładów niepowodzeń których przyczyną był prosty przypadek, chętnie określany mianem „przeznaczenia”.
Przeznaczeniem Stanika była studzienka kanalizacyjna.
A właściwie jej brak. Dokładnie zaś mówiąc brak tzw. kraty ściekowej.
– Skond żech mioł wiedziec że na guliku nima gitrów? – powiedział smutno Stanik – jak żech się kapnoł to było już za niyskoro!
* * *
Dalszy przebieg wydarzeń wystarczy podać w telegraficznym skrócie. A więc Stanik w trakcie upadku połyka gumową obrączkę. Wraca z płaczem do domu. Szulc w porywie furii jest bliski apopleksji. Zamierza uwięzić Stanika w haźlu i faszerować środkami na przeczyszczenie. Stanik unika tej operacji tylko na wskutek stanowczej ingerencji Szulcowej.
Dzięki Bogu w tym momencie pojawia się drugi gołąb! Szulc bierze sprawy we własne ręce. Gramoli sie na rower ze słowami: ” Stanik, dowej mi koło, jada som! Co mom robić jak mom wnuka yndyouły?! Wachujcie gołymbi…!”
Już w bramie rzuca w kierunku Stanika: „A ty niy ślimtej już. Nic sie przeca niy stało…”
A więc jednak zrobiło mu się żal wnuka?
A może po prostu na poprawę humoru Szulca wpłynął widok zza płotu? Cóż bowiem może być bardziej przyjemnego niż obraz nerwowego Poloka, wytrzeszczającego w niebo oczy w próbie wypatrzenia pierwszego gołębia?
– No to Gute Nacht, Herr Polok! – zachichotał złośliwie podniecony Szulc – jo bych mioł już dwa…
Tak czy inaczej gumowa obrączka nigdy się nie odnalazła…
W ostatniej części: Gagarin na klapie czyli dąsy czempiona…