Monika Neumann: Jakiś pierōn wyniōs mi ulicka
Śmiech młodych chłopców, mimo wszelkich prób tłumienia go, niósł się echem wzdłuż ulicy. Była mroźna noc, gwiazdy na niebie iskrzyły się podobnie jak śnieg w mrozie, jakby chciały jak najpiękniej pożegnać przemijający rok. Płaty śniegu kładły się na dachach domów, okalały drewniane płoty, furtki, bramy, tuliły śpiące pola i ciągnęły się jak białe lśniące prześcieradło aż po horyzont, gdzie w nieśmiałym uścisku witały granitowe niebo. Młodzi byli nad wyraz weseli, oczy lśniły im po części od mrozu, po części od śmiechu, a po części od zażytych uprzednio w wiejskiej knajpie trunków.
-Winszujam wōm winsz. Mŏcie w piecu gynś, a na piecu kokota, mŏcie chopa chōncwota- wykrzyknął głośno jeden z młodzieńców, mijając dom, w którym w oknie widać było przy słabym świetle twarz oburzonej kobiety.
–Erich, tyś jus jes ôzarty choby Messerschmitt. Pōdź, skludziymy cie do dōm.
-Ni, jŏ jes po prostu szczyńśliwy, ja- odpowiedział na protesty swoich dwóch przyjaciół, zawiesił im swoje dwa ramiona wokół karków, ścisnął głowy przyjaciół i dodał- Mōm nŏlepsych kamratōw wzdłuż i wszerz cołkiej wsi i mōm genialny plan!
-Ty mŏs plan, to padej wartko, bo zima mie w szłapy jak tak łazimy tam i nazŏd- odpowiedział jeden z kolegów i uwolnił się z przyjacielskiego uścisku.
–Ano widzis. Pōdziymy tam, kole trzech strōmōw skrancimy pod dōm tej twojej siaculi i potyn blank cicho skludziymy jej ulicka i kole ukrantu ôstŏwiymy.To banie haja, kiej rano ja znojdōm i banie na ta twojŏ siacka, ja, mie sie tyn pomysł fest widzi, ja ja.
-Tyś blank ôgupioł, jŏ nie banam tam nic takiego robiōł.
-A jŏ ci padōm, ze banies i ze to sie bardzo dobrze skōńcy. To jes bardzo dobry pomysł. Co roku ftojś kajś bes ta ôstatniŏ noc kōmuś robi jakiś wic. Cy jŏ ci kiedykolwiek coś na złe doradziōł?
-Erich, pamiyntŏs jak zyjś mi pedzioł, ze jak wlyjza na tyn srogi strōm, co stoi u mie kole krzipopa, to banam widzioł ołze po samŏ Ôdrŏ furt bez cołki Rajch i jak zlyjza w jedna minuta, to mi postawis flaśka gorzoły?
-Ja, to bōł majstersztyk ci powiam.
-No właśnie, toś mi blank gupio doradziōł. Muter mie sprała, fater pejdzioł, zech jes gupi jak cep, a dalej jak na Kreuzburg zym i tak nie widzioł. Ani flaśki ani sznapsu do dzisiej zym nie ôbejrzoł, a zeby zdōnzyć w minuta skocōł zym z tej ôstatniej gałanzi. Tyś je pierōn i fandzolis jak nieprawy jakś je ôzarty. Nie idziymy pod jej dōm.
-Moment mal- powiedział trzeci z błyskiem w oku- Jŏ myśla, ze to jes blank mōndrŏ idyja i ze pōdymy rozônacyć ta ulicka. Pōdź Albert, nie bes mankolicyć jak jak starŏ panna- i mrugając do przyjaciela poszedł przodem. Chłopcy ruszyli zgraną paczką ścieżką, jednak gdy mijali rozgałęzienie ścieżki z trzema drzewami, zamiast skręcić, kolega sprawnie odwrócił uwagę swojego nieco mniej trzeźwego przyjaciela i poprowadził go prosto.
Gdy w końcu dotarli pod jeden dom, nieco bardziej oddalony od płotu jak pozostałe, jeden z młodzieńców zapytał:
–To co Erich, pokŏs co potrafis, ściōngŏs ta ulicka, abo jŏ mōm to za ciebie rozônacyć?- zapytał wyzywająco. W idealnej ciszy przyjaciele zabrali się do demontażu furtki i bramy, po czym po cichu odłożyli ją na bok.
–Wiys co, jŏ jesce wejzna im tyn hajziel tam kajś indziej przeniesa- powiedział pomysłodawca całego przedsięwzięcia i wskazał na drewniany wychodek oświetlony blaskiem księżyca, który z politowaniem spoglądał na poczynania trojga młodych ludzi, domyślił się podstępu dwóch względem trzeciego i zanurzając się wspomnieniach, obserwował rozwój akcji.
Piyrwej, myślał księżyc, który tak lubił, gdy ci ludzie tutaj nazywali go miesiōnckiem, to kolędnicy od czasu do czasu pozwalali sobie na żart, gdy nie potraktowano ich dobrze w którymś z domostw. Drobne psikusy towarzyszyły temu okresowi, szczególnie tej jednej nocy, a on spoglądał na to, z roku na rok i śmiał się pod nosem, raz przybierając, raz tracąc na wadze, raz śmiejąc się, raz karcąc, raz królując na niebie, tak jak dziś, raz prześwitując przez chmury lub pytając się śnieżynek wędrujących z jego blaskiem na ziemię.
-Erich, ôstŏw to- syknęli dwaj koledzy, spoglądając niepewnie na siebie, trzeci jednak ich już ani nie słuchał, tylko kierował się śmiało w kierunku wychodka. Pewnym siebie ruchem złapał drewniane rusztowanie i z niemałym wysiłkiem delikatnie je podniósł. Coś tu jednak nie pasowało. To nie powinno być takie ciężkie, jednak zrozumienie nadeszło chwilę za późno.
Nagle wewnątrz, w akompaniamencie złowróżbnego chlupnięcia, dało się słyszeć szarpanie i nerwowe uderzanie w drewnianą ścianę. Drzwi rozwarły się i na zewnątrz wyskoczył rozwścieczony mężczyzna.
–Jŏ wōm dōm, pierōny jedne! Jŏ wōm pokŏza- jego oczy rozszerzyły się, gdy zobaczył swojego syna, stojącego z rozwartą buzią i szeroko otwartymi oczami- Ty pierōnie, coś ty blank ôgupioł?
–Wy… To jes mōj dōm! Co wyśta mi zrobili!- krzyknął chłopiec, który nagle pojął, na czym polegał dowcip jego kolegów- Wy… Uczeń przerōs mistrza! Majstersztyk!- zawołał po chwili z narastającym szerokim uśmiechem i machnął do swoich kolegów, by się ulotnili.
-Kaj jes moja ulicka?! Ty pierōnie, jŏ ci pokŏza. Bezrok cie banam ucyć dyscypliny, bajes widzioł- słyszeli przerywane przez narastający kobiecy śmiech krzyki.
–Tyś to sie w fatra wdoł. Co dziubecku, zapōmniołś jak zyś mi za panny wyniōs ulicka i do rzyki wciep, jak my sie powadzili? Fatrowie kŏzali mi sukać i dopiero po tydniu zym ja znojdła- usłyszeli jeszcze z oddali.
Noc była mroźna, niebo przejrzyste, gwiazdy wesołe, a księżyc śmiał się do rozpuku.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest studentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.