Biblioteka nocą: Twardoch. Smok
Moja Biblioteka ukryta w mroku nocy niczym prostopadłościan wykuty z węgla stoi nieopodal wieży – nieczynnej baszty pamiętającej zgiełk XIX wiecznej industrii. I jak ona stoi na straży. Już nie pamięci, bowiem znalazła ona schronienie w zerojedynkowym kodzie, który niczym symultaniczny wąż, albo bardziej smok, misternie ukrył się w digitalnych chmurach. Ile bardziej na straży świadectwa. Śląskiego zapatrzenia. Na świat. Który swoją szorstkością kaleczył niejednokrotnie jednostkowe zadurzenie, ale na finale obejmował czule, acz zdecydowanie. Jak zapach z einfahrtu.
Spaceruję zatem dostojnie po wysokich piętrach biblioteki, gdzie słynne migotanie gwiazd przechodzące przez przezroczystą kopułę dachu, unosi jak zwykle serce, które mimowolnie odrywa stopy, unosząc je kilka milimetrów nad ziemią. Spaceruję i zatrzymuję się przed regałem, gdzie leżą książki pilchowickiego autora lubującego się w nieodległej przecież przeszłości w pisaniu opowiadań SF. Ostatnie jego książki walczą dzielnie z nadmiarem papieru na planecie – nie tak jak ulubiona przeze mnie „Epifania wikarego Trzaski”, która gdyby z jednej strony posiadała sześćdziesiąt stron więcej, z drugiej zaś, dwadzieścia mniej, mogłaby konkurować z opowieścią Bułhakowa o zapatrzeniu Małgorzaty. Wiedziony opowieściami biegłych w czytaniu, że ach i och, sięgam z oporami po „Dracha”. Odważnie sięgam – należy mi to przyznać. Niecałe czterysta stron rozpisane na rozdziały w formule 4+. I widać, że autor się powstrzymywał. Wykazał się wielką dyscypliną, która pozwoliła stworzyć dzieło literackie dużego formatu. Aż boję się pomyśleć, a cóż dopiero powiedzieć – najlepsza literacka śląska książka, jaka się do tej pory ukazała.
I już mógłbym w tym miejscu skończyć. I nie męczyć się. Niech każdy czytelnik idzie własną drogą. A ja spokojnie – bez komentarzy i stawiania literek na wirtualnym papierze mógłbym sięgnąć po raz kolejny po Epifanię.
Pomny jednak przyrzeczenia bibliotekarskiego zapisanego w słynnym Indeksie J.Q.Routa, pójdę tropem opowieści Twardacha choćby parę kroków. Pójdę niechętnie. Pójdę z ociąganiem, pójdę z rozkoszą. Pójdę przez nad wyraz skomponowany gąszcz. Ciężki i magmowaty. Oblepiający. Gdzie czas zawarty generalnie pomiędzy rokiem 1906 i 2014 symultanicznie przeskakuje co akapit, nicując przyczynowo-skutkową materię zdarzeń, których akcja – poza swego rodzaju nieodzownym przecież apendyksem wepchniętym pomiędzy Rozdział II i Rozdział III, o burzącym konstrukcję utworu tytułem: „Loretto. Höhe 165”, któryż to fragment jest chyba najbardziej przejmującym opisem w literaturze polskiej szaleństwa frontowego I wojny światowej – rozgrywa się w przestrzeni wyrysowanej i dołączonej do książki mapce, pełniącej funkcję wyklejki. Dla ludzi spoza, w jakiś sposób być może pomocnej – nie wiem. Topografia miejsca opisana dwujęzycznie definiuje znany nam śląski świat. Zawarty pomiędzy Rauden a Gleiwitz, czy też Rudami i Gliwicami. Z całą jego przeklęta historią. I ukochaną. I ufifranōm w marasie – bo trzeba dodać, że język polski, w którym głównie snuje swą opowieść autor, w sposób naturalny i zwyczajny przechodzi w język śląski, a po chwili niemiecki. I nie ma w tym żadnej sprzeczności (o ironio, w niektórych partiach widać jak wiele te języki łączy). Co ciekawe, bardzo denerwujący z początku – przynajmniej dla mnie – zabieg formalny z posiatkowaniem czasu i przechodzeniem miedzy językami, nie rozmiękcza powieści, nie rozrywa jej, nie dziurawi, nie strzępi, ale o dziwo – skleja i łączy. Na finale w sposób bardziej dojmujący opisuje kondycję ludzików zamieszkujących ten skrawek planety. Bo przecież o tym jest powieść „Drach”. O nas samych, tukej. Rozciągniętych w czasie – jak byty w Einsteinowskim świecie względności. Gdzie czasu nie jest jednorodny. Ani deklaratywny – jak chcą propagatorzy, a nawet jak my sami, przyzwyczajeni do formułek powgniatanych nam do głowy. Zabiegi formalne zastosowane przez autora pomagają nam w uświadomieniu, że historyczny proces kształtujący naszą współczesna postawę, za który tu na Śląsku odpowiedzialność ponoszą zmieniające się jak w kalejdoskopie byty państwowe, w swoim bezrozumnym działaniu nie mógł stworzyć kogoś innego. Stworzył bowiem osobnika – płci każdej, takiego bardziej trolowatego. Chciałoby się powiedzieć kostropatego. Wewnętrznie niezgrabnego. Może niedorobionego, któremu bliżej do praskiego Golema, niż bitnego koguta w stylu Twardowskiego, albo barona Münchhausena. Obraz raczej nieradosny. Ale może, jak chce autor, prawdziwy. Z którym należałoby się zgodzić. Tacy jesteśmy. Z jednej strony, rzecz jasna. Bo z drugiej, czytając te wszystkie słowa wylane na bezmiar czterystu stron, czuję pod opuszkami glinę. Porowatą i popękaną. Suchą. Ale przecież wrażeniowo chrupiącą jak skórka dobrze wypieczonego chleba, pod którą skrywa się smakowity miąższ. Dla konesera oczywiście. Albo pomyleńca. Bo jakże tu nie oszaleć. Ale przecież można oszaleć parokrotnie i umrzeć parokrotnie. I robić wrażenie, że wszystko jest na swoim miejscu. I napisać list do rodziców, jak powieściowy Josef Magnor:
„ Liebe Eltern. Ociec. Mamulka a braciki. Przyślom Mie Patentknopfen piynć dwaciścia a Tuste w putnie, Cygaretow Abo Tabak do Fifki, yno dobry. Przyślom Mie tysz jaki Handtuch, Fuzekle. Mlyka. Käse. Litewska możno by Mie kupiyli, yno kaj kupić, niy wiym. Piynidzy mi przyślom choby 12 Marek. U Mie wszisko dobrze. Widzołżech englischer Panzer. Srogi boła szczylom. Jeżech zdrow. Napiszom co doma. Z Bogiem. Die besften Grüβe.Euer Josef.”
A potem żyć, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby nigdy nic. A potem znowu oszaleć. I umrzeć.