Henryk Waniek “Ciulandia” (fragment)
Kilka dni przed 80. urodzinami Henryka Wańka ukazała się jego najnowsza powieść “Ciulandia“. Książka opublikowana przez wydawnictwo Silesia Progress, to ostra groteska na dzieje Górnego Śląska w ostatnim stuleciu. Posłowiem opatrzyła ją Ludmiła Besch-Vittorini, która pisze o niej m.in. tak:
Dobrze, że przeczytaliście Państwo „Ciulandię”. To unikat! Druga taka przygoda wam się nie przydarzy! Dokument jakich mało! Cud, że ujrzał światło dzienne. Oddając się lekturze tej książki, uczciliście Państwo pięknie świętego Tomasza Morusa oraz jubileusz Henryka Wańka. Kim byli, są i będą Tomasz Morus oraz Henryk Waniek, nikomu przypominać nie trzeba. To filary kanonu literackiego literatury Zachodu. Chciałabym jednak poświęcić moje poniższe uwagi fantazjowaniu geograficznemu i historycznemu.
Książka ukazała się pod naszym patronatem, prezentujemy więc obszerny fragment:
Henryk Waniek “Ciulandia”
Według wiarygodnego świadka wyglądało to tak:
Ogień przyszedł stamtąd, skąd zawsze. Spalił wszystko i wszystkich, co mu się nawinęli. Poleciał dalej. Zostało trochę ludzi, ale więcej popiołu i ruin. Zgwałcone kobiety, sieroty i słaba nadzieja na nie wiadomo co. Świat był niby ten sam, ale nie do poznania. Gdzie niegdzie jeszcze się tliło, buchało płomieniem, snuły się dymy, ale było widać, że już jest po końcu świata. Wrócili ci, dla których zabrakło miejsca w przeludnionych grobach i choć zaraz tego żałowali, już było za późno. Zaraz ich wyłapano co do jednego i powołano do życia. Tyle że nikt nie wiedział jeszcze, jakie ono teraz jest. Jakie będzie? I gdzie? U góry czy na dole? Z przodu czy z tyłu? Po stronie lewej czy prawej? A może w ogóle go nie ma, choć ciągle się tak samo nazywa – życie. A tymczasem to tylko szus z jednej biedy do drugiej. Tego jeszcze nikt nie wiedział. Każdy chciał znać prawdę, a tej ani za grosz. Ledwie trochę jej było w tym, co ludzie półgębkiem lub szeptem gadali. Kto uwierzył, ten wierzył. Kto nie – jego zguba.
Chorągwie – pod którymi ogień tu przymaszerował, zostawił po sobie na wieczną pamiątkę i poszedł dalej – powiewały zatknięte na gruzach albo na domach cudem ocalałych. Niektórzy brali te chorągwie, nosili je i wymachiwali, bo za to dostawało się kromkę chleba lub coś do wypicia. Jak się już najedli i napili, ogarniał ich entuzjazm. Przeplatali go zaraz śpiewami i tańcem, na dowód, że to tylko zabawa. A z tych, którym ta zabawa była nie w smak, wybierano co drugiego, by zaraz ich wszystkich wywieźć gdzieś daleko, jak najdalej. Bez gwarancji powrotu. Zaś z tych, których to ominęło, znów wybierano co drugiego i też wywożono, tyle że w przeciwnym kierunku. Też bezpowrotnie. Niech mają za swoje.
Po tym ogniu i wywózkach, znowu zrobiło się prawie bezludnie. Wtedy, z jakiegoś innego świata, przyjechały pociągi. Pełne były ludzkiego towaru, znającego tylko obce języki. Gdzieś tam daleko zebrali ich, załadowali, niech jadą. Byli ubrani we wszystko, co się im udało zedrzeć z nieboszczyków, a może nawet i z żywych. Wagony pękały od tych ludzi. Skąd się ich tyle wzięło? Mimo ścisku wieźli ze sobą wiele beczek kiszonej kapusty, każdy z workiem spleśniałego chleba, ledwo zipiące kozy i żywcem dobrze już nadgryzione koguty. W oczach mieli tyle biedy, co nigdzie na świecie. Na ich widok aż płakać się chciało. W imieniu tej ziemi witał ich zielony Jorguś, który jeszcze w dawnych czasach odbył szkolenie w zakresie fachowej dywersji. W Warszawie, w Moskwie, to może i nawet w Berlinie. Zawsze o tym marzył, więc nikt się tak nie nadawał na wodza jak on. Po prostu spadł z nieba. Do tych, co przyjechali przemówił językiem dla nich trochę niezrozumiałym, ale nie szkodzi. Poradził sobie z tym jakiś kacap, który wziął się tu nie wiadomo skąd, ale na językach znał się różnych.
Przetłumaczył mowę Jorgusia, którą co do joty zaraz zapisano. Chyba że już wcześniej przez kogoś innego była napisana, a on przecież czytać potrafił. I nasze pismo, i ruskie, to może i nawet mongolskie. Dzięki temu własne słowa tego pałkownika mogę tu powtórzyć, co do jednego, póki jeszcze nie mam sklerozy. Szło to tak:
Rodacy, czyli rodoki,
witajcie, czyli witejcie.
Dobrzeście tukej dobrowolnie zjechali pod przymusem. Sam wszystko jest nasze czyli wasze. Biercie, co się wom ino podobo i rozpychejcie się jak na swoim.
Z tych słów uradowali się wszyscy przyjezdni i zaraz zaczęli się rozpychać oraz zabierać wszystko, co się komu podoba. Brali bez pytania. Nie wiadomo czym jest, ale może do czegoś się przyda? A jak nie, to się wyrzuci i weźmie coś innego. Tlące się jeszcze tu i tam resztki zgarnęli na kupę i wznieśli modlitwy o deszcz, żeby przyszedł i wreszcie ugasił. Wymodlili.
Na wierzchu kupy popiołu zatknięto jeszcze jedną chorągiew i odśpiewano, co trzeba. W tej historycznej chwili Jorguś znowu wygłosił przemowę, której już nikt nie przetłumaczył ani nie zapisał, więc jej nie powtórzę. A na zakończenie uroczystości kazał sobie przyprowadzić dowolnego Niemca, żeby publicznie kopnąć go w dupę. I odtąd na wykoślawionym świecie nastał nowy porządek. Tak to było.
Glück auf!
Powyższe słowa miały się znaleźć dopiero pod koniec sensacyjnej historii, którą tu zaraz przedstawię. Ale ponieważ mówią o rzeczach bardzo smutnych, zamieściłem je na początku, żeby dalej było już tylko pogodnie i wesoło. Niech zatem znajdzie się tutaj miejsce też na śmiech, kiedy będę rozsuwać zasłonę nikomu jeszcze nie znanej tajemnicy.
A ten smutny kawałek wybrałem spośród wielu podobnych i niepodobnych, wiarygodnych i niewiarygodnych wspomnień uczestników tamtych wydarzeń. Wydarzeń spisanych, komisyjnie potwierdzonych, uznanych i odtąd znajdujących się w zasobach ITHC. Co to za instytucja, zaraz powiem, bo jestem jej ostatnim, niestety, pracownikiem. Inni już przeszli na rentę albo na cmentarz. Na mnie wypadło, żeby tu pokazać, opisać i udowodnić rzeczy, o których żaden świadek nic nam nie powie, skoro przecież nic nie widział, nie słyszał, ani nawet się nie domyślał. Bo poza tymi, którzy jednak coś tam słyszeli albo przynajmniej mieli jakieś pojęcie, nikt się nie mógł dowiedzieć o istnieniu naszego tajnego kraju. A nie mógł on istnieć jawnie, bo załatwiliby nas na poczekaniu.
Mam tutaj wyjawić całą prawdę. Tę, która zawsze wygląda inaczej, bo zmienia się w oczach. Dlatego tak trudno ją złapać. A to wypsnie się bocznymi drzwiami albo ucieknie kuchennymi schodami. Tak to jest z prawdą. Oczy zamydli. Zwiedzie głupim uśmieszkiem. Udaje, że zemdlała, albo szybko przebierze się za kłamstwo. Zakręci się – szur-szur – i już jej nie ma. Trzeba mieć doń anielską cierpliwość i upór. Trzeba się za nią uganiać, bo a nuż się uda? A jeśli nawet tak się stanie, przyłapana na gorącym uczynku, pada na kolana i błaga, by jej nie powtarzać nikomu. To tylko może przysporzyć kłopotów! – ostrzega. I prawdę mówi.
Lecz dla nas wszystkich, a szczególnie dla ITHC, kłopoty to nic nowego. Dlatego nie słucham jej nawet. Niech sobie błaga, ostrzega i prosi, żeby ją puścić. Ja mam wykonać służbowe zadanie. Trzymam ją i nie puszczam, aż wszystko wyśpiewa, a przy tym zmyśli niejedno. No i takie to bywają spotkania z prawdą. Niełatwe. Tyle, że rozstajemy się w zgodzie. Ona w swoją stronę, ja w swoją.
A teraz do rzeczy. Spełniam tylko wolę naszego Naczelnika, czyli Karlusa VI. On to mianowicie postanowił odtajnić i podać do publicznej wiadomości istnienie swojego państwa, o którym dotąd niewiele się głośno mówiło, bo mało kto o nim wiedział. Właściwie nikt, poza jego mieszkańcami i może jeszcze nielicznymi. Z tego wszystkiego ITHC (rozszyfrujmy to wreszcie jako Instytut Tajnej Historii Ciulandii) powierzył mi trudne zadanie, na które innym nie starczyło odwagi. Bohaterem nie jestem, ale służba nie drużba.
Mam odsłonić, co dotąd było ukrywane i zapieczętowane na medal, bo nasz kraj nie mógł istnieć jawnie. Bez tej konspiracji dawno byśmy zostali udręczeni przez bezdusznych sąsiadów. Nasze istnienie było im solą w oku. A przy tym nie mieli pojęcia, że na ziemi, której właścicielami się czuli, istnieje w najlepsze coś jeszcze drugiego. Coś takiego, co jest rzeczywiście, ale nie chce rzucać się w oczy. Ludność, terytorium, stosunki społeczne i gospodarka tego kraju były ściśle tajne, podobnie jak wszystko, czym tak żywo interesują się obce wywiady.
Nawet obecnie, uchylając zasłonę tajemnicy, będę musiał pominąć szczegóły, od których mogłaby ucierpieć prywatna niepodległość obywateli naszego kraju oraz ich rodzin. Dzięki temu, że potrafiliśmy się dobrze ukryć, żadna obca armia, a tym bardziej tajne służby, nie były w stanie nam szkodzić. Nie istnieliśmy na żadnej mapie. Nie znali naszych granic, na których nam zresztą wcale nie zależało. I tak jest nadal, pomimo że nasza ziemia od najdawniejszych czasów była rozwleczona na co najmniej kilka państw, tytułujących się legalnymi. A niechże się tytułują. Nam to nie przeszkadza, dopokąd jesteśmy u siebie. W Ciulandii.
Zaznaczyć jeszcze tu trzeba, że na samym początku, o którym wiemy niestety tak mało, nasze państwo nazywało się Tulandia. Tulandia, czyli kraj, gdzie jesteśmy, to znaczy tu, a nie gdzie indziej. W manifeście ogłoszonym przez pierwszego Naczelnik stoi wyraźnie:
Niech sie tam kajś jest inkszy land, pra, cum bajszpil dojczland, niderland abo helgoland, ale tukej, sam kaj my som, jest ino tuland i niech sie nawet w inkszych jynzykach nazywo szlonsk abo szlyzjen, ale dla nos to zawdy bydzie tulandia.
Z czasem jednak miękka wymowa spółgłosek, właściwa naszym rodakom, dokonała ważnej zmiany – jako że słowo ciul, może zapożyczone z angielskiego „the tool”, wzmocniło sekretność naszego istnienia. Zamieniło je niby w żart, jakby przymrużenie oka. Przeto kto tylko usłyszał o Ciulandii, uśmiał się zdrowo, tudzież zniesmaczony zmieniał temat, bo brał to za grubiańskie gadanie. I o to właśnie nam chodziło!
Henryk Waniek “Ciulandia”, Silesia Progress 2022
Książka dostępna zarówno w wersji drukowanej jak i jako ebook (m.in. także w Legimi, Woblinku, Empiku i innych) .
Kupię i przeczytam
Nie kupie.
A to nowość
Eine gewisse Tendenz lässt sich erörtern…