Jan Hahn: Najlepszy felczer na świecie
Starszym z nas, szczególnie tym, nie wywodzącym się z centr wielkich miast, słowo „felczer” jest bardzo dobrze znane. Kojarzy nam się z osobą „pierwszego kontaktu medycznego”, z kimś, kto szybko i bezpośrednio uwolni nas od przykrego schorzenia czy skaleczenia. Było ich dużo, gdyż potrzeb na ich świadczenia było nieporównywalnie więcej. Kiedyś w domowym zaciszu przebywało się krótko, a świat zabaw i prac fizycznych na zewnątrz szykował nam wiele bolesnych niespodzianek.
Słowo pochodzi od niemieckiego feldscher, feldscherer oznaczającego chirurga polowego, nie radzę jednak korzystać z usług tłumacza wikipedialnego, gdyż zawiedzie nas on do maszynki do strzyżenia trawników, kosiarki polowej (scher – strzyc, feld – pole), czy do innej maszyny rolniczej. Tymczasem feld akurat w tym słowie odnosi się do pola walki, a scher do czynności strzyżenia brody, którą chirurg polowy często też wykonywał.
Felczer, szczególnie w wieku XVII, wieku wojen, był „rozchwytywany”. Nie musiał posiadać dyplomu, zatrudniany był więc w zależności od potrzeb (wielkich) i umiejętności (wszelakich) od razu i wszędzie. Na wojnie musiał być anestezjologiem, chirurgiem i pielęgniarzem równocześnie. W czasie pokoju oprócz leczenia chorób spełniać często musiał profesję dentysty i golibrody. Często się zdarzało, że umiejętności, a co za tym idzie, rezultaty w leczeniu i sława wynikająca z licznych uzdrowień, dalece przewyższały talenty doktorów kształconych na uniwersytetach. Wtedy felczer zdobywał wielkie uznanie, szacunek nie tylko pacjentów lecz także odnośnych władz i środowiska lekarskiego.
Felczerów w Polsce od dawna się już nie kształci. Najmłodszy dziś felczer w kraju – praktykujący jeszcze 81 – letni pan Stefan z Podlasia, pamięta, że przyjmował rocznie około 4 tysięcy najrozmaitszych pacjentów i każdy odchodził z gotową receptą (nie tą papierową – takiej felczer nie mógł wystawiać) na swe bolączki. Dziś, jak mówi pan Stefan, lekarz rodzinny odsyła pacjenta do lekarza specjalisty, ten daje nadzieję znalezienia się w kolejce do innego specjalisty.
Matthias Gottfried Purmann, bo o nim chcę pisać, urodził się w 1648 roku. Pochodził z Lubina, gdzie jego ojciec był radnym, pisarzem miejskim, a później burmistrzem. Mógł liczyć na wszechstronne, najwyższe wykształcenie. Pierwsze szlify otrzymał w miejscowej szkole, potem w gimnazjum w Głogowie. Nie interesował się jednak (jak większość ówczesnych młodych, zdolnych) muzyką czy poezją. Pociągała go anatomia ludzkiego ciała, możliwość leczenia dolegliwości, opatrywania ran. Potrafił czytać w języku łacińskim, nie miał więc problemów z przyswajaniem potrzebnej wiedzy na ten temat. Na studia jednak nie poszedł. Nie był zainteresowany wiedzą teoretyczną, zdobyciem tytułu doktora medycyny, medicusa, fizicusa. Chciał pomagać ludziom w nieszczęściu, w chorobach, leczyć ich. Do tego potrzebna mu była wiedza praktyczna. Mógł ja pozyskać przypatrując się pracy lekarza, istniała także możliwość, że nabędzie ją obserwując pracę łaziebnika. Co ciekawe: zawód łaziebnika został po raz pierwszy opisany na Dolnym Śląsku w roku 1313! Jest to fakt chwalebny dla nas zważywszy, że są i dziś rozległe tereny w Europie, gdzie nieznana jest nie tylko łaźnia, lecz także i szalet. Łaziebnik w łaźni publicznej przygotowywał kąpiele, ale też zajmował się balwierstwem, czyli goleniem i strzyżeniem (na Górnym Śląsku do XVIII wieku ten zabieg można było przeprowadzić jedynie w łaźni). Nader często wykonywał też masaże, stawiał bańki, usuwał nagniotki, puszczał krew, wyrywał bolące zęby. W celu nabycia doświadczenia rzadziej korzystano z doświadczeń kata i z tajemnic izby tortur (choć jeśli chodzi o reakcje ludzkiego organizmu miejsce to dostarczało wiele niedostępnych gdzie indziej spostrzeżeń.
Do 1667 roku Purmann pracował jako asystent u chirurga Paula Rumpelta w Głogowie, po czym wyjechał do Frankfurtu, a później do Kostrzynia nad Odrą. Tutaj wstąpił do wojska brandenburskiego jako felczer i pozostał w nim przez dziewięć lat. Brał udział w wojnie przeciwko Francji i Szwecji (tzw. „wojna holenderska”) na brak pracy więc narzekać nie mógł. Służba wojskowa zaprowadziła go na zachód (Alzacja, Westfalia) Niemiec, a następnie na północ. W 1678 roku jego pułk przybył do Stralsundu, a stamtąd przeniósł się do Halberstadt. Tutaj, w obliczu zarazy, znalazł zatrudnienie jako chirurg i naczelny lekarz miejski. Jego umiejętności – przede wszystkim praktyczne, wyczucie i zdolność przewidywania sprawiły, że małe miasteczko nie zostało całkowicie opustoszałe z powodu epidemii dżumy (mimo śmierci 2000 osób). Na północy Niemiec zyskał on dużą sławę. W całej Branderburgii został naczelnym chirurgiem na czas dżumy (Ober Pest Chirurgus).
W 1685 roku kupił on aptekę i praktykę jednego z wrocławskich lekarzy i opuścił Halberstadt. We Wrocławiu szybko dostrzeżono jego talenty medyczne. Został chirurgiem garnizonowym, lekarzem w Szpitalu Wszystkich Świętych, a w 1690 roku rada miejska mianowała go lekarzem miejskim (Stadtarzt).
Purmann był lekarzem wyjątkowym, niezwykle zasłużonym, którego dokonania były pionierskie i trudne do powtórzenia. Zawdzięczał to przede wszystkim rozległej praktyce, niezwykłej dociekliwości i wyobraźni. Był pierwszym w Niemczech, który przetoczył krew z jagnięcia człowiekowi – w 1668 roku, rok po tym, jak Jean-Baptiste Denis, lekarz Ludwika XIV, dokonał pierwszej na świecie takiej transfuzji. Jako chirurg wojskowy, polowy wiedział, że więcej żołnierzy ginie wskutek upływu krwi, niż na polu bitwy. Chciał więc uratować jak najwięcej istnień ludzkich przetaczając krew zwierząt. Gdy okazało się, że krew zwierzęca jest niebezpieczna dla ludzkiego organizmu (w 1682 roku Michael Ettmüller z Drezna udowodnił to), zaniechał tych prób. Trepanację czaszki przeprowadził czterdzieści razy. Wykonywał też inne niezwykle trudne i ryzykowne operacje: cesarskie cięcia, tracheotomie, resekcje tętniaków. Był także skutecznym i popularnym dentystą. W XX wieku Curt Proskauer urodzony we Wrocławiu niezwykle zasłużony stomatolog opublikował pracę doktorską dotyczącą techniki dentystycznej Mathaeusa Purmanna.Zakres zainteresowań Matthäusa Purmanna był niezwykle szeroki. Interesował się i sięgał po medycynę chińską, azjatycką. Był chyba pierwszym w Europie, który stosował (i pisał o tym w swych dziełach) moxę. Niezorientowanym wyjaśniam, że moxa jest formą starożytnej chińskiej terapii, bardzo popularnej w większości krajów Dalekiego Wschodu. Opiera się na zastosowaniu ciepła na punktach akupunktury. Punkty te ociepla się w różny sposób poprzez przykładanie zapalonej moksy. Nie ma schorzenia (podobno), które by nie mogło być usunięte za pomocą rozżarzonych suszonych ziół. Moksę produkuje się przede wszystkim ze sproszkowanych liści bylicy piołunu chińskiego wzbogaconych o mieszankę innych ziół.Purmann dużo publikował. Niestety, z powodu popularności i doraźnej ich przydatności, zachowały się nieliczne, w pojedynczych egzemplarzach. Oprócz dzieł z zakresu medycyny, opisujących cząstkę jego bogatej i rozległej praktyki, typu: „Chirurgia curiosa, czyli najnowsze i najciekawsze obserwacje i operacje w całej sztuce chirurgii”, „50 wyjątkowych i wspaniałych ran postrzałowych” (Fünfzig sonder- und wunderbare Schußwundencuren), „Szczegółowe porady i instrukcje, takie jak lekarstwo na ślinienie”, opisał dokładnie, jaki powinien być felczer i jakimi przymiotami powinien się wykazywać.Ten fascynujący lekarz bez dyplomu, najlepszy felczer na świecie, medycynie europejskiej dał impuls do poszukiwania nowych technik chirurgicznych, ożywił ją i wzbogacił. Zmarł we Wrocławiu w 1711 roku.