Canon Silesiae #4: Henryk Waniek “Jak Johannes Kepler, jadąc do Żagania na Śląsku, zahaczył o księżyc” – fragment
Czwarta książka w śląskim kanonie to powieść maestro Henryka Wańka “Jak Johannes Kepler, jadąc do Żagania na Śląsku, zahaczył o księżyc“, o której autor pisze tak:
„Podaję, że ta powieść powstawała w latach 1992-2014, ale mówiąc ściśle, zacząłem ją pisać jako scenariusz filmowy w roku 1984 lub 85. Później, już bez myśli o filmie, wielokrotnie zmieniałem, dopisywałem, usuwałem jej fragmenty, aż razem z innymi szpargałami trafiła na dno mojej pamięci. Trafiłem na nią ponownie w roku 1992, od czasu do czasu znów przy niej majstrując. Około roku 1998 pokazałem ją dwóm pisarzom. Wiesław Myśliwski wyraził się o niej bez entuzjazmu. Marian Pilot był bardziej życzliwy. Ale chyba obaj nie mieli racji. Sporadycznie usiłowałem uczynić ją lepszą, mając jednak inne sprawy na głowie. Anonimowy recenzent Wydawnictwa Literackiego, przeczytawszy może dwie lub trzy kartki uznał, że jest to powieść pikarejska. Niech mu będzie. Ja bym powiedział, że to raczej baśń przyprawiona prawdą. Tylko, że obecnie jest ona czymś zupełnie innym niż wtedy. Czym? Proszę sprawdzić.”
Henryk Waniek (ur. 1942).
Autor około 20 książek, m.in: Hermes w Górach Śląskich, Inny Hermes, Opis podróży mistycznej z Oświęcimia do Zgorzelca 1257-1957, Pitagoras na trawie, Finis Silesiae, Dziady Berlińskie, Inny Hermes, Wyprzedaż Duchów, Sprawa Hermesa.
Nagrodzony: Kulturpreis Schlesien des Landes Niedersachsen (1999), Nagroda Klubu Księgarzy Warszawskich (1994), Nagroda Fundacji im. Andrzeja Kijowskiego za twórczość eseistyczną (1996), Nagroda Fundacji Kultury (2003).
Autor: Henryk Waniek
Tytuł: Jak Johannes Kepler, jadąc do Żagania na Śląsku, zahaczył o księżyc
Liczba stron: 244
Spis treści:
Kiedyś 9
Wędrowna Akademia Snu 29
Noc 64
Przybysze 76
Przyjęcie 90
Pierwszy dzień. Poranek 101
Pierwszy dzień. Transakcja 108
Najdłuższy dzień w roku 115
Anioł piątej kategorii 143
Kontrakt 173
Kepler 193
Coda 231
Od autora 238
Partner wydania: Urząd Miasta Żagań
Patroni medialni: Radio Żagań, Gazeta Lubuska, Kurier Zachodni, Jaskółka Śląska, Tuudi.net, Fabryka Silesia, oschl.wordpress.com
Fragment rozdziału “Anioł piątej kategorii”:
Z niechęcią spojrzał na kartki rozłożone na stole, gdzie Hynko pisał swoją wredną księgę. W ramach obowiązków Rybka musi przeczytać to wszystko. Kupa wstrętnej roboty! Przybyło też w izbie pająków, pajęczyn i innych nieczystości. Od ściany odpadł duży płat gliny i odsłonił dziurę. Wszędzie unosił się pył i jakiś niezdrowy odór.
Nie cierpiał tego miejsca i teraz też nie wytrzymał nawet kwadransa. Wyprowadził Hynka na podwórze, mimo że zaspany stawiał opór. Ale nie wybronił się przed wodą, świeżo zaczerpniętą ze studni. Dopiero to zwróciło śpiochowi przytomność. Wtedy z przeciwległego budynku znów wyłonił się Rychter. Wlókł za sobą – także w kierunku studni – ciągle nie dość rozbudzonego astronoma.
– To jest nadworny cesarski badacz kosmosu. Nazywa się Johannes Kepler. Możeście już o nim słyszeli? – powiedział do Rybki w ich niesłyszalnym dla ludzi anielskim języku. Dwuznacznie się przy tym uśmiechał, lustrując Hynka z zawodową rutyną. Kepler mył się sam, bez nacisków, ze szczerą ochotą. Starannie wypłukiwał brudy ze wszystkich zakamarków ciała, raz za razem, z pilnością, którą Hynko uznał by za przesadną, a którą Rybka pochwalił w sercu. Przeciągało się to, zatem Rychter podjął pogawędkę z kolegą.
Teraz już mówił bez tej zadyszki przemieszanej z butą. Usiadł obok, westchnął (a westchnienie anioła ma swą szczególną urodę) i tonem chyba nieszczerego ubolewania wyznał, że Kepler jest najtrudniejszym w całej jego karierze orzechem do zgryzienia. Największemu wrogowi by tego nie życzył, co on ma z astronomem. Bo choć jest to osoba wybitna, ciesząca się uznaniem w Niebiosach, ale nieprzydatna w konkretnych interesach.
Opatrzność wybrała go i uparła się mu sprzyjać, mimo że to luteranin. Próby sprowadzenia go na łono prawego kościoła nie dały skutków. Ale to nie osłabiło wcale niebiańskiej życzliwości. Zwierzchnicy Rychtera cenią tego przebiegłego potwora.
Jest zatem niełatwo i coraz gorzej. Cóż jednak ma Rychter czynić, skoro w sprawie Keplera decydują najwyższe instancje. Astronom podobno służy ważnej sprawie boskiej i Niebo pobłaża jego krnąbrności. O czymś tam chyba nie wiedzą.
– Pan rozumie, kolego? Przecież to oczywisty grzesznik, o czym sam wiem najlepiej. Ale cóż, służba nie drużba. Muszę słuchać i znosić tę przemądrzałość, zresztą typową dla ludzi niewysokiego wzrostu.
Lecz może ma jakieś zalety? Choćby nieliczne?
– No tak. Ma jakieś, choć bez mojej opieki, proszę mi wierzyć, podzieliłby los swojej matki-czarownicy, jako że byli z tego samego dnia i miesiąca, i z tej samej konstelacji. Miała dwadzieścia cztery lata, gdy go urodziła. Jej pierwsze dziecko, chuchro, większość niemowlęctwa spędził na skraju śmierci. Przydzielono mnie do niego, gdy miał czternasty rok. Wymyśliła sobie, że go wykształci na pastora. Dużo by mówić o czterdziestu latach mojego tyrania przy tym niewdzięczniku. Ale tam chcą, by miał trwałe miejsce w historii, by raz za razem dokonywał epokowych odkryć, był gwiazdą Europy, lansował kalendarz rzymskiego papieża i tak dalej.
Wyobraża pan sobie, kolego, luteranin broni papieskiego kalendarza! Nasi zwierzchnicy nie wiedzą nic o tym świecie, a my, pokorne sługi, mamy tylko dwie rzeczy, modlitwę i czyn.
Tak oto inspektor Rychter naszkicował podwójny portret: niepokornego badacza gwiazd oraz swój własny – ofiarnego ducha. I żeby jeszcze pana astronoma kochały pieniądze. Co prawda, zmierza ku nim wytrwale, ale one, jak gwiazdy na niebie, tylko mrugają z daleka. Teraz, będąc w kolejnych tarapatach, dostał propozycję od kogoś, komu niegdyś, choć go nie znał, przepowiedział pomyślność. Ten, gdy wróżba się spełniła, nie zapomniał o nim.
Ni to chcąc go nagrodzić, ni sądząc, że sama obecność Keplera zagwarantuje mu szczęście, wziął go na służbę jako astrologa. Na dobry początek dał mu czterysta florenów –dokładnie tyle, ile tamten ma długów. Obiecał mu zawrotną płacę, więc może coś wreszcie się zmieni.
Poczucie godności Keplera wcale nie cierpiało, że został kupiony przez księcia, który mógł sprawić go sobie jak jakąś nową laskę, buty czy rękawiczki. Utrzymuje armię zabijaków i błaznów, więc tym bardziej stać go na tego bidulka, mola książkowego, znającego tajemne szlaki szczęścia i zdolnego je przepowiadać. Chce go mieć jak amulet.
Książę Albrecht, generalissimus i namiestnik, dobrze stojący na ziemi, ważny pionek na jej szachownicy, dotąd tylko szastał krwią żołnierską i cywilną. Rozlewał ją całymi beczkami, kupował hurtem i szerokim gestem. Osiągnął w tym mistrzostwo, aż nagle – skąd i po co? – obległy go wątpliwości.
Odwiedzały go na jawie i w snach, a barwa jego kariery niepokojąco pociemniała. Nie wiedział, co to jest, ale wierzył, że astrologia to odpędzi, a Kepler wyjaśni. Za opłatą, tak poustawia w planetach, że mu przywróci pomyślność. Sprowadzi go sobie i będzie miał jak psa – tę chodzącą, tajemniczą uczoność. Przyjeżdżaj panie astronomie do Żagania!
Pieniądze? Bynajmniej. Kepler nie jest chciwy. Nie w głowie mu, by kogoś olśnić złotym łańcuchem czy wierzchowcem tureckim, wartym wioskę lub dwie. Tyle że umie rachować. Liczby stały się miarą jego postępującego upadku. Zna sumy kwitów zastawnych, które wystawiał. Koszta żony – choroba i pogrzeb. Utrzymanie córek w konwikcie dla młodych dam. Drożyzna. Długi. Nie miał wyboru.
Ruszył do Żagania. Oglądając – źle widzący – mapy, wszystko pokręcił. Praga, Morawy, Śląsk, Żagań.
Jechał i jechał, w letargicznym rytmie podróży odkrywając, że z każdym dniem coraz głębiej wjeżdża w nieznane. Coś o tym słyszał. Coś czytał. Ale to nie to samo. Jadąc, ocierał się o granicę rzeczywistości, za którą nic tylko otchłań i bezmierny chaos. Co wieczór czynił zapiski w swoich papierach: jakieś ceny za byle jadło; kosztowne przeprawy; opłaty za przewodników, których nie rozumiał, a oni jego. W końcu zapisywał cokolwiek: o pluskwach, wszach i pchłach, przeplatanych z reumatyzmami i bolączkami pęcherza; jakieś prawdy i kłamstwa, zasłyszane w drodze. Nadzieja kurczyła się wraz z zawartością sakiewki.
Sprawdzało się, co mówiła mu matka. Ostrzegała, by nie podróżował na północ ani wschód, bo to rejon upiorów. A on jechał właśnie przez obszary utkane z dymów i mgły, kurzu i wiatru – żywe zaprzeczenie boskiego kosmosu i ludzkiego rozumu. Droga do księcia Albrechta wiodła przez świat zamieszkały przez trupy, niektóre jeszcze trochę żywe.
Nie jeden raz dobijał się do bram takich jak ta – wszystkie dziwnie podobne i zamknięte na amen. Już zapomniały, jak się należy otwierać. A jeśli w końcu raczyły się uchylić, to za ich progiem czekały w zgodnym porządku: chciwość, arogancja, brud, głupota, a nawet zagrożenie życia, jak to się zdarzyło gdzieś za Pardubicami.
Rybka rozumiał. Znał tę śpiewkę. Jego położenie z niedolami Hynka, nie jest lepsze ani o krzynę. Przedstawia go w korzystnym świetle, tuszuje, co się da, ale i tak wszyscy wiedzą, że Hynko Panwicz działa bezprawnie, wdziera się w tajemnicę i swym mętnym filozofowaniem poważnie zniekształca jej sens.
Od Keplera różni go tylko, że nie będzie miał miejsca w historii. Niebo patrzy nieufnie na Hynka i nie ma mowy o Łasce. Czeka cierpliwie, aż jego dusza przekroczy Flegeton, a tymczasem niech sobie używa.
Dwie niewidzialne istoty – Rybka i Rychter – zapomniały o bożym świecie i zamiast robotą, zajmowały się biadoleniem. Trwałoby to dłużej, gdyby nie szkaradny język, w jakim Kepler zagadał do Hynka. A tamten mu odpowiedział, jeszcze bardziej szkaradząc. Rybka chciał zrozumieć tę mieszankę słów, gestów i min, ale czuł się bezradny.
– Nie pozwólmy im tak rozmawiać – rzekł do Rychtera – bo tak zamącą nam w głowach, że stracimy nad wszystkim kontrolę.
Ale Rychter zlekceważył te obawy. Niech sobie mówią jak chcą. Bo co ludzie mogą powiedzieć? Same słowa. Nic ważnego. Niechże gadają, skoro się im wydaje, że wszystko już wiedzą. Szkoda na to anielskiej cierpliwości, drogi kolego.
Tymczasem na podwórzu pojawił się ów Kurek czy Gburek wraz ze swoim grubaskiem. Szturchnięciami prowadził go przed sobą jak pasterz prosiaczka i naprowadzał na wejście do kuchni. Poranne obmywanie ciała nie było w zwyczaju tego głodomora, którego brzuch trafił na niełatwe czasy.
Na widok żarłoka, Hynko, też podległy prawom apetytu, pośpieszył. Pamiętał, jak to było wczoraj. Jeśli go wyprzedzi imć Jakob Barcz, to pożre sam, co ma służyć trzem gębom, a nie jednej. Ruszył więc, a Kepler za nim, kończąc swe przemówienie w nieznanym języku.
Rybka też był skłonny tam wejść, ale Rychter zatrzymał go. Niechże sami się obżerają. Poranek już przechodził w południe i był zbyt piękny, by go marnować w kuchni.
W tak zyskanym czasie, Rychter wolał wypytać Rybkę o gospodarza, którego Kepler jest gościem. Bo to, co już o nim wiedział, nie trzymało się kupy. Tyle tylko rozumiał, że spotkanie Keplera z niejakim Hynkiem na zamku rateńskim, to rzecz nadzwyczaj ważna. Ale ani słowa konkretu.
Chciałby jednak pojąć, o co właściwie tu chodzi? Co ma z tego wyniknąć? Nadzwyczajna ważność?
To zawsze oznacza problemy i przynosi trudy. Oby tylko drobne! Życiorys Keplera już pęka w szwach od wybitnych czynów, zasług, rewelacji i odkryć. Już wystarczy!
Badacz nieba ma gwarantowane miejsce w pamięci pokoleń. Co najważniejsze, już się dokonało. Wymyślił i odkrył, co można i trzeba. Choćby w minionym roku. Za wstawieniem Rychtera, wydrukowano wreszcie Keplerowi książkę.
Wieńczyła ona chwałę trzech wielkości naraz: cesarza nieboszczyka, który na to przedsięwzięcie obiecywał złoto (niestety, tylko obiecał); pewnego Tychona de Brahe, który pomierzył większość planet i gwiazd; a wreszcie i samego Keplera, który za psie pieniądze poukładał to w jaki taki porządek.
Tabulae Rudolphina wydrukowano w naddunajskim mieście, pełnym protestanckich psich synów, chodzących spać z kurami. Od ciszy, jaka tam w nocy obowiązuje, można zwariować. Jeśli ktoś kichnie przez sen lub głośniej zachrapie, może nazajutrz otrzymać karę pieniężną lub chłostę. Roczny pobyt w Ulm u boku astronoma Rychter przypłacił nerwicą.
W końcu wyciągnął go stamtąd i doniósł, gdzie trzeba, że nieśmiertelne dzieło Keplera właśnie się dokonało. Tyle że na odjezdnym kasa miejska sprawiła im zawód. Zamiast należnych florenów, dostali trochę papierów, cedujących płatności na rachunek Pragi.
Cóż robić. Odjeżdżali z pustymi kieszeniami, w radosnym przekonaniu, że najlepsze przed nimi. Lecz nie oznaczało to wcale końca tułaczki i coraz to nowych kłopotów. Jedyna pociecha to myśl, że nie będzie tak w nieskończoność. A teraz – ten Hynko!
– Niechże mi pan powie, najmilszy kolego, o tym wariacie, którego powierzono pańskiej dobroci. Otwórz przede mną swą pamięć, bym zrozumiał, dlaczego los spotyka ze sobą te dwie kreatury? Najlepiej od początku. Na przykład, co pańskiego Hynka uczyniło Hynkiem?
Takiego rozkazu, złudnie brzmiącego jak prośba, nie trzeba było Rybce powtarzać. Jak na zawołanie, odżyła w jego pamięci chwila, gdy zajął stanowisko u boku już nie wyrostka, który, wyrwawszy się z Gracu, brnął przez bożą ziemię.
Wcześniej był znany jako Wenclik, którego to imienia szczerze nie cierpiał. Z tego powodu, jeszcze jako uczeń, swe nieczęste listy do domu podpisywał imieniem Hynko. Zaczął go odtąd używać, przejęty opowieściami matki o niejakim Hynku Kruszynie, sławnym raubriterze, któremu ucięto głowę we Frankensztajnie za rozbój. A może powieszono?
Ta zmiana spodobała się matce, bo sama tak niegdyś pragnęła, choć na chrzcie zwyciężył Wenczeslaus, wymyślony przez ojca. Hynko jakby sam się po raz drugi ochrzcił, co już zalatuje herezją. Oczywiście, mógł posunąć się dalej, bo wszyscy chcący uchodzić za mądrzejszych, od dawna wymyślają sobie i nadają imiona. I mamy do czynienia nie z byle jakim Majerem, tylko Regiomontanusem, Praetoriusem czy Gratianem. Lecz on uznał, że dla zamaskowania Wenclika, Hynko mu całkiem wystarczy.
Z lat względnej synowskiej subordynacji gwałtownie spadł na teren nieczystości, lenistwa, pychy, obżarstwa, zazdrości, chciwości i gniewu. Rachunek jego występków rósł. Defraudacja ojcowskich pieniędzy i związane z tym kłamstwa zbiegły się z awanturą miłosną. Hynko mianowicie targnął się na pewną panią, która zależnie od potrzeby bywała panną, wdową li też mężatką, dziewicą lub kurwą, a nawet swoją własną matką.
Niby przypadkiem, ale jednak – za sprawą owej Brygidy – wszedł w krąg złoczyńców, pijaków i spiskowców. Działo się to w mieście Grac i skończyło boleśnie. Nie wytrzymując tego, pewien szeregowy duszek, opiekujący się wtedy Hynkiem, porzucił go. Zbiegł i źle skończył gdzieś w Styrii, związawszy się z jakąś damą. Hynko pozostał bezbronny.
Żył pośród samozwańczych teologów, takich, co głosili straszliwą przyszłość. Zatopił się w ciemnych osadach miasta, gdzie zbiegła się nędza moralna wszystkich stron świata. Z powodów, których Rybka nie rozumiał w pełni, wypadła mu piecza nad Hynkiem. Był początkującym.
Pod żałosnym imieniem Pawlika, nie było mu lekko. Działał na terenie jarmarków, podejrzanych odpustów, oszukańczych festynów, rajów dla rabusiów. Ale pracował wytrwale i tym się dosłużył awansu. Odbywszy staż ziemski w postaci widzialnej i quasi cielesnej, otrzymał czystą eteryczność.
Zatem Hynko nie został – Bogu dzięki! – trwałym grzesznikiem. Ale lepiej nie pytać o stan jego sumienia.
Tak w dużym skrócie wyglądał rachunek przeszłości. Rybka streścił to bardzo rzeczowo, nie wikłając się w komentarze, choć przecież miałby do nich prawo.
To, co istotnie wyróżnia byt inteligentny i co pozwala rozpoznać każdą istotę tego zacnego gatunku, to bezbłędna pamięć wszystkiego – wraz z drobiazgami i drugorzędnymi głupstwami – czym sobie pamięć ludzka nie zawraca głowy. Pamięć nieskazitelna!
Słynne i tak popularne w świecie aniołów Olimpiady Pamięci, na których padają imponujące rekordy, dowodzą, że Niebo jest żywym archiwum wszelkich ludzkich czynów. Świadectwo nadludzkiej pamięci to suma indywidualnych aniołów. Oczywiście wśród nich – na niższych piętrach Hierarchii – trafiają się rzadkie przypadki bałaganu i zalążkowej amnezji. Ale szanujący się angelus, gdy odwołać się do jego pamięci, jak właśnie wobec Rybki uczynił to Rychter, czuje się zobowiązany.
Rybka dał więc pokaz swej służbowej pamięci. Opowiedział też wszystko, co było później, gdy Hynko uciekał z jednego miasta do innego. Zdarzenie to pod tytułem „Spotkanie z Akademią Snu” można znaleźć w innym miejscu, jako – nie całkiem udany – przekład anielskiej elokwencji na język ludzki.
Nie przerywając ani komentując, Rychter wysłuchał i umieścił w swej własnej pamięci tę opowieść o Hynku, którego nakazano mu poznać i wykorzystać. Tymczasem w kuchni śniadanie utknęło na dnach opróżnionych misek. Biesiadnicy wylegli na podwórze. Pożyteczna debata obu inspektorów została zakłócona.
Kepler finiszował przemówienie, złożone z egzotycznych słów i różnych liczb, co Hynko kwitował ziewaniem. Nawet oba kułaki nie mogły zasłonić mu gęby. Aż przypomniawszy sobie, że miał obejrzeć wóz, Kepler wreszcie przerwał. Jego ludzie smarowali osie wymontowane z wehikułu i poprawiali metalowe obręcze. Robili to bez wątpienia fachowo, lecz on kręcił nosem i wyliczał swe wątpliwości.
Za to Hynka ciągnęło do wieży, żeby – na ile to możliwe w tych warunkach – pobyć w ukochanej samotności. Jeśli wczoraj, mimo zakłóceń, napisał jedną linijkę, dlaczego nie spróbować i dzisiaj? Chyłkiem posuwał się ku izbie, tak nielubianej przez Rybkę, ze względu na to jego pisanie. Mógł robić w życiu tyle rzeczy godniejszych, ale zwyciężyły głupoty. Widząc, że Hynko opuszcza podwórze małymi kroczkami, chciał go powstrzymać.
– A niech już idzie, skoro nam nie jest potrzebny – na to Rychter.
– Puścić go? – spytał Rybka, który wolałby mieć go tu jeszcze.
– Pewnie, że puścić.
– Ślubował przed sobą i Bóg wie kim jeszcze, że skończy pisać te bezeceństwa na Świętego Michała mens septembris. Boi się, że nie zdąży.
– To mi się podoba – rzekł Rychter. – Nieważne, co tam sobie pisze, ale jeśli wie, że czas ludzki jest ograniczony, to już dużo. To więcej niż mój Kepler, przekonany, że będzie żył wiecznie.
Rychter zapytał, jaki to rodzaj pisania praktykuje Hynko.
– Co to takiego? O jakich to pryncypiach rozmyśla twój Hynko, skoro mu przeciekają dziurawe dachy, a myszy w spiżarniach umierają z głodu?
Odpowiedź Rybki była jednym, wielkim oskarżeniem. Nie hamował swej żółci. Niecny Hynko, pod pretekstem pisania, kpi sobie z wieczności, wierci dziury w dogmatach i wykoślawia ustalony bieg rzeczy. Głos Rybki drżał z oburzenia. Herezja! Czysta herezja!
Lecz były to ogólniki. Wynikało z nich tylko, że Rybka jest przeciwny pisaniu, bo to tylko prowadzi do smutnego końca. Pismo niszczy pamięć. A jeśli ktoś zapozna się z bezbożnością tych kartek, to oczywiście cała wina spadnie na jego – Rybki – niewinny rachunek.
– Owszem, czytałem te bazgroły i tyle zrozumiałem, że to czysty grzech. A pisze każdego dnia. Dba o regularność w tym procederze diabelskim. Siedzi pisząc byle co, marnując papier i atrament.
Zawiedziony Rychter aż usiadł na kępie suchej trawy. Jakby opuściły go siły lub dopadła nieoczekiwana migrena.
– Kolega chyba przesadza. Pisze, bo widocznie ma pisać. Niektórzy muszą to robić na mocy wyższego przymusu. Nic w tym złego, doprawdy. Nawet jeśli się bawi w bezbożność (ale o tym nie nam sądzić), wstrzymajmy się z oskarżaniem. Bóg jest miłosierny. Bezbożnikom okazuje łaskę, a niektóre z ich dziwactw nawet go śmieszą. Nie są Mu one w stanie zaszkodzić. Głowa do góry, miły inspektorze.
Dla biednego Rybki żadna to pociecha. Bo, jak zwykle, za jednym występkiem ruszają następne. Hynko pisze książkę – to straszne! – ale straszniejsze jest, że pisze ją nielegalnie.
– Aha! – półpytająco zawołał Rychter.
Chciałby dokładniej znać tę okoliczność.
– Nielegalnie, bo nie ma zgody na to, by ją pisał.
Rychter był zdumiony.
– Nie słyszałem o zezwoleniach na pisanie książek.
Rybka też nie słyszał, ale dla świętego spokoju chciałby takie mieć. Żeby w przyszłości, gdy już cała sprawa stanie na wokandzie, osłoniło go przed zarzutami. Nieźle rozbawiony Rychter udzielił mu wsparcia:
– Możesz być, drogi kolego, spokojny. Przy najbliższej okazji wyjaśnię tę sprawę. Zdobędę takie zezwolenie, jeśli to konieczne. A w razie potrzeby, będę świadkiem i potwierdzę waszą solidność.
Na to Rybka zaczął błagać Rychtera, by tego pod żadnym pozorem nie czynił. Bo po wydaniu takiego zezwolenia Hynko pisałby tym bardziej. Niech zatem lepiej zostanie jak jest. Już się właściwie pogodził z istniejącym nieładem.
Wtedy Rychter nieoczekiwanie wyraził chęć odwiedzenia Hynka w jego laboratorium. Rybkę aż podniosło do góry.
– Jest to absolutnie wykluczone, panie inspektorze.
Lecz ten zapewnił go, że nie widzi żadnej niemożliwości. Dla niego nie istnieją rzeczy niemożliwe.
– Ale właśnie tak jest, zapewniam. Mnie samemu udaje się tam wejść tylko wyjątkowo, kiedy pan Hynko śpi, albo chwilowo nie stawia kulfonów na papierze.
Wytłumaczył Rychterowi, jak to jego podopieczny otoczył się magiczną zaporą, uniemożliwiającą dostęp istotom cielesnym i bezcielesnym.
– Z wyjątkiem ciemnych typów wiadomego pochodzenia, z którymi konsultuje niektóre problemy.
– Demony?
– Do tego chyba się nie posunął – rozczarował go Rybka. – Są to nie tyle klasyczne demony, co raczej dusze wykolejonych filozofów i herezjarchów. Może jeszcze zdegradowanych Serafinów. Ale nie jestem dopuszczany do tego. Obserwuję z daleka i mogę się najwyżej domyślać.
Bo według Rybki, Hynko pokrył podłogę swej izby magicznymi kręgami i kwadratami, i udaremnia mu obserwację, wzniecając śmierdzące kadzidła, duszące i zaciemniające umysł.
– Ależ to wszystko bzdury! Czy kolega boi się kręgów? Proszę mnie nie rozśmieszać. Wszelkie kwadraty magiczne to czyste wymysły. Ktoś ci naopowiadał bzdur. Wejdziemy tam najzwyczajniej, bo nas nie dotyczą żadne zakazy. Proszę wstać. Ruszamy!
– Chwileczkę – powiedział Rybka, poważnie wystraszony.
– Powinienem też powiedzieć, że on nas zobaczy. Hynko widzi to, co dla innych jest niewidzialne! Sam nie wiem w jaki sposób nabył tę umiejętność, która bardzo komplikuje mi pracę.
Rychter nie odniósł wrażenia, że był widziany przez Hynka, a przecież przechodził tuż obok. To chyba pomyłka.
– Tutaj nie, choć i tego nie jestem pewny. Natomiast tam, w wieży, widzi wszystko. Sam tego doświadczałem.
– To też żadna przeszkoda. Mam prawo do niewidzialności drugiego stopnia. Więc jeśli jest tak, jak mówicie, podzielę się z wami tym przywilejem, kolego Rybka.
Niższy rangą i podlegający obediencji Rybka nie miał już wyjścia. Próbował się jeszcze targować.
– Podwójna niewidzialność może nie wystarczyć – gderał.
Daremnie. Rychtera, który ubóstwiał spotkania z każdą ludzką magią, nic już nie mogło powstrzymać.
– W ostateczności, mam jeszcze trzecią niewidzialność, którą, co prawda, nie wolno się z nikim dzielić, ale przecież mogę sobie penetrować pańskiego Hynka sam. Po cholerę mi wasza uciążliwa obecność? – Rychter nie mógł powiedzieć wyraźniej, że ma już dość zrzędzenia Rybki.
– No pewnie – pokornie odparł tamten, bo nie przepadał za penetrowaniem.
Pełna wersja drukowana po 26 złotych (obecnie w rabacie po 19 złotych), a wersja e-book za 17 złotych.