Monika Neumann: Cień malarza
–Wrŏcej wartko nazŏd- powiedziała zduszonym głosem kobieta. Przyłożyła zniszczoną dłoń do twarzy swojego wysokiego, w jej oczach tak pięknego syna i delikatnie przesunęła kciukiem po jego szorstkim policzku–Oblyk zyś mundur wojŏka i wrŏz ni ma mojego synka.
-Cekej jak prziwdziejam helm. Nie poznŏs mie- powiedział i jego usta rozeszły się w uśmiechu, który nie sięgał jednak oczu. W ciężkich butach zrobił krok na przód i objął szerokimi ramionami kobietę, przyciskając ją tym samym mocno do swojej piersi i bijącego w nim serca. Klamra jego paska, guziki munduru i szorstki materiał barwy feldgrau drażniły jej miękką skórę, odciskały w niej swoją formę. Materiał przyjmował przy tym gorące łzy, poddawał się ostatnim pieszczotom matki, która żegnała syna.
–Na, ich komm bald heim- powiedział uspokajająco i w tym momencie bardzo w te słowa wierzył.
Chrystus rozpostarł szeroko swoje ramiona, ogarniając nimi nie tylko ścianę, o którą się opierał, ale także ołtarz pod sobą, drabiny, rusztowania i pustą świątynię. Jasne szaty spłynęły wzdłuż jego postaci, odsłaniając jedynie dłonie błogosławiące świat i bose stopy na pustynnym piachu. Za nim, niczym cień, zaczynał wznosić się krzyż. Los, czekający jego i cały świat za nim, powstawał przy powolnych pociągnięciach pędzlem. Włosie dotykało zimnej ściany i pozostawiało na niej ślad, tak mały, że ledwie dostrzegalny. Dłoń pewna i wprawiona ciągnęła cienkie linie, niemal niezauważalne z daleka, niestrudzenie pracowała, a odgłos włosia szurającego o ścianę roznosił się echem po pustej świątyni niczym zapowiedź melodii, mających się tu już niedługo wznieść i pozostać na pokolenia.
–Wann wird ihr Werk fertig gestellt?- zapytał kapłan zza pleców artysty, przerywając ten pierwszy koncert. Ręką przetarł czoło, jakby był bardzo zmęczonym człowiekiem, jakby malowany krzyż kładł się ciężarem na jego ramionach. Spoglądał w oblicze Pana, spokojne, łaskawe, w ciemne oczy i kręcone włosy, na jego otwarte dłonie i malarza, wyglądającego z daleka jak intruz w tym miejscu, jak małe stworzonko wdrapujące się po ścianie, jakby za chwilę miał spaść i stać się pierwszą ofiarą złożoną w tym kościele.
–Bald, Pfarrer Springer- odpowiedziało stworzonko dziwnie drżącym głosem. Oczy mężczyzny chłonęły ścianę w sposób, w jaki głodny człowiek chłonie posiłek przed nim postawiony. W danej chwili ta ściana była wszystkim, co w jakikolwiek sposób mogło się liczyć, była najważniejsza, to ten obraz decydował dla niego przyszłość, stanowił jego przyszłość, pieczętował ją, pozwalał jej istnieć. Malarz zlewał się z ścianą, odciskał się na niej, wtłaczał w nią swoją duszę, rozszczepiając ją na kolejne maleńkie kawałki, które chował pod rękawem, w aureoli i w różańcu zwisającym z ręki świętej Jadwigi Śląskiej.
–Wann ist bald?– zapytał ponownie kapłan.
–Bald kommt schneller, wenn Sie, ehrenwürdiger Pfarrer, mir nicht dauernd unterbrechen- odpowiedział malarz, nie odwracając się od swojego krzyża.
–Bei allem Respekt, Herr Platzek, dies ist geweihter Boden, ein geweihter Altar und auch ihr Werk wird geweiht…
-Wie viele andere- wtrącił malarz.
-Natürlich- odpowiedział kapłan zrezygnowanym głosem. Widział obraz, który powstawał z ręki tego upartego człowieka i ogarniało go dziwne przeczucie. Ukląkł, opierając się o samotne krzesło i spojrzał na ołtarz boczny, gdzie Matka Boska z starego obrazu uśmiechała się do niego i pogrążony w myślach, wyszedł tylnymi drzwiami, wpuszczając przy tym nieco świeżego powietrza do świątyni, w której zapach farb stawał się niczym woń kadzidła wszechobecny i odurzający zmysły.
Czerwone cegły sklepiały się w świątynię w miejscu, w którym kiedyś powstać miała kapliczka. Matka Boska miała pochylać swoją głowę i wsłuchiwać się w modlitwy ludzi. By to się mogło zdarzyć, starsza kobieta, obdarowana imieniem Matki ludzi, posadziła tutaj pierwszą cegłę. Ta, użyźniona częścią jej duszy, zakwitła i wydała wiele innych cegieł, które pewnego dnia sklepiły się w kościół. Kościół sklepił się nad matką, która już pożegnała syna i spoglądała na obraz namalowany dla niej i wielu innych. Spoglądała w oczy Chrystusa, a on i gromady świętych, namalowanych wokoło niego i jego krzyża, spoglądały prosto w smutne oczy kobiety.
Malarz stał na rusztowaniu, kroki kapłana zdążyły już zamilknąć, echo wybrzmieć, farba wyschnąć, ręka z pędzlem opaść. Krzyż był gotowy. Oczami wyobraźni widział gromady pielgrzymujących do krzyża ludzi, modlących się i proszących o błogosławieństwo. Nim to, co widział swoim wewnętrznym okiem, miało stać się widocznym dla pokoleń wielu, miało upłynąć jeszcze wiele dni. Zszedł z rusztowania, ukląkł i wyszedł z kościoła. W chwili, gdy otwierał drzwi, ujrzał gromadę żołnierzy maszerującą z swoich domów do miejsca zbiórki. Ciężkie trzewiki równym tempem uderzały o szosę, podnosząc tumany kurzu, który osiadał na mundurach jak ślad domu niesiony w daleki świat.
Dziewczynka siedziała w pierwszej ławce. Miała na sobie albę z hostią, którą sprawne palce wyszyły złotą nicią. W długie loki zestresowana matka wplotła wianek z mirty. Policzki płonęły dziecku nerwową czerwienią, w dłoniach trzymała zapaloną świeczkę. Wosk ściekał po niej prosto na małe dłonie i kleił się do jej palców. Obok niej siedziały inne dziewczynki w białych albach. Ich świeczki płonęły, ich płomień odbijał się w jasnych oczach dziewczynki, ta jednak spoglądała na ołtarz, na Chrystusa o rozpostartych ramionach i czytała w myślach już drugą linijkę napisu pod jego stopami Miłujcie się wzajemnie.

Malarz kończył swój obraz. Podszedł do prawego dolnego rogu i ostatnim ruchem pędzla podpisał się Karl Platzek, 1942. Usiadł w pierwszej ławce, oparł plecy o oparcie i opadł nieco w sobie, jego nogi przesunęły się do przodu. Tak skulony, niemal skryty za drewnianą ławą, spojrzał z prawie dziecinną fascynacją na efekt swojej ciężkiej pracy. Wyobraził sobie, że jest jednym z tych wielu, których przez niego stworzone oblicze powita na świecie i pewnego dnia pożegna, jak matka syna. Spojrzał na napis Liebet einander, wie ich euch geliebt habe. Gdzieś bardzo daleko, gdzie ciężki mundur zaniósł pyłek kurzu z domu, echem odbił się w tym momencie huk wystrzału, ktoś krzyknął, ktoś zapłakał, komuś cisza zaczęła piszczeć w uchu, z którego wypływać zaczęła strużka gorącej krwi.

Dziewczyna otworzyła okno. Po parnym letnim dniu chciała wpuścić do pokoju trochę świeżego powietrza. Chłodne powietrze uderzyło ją w twarz i sprawiło, że na policzkach zapłonęły znów czerwone rumieńca. Wtedy z wiatrem dobiegła ją stara melodia. Spojrzała na zegarek, 21.37.
–Mama, pōdź, sam Barka słychać- zawołała i wychyliła się przez ramę okna, by lepiej słyszeć. Z wieży kościelnej, młodszej od niej o kilka lat, płynęła dobrze znana melodia. Serce poruszało się w jej piersi dziwnie spokojnie i gdy słuchała, w brzmieniu trąbki unosił się także dźwięk włosia pędzla szurającego o nagą ścianę, modlitwa starszej kobiety, która oddała cegle cząstkę swojej duszy, pożegnanie matki, marsz ciężkich trzewików, szum lipy i wiele, wiele słów wypowiedzianych ku rozpostartym ramionom Chrystusa, błagającego od dziesięcioleci, by się wzajemnie miłować.
Monika Neumann – Te ôpolske dziołchy, wielkie paradnice, kŏzały se posyć cerwone spōdnice… Monika Neumann czerwonej spódnicy jeszcze nie posiada, ale ôpolskōm dziołchōm jest z krwi i kości. Jest absolwentką Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu i już za bajtla odkryła w sobie szczególne upodobanie do historii o tym, jak na jej małym skrawku Ślōnska bōło piyrwej.